Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie przesadzone przez ludzi sprawie wojska polskiego nieprzychylnych.
Odetchnął.
A nagle ofensywa stanęła.
Zacięła się.
Pisma uderzyły na alarm, a proletariat śmiał się i drwił z własnych oficerów i żołnierzy.
Niwiński — poza domem — pienił się z wściekłości. Formalnie patrzyć nie mógł na Rosjan.
Aż jednego dnia ujrzał zajeżdżające przed Dumę miejską cztery platformy samochodowe pełne inwalidów i kalek. Na piersiach ich lśniły liczne krzyże i medale św. Jerzego. Byli to wszyscy ludzie młodzi, a połamani i potrzaskani, świadkowie wielkich walk w Prusach Wschodnich, nad Bzurą i Rawką, pod Erzerum na armeńskich wyżynach. Niosąc czerwone sztandary wielkim głosem wzywali lud do walki o zwycięstwo, oświadczając, że wszyscy dobrowolnie idą na front.
— Są jeszcze w Rosji ludzie! — pomyślał, patrząc na tych bohaterów, Niwiński.
Ofensywa znów poszła naprzód.
Donoszono o bardzo głębokiem przerwaniu frontu austro-niemieckiego, o panicznej ucieczce Austrjaków, o wzięciu Kałusza i Halicza.
Zaś wieczorem ktoś z obleśną miną opowiadał Niwińskiemu, iż pułk ułanów im. księcia Józefa został strasznie schlastany. Ułani, obrażeni na buntującą się ponoś dywizję, na złość poszli się bić. Rzucono ich w jakąś lukę, ponieważ jednak wojska rosyjskie ich nie poparły, wojska niemieckie za niemi się zamknęły i wybiły ich. Wróciło wszystkiego 15—10%.