Czciciele ognia/Pieśń IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Thomas Moore
Tytuł Czciciele ognia
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. The Fire-Worshippers
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PIEŚŃ CZWARTA.

Czyj wzrok nie we łzach, czyja myśl bez chmury,
Komu żal świata piękności nie mroczy,
Dziśby go, dzisiaj, ze szczytów téj góry
U stóp jéj obraz zachwycał uroczy!
Te z niebem w dali zlane wod lazury,
Zielone brzegi — i na wod przezroczy
Rozsiane wyspy — wszystko się uśmiécha,
Wszystko rozkwita, i wonią oddycha!
Bo to jest jeden z tych cudnych wieczorów,
Co po dniach burzy kraszą nieba wschodnie,
Gdy słońce, dziennych dokonawszy torów,
W promiennym wieńcu tęczowych kolorów,
Złote zachodu podwoje odmyka:
I nim w nie wstąpi, spokojnie, łagodnie,
Lśni łzawym blaskiem — jak wzrok pokutnika,
Gdy wszystkie życia burzliwego winy
Obmywszy żalem ostatniéj godziny,

Żegna świat okiem przez łzy rozrzewnienia,
A w niém już świta pierwszy blask zbawienia.

Cisza wokoło; — wiatr, co w takiéj sile
Szumiąc po gajach Kermańskich się dąsał,
I najdojrzalsze, najsłodsze daktyle
Na ucztę biednym pielgrzymom otrząsał[1],
Umilkł — i ledwo ciche muśnie fale,
Co się tak mienią w różanéj pogodzie,
Jakby się wszystkie perły i korale,
Co leżą na dnie, rozpłynęły w wodzie.
A wkoło wyspy, palmami zielone,
Na tle przejrzystéj fali wyglądają,
Jak na powietrzu czarem zawieszone
Rajskie te sady, gdzie Peri mieszkają. —

Lecz próżno wszystkie te cuda obrazu
Przed okiem Hildy błysnęły od razu,
Skoro zasłonę odjęto z jéj czoła: —
Wzrok jéj zalśniony nic widzieć nie zdoła.
I przerażona — jak ci, co na chwilę
Nagle w swéj ciemnéj zbudzeni mogile,
Ujrzą nad sobą iskrzący wzrok obu
Strasznych Aniołów, Zwiedzicieli grobu[2]
Z dziką rozpaczą spójrzała dokoła
Na tłum swych wrogów — by z lic ich i wzroku

Wyczytać choćby treść swego wyroku —
I po nad nimi i sobą u góry
Ujrzała ruin czerniące się mury,
Mroczne — jak gdyby cieniem swego zmierzchu
Jasnemu światu urągały z wierzchu. —

Ale napróżno w nadziei i trwodze
Wygląda za tym, co ją w strasznéj drodze
Pokrzepiał głosem łagodnéj słodyczy;
Próżno! — na nowo zniknął sen zwodniczy,
Co jak zły Aniół żal jéj tylko draźni. —
Dziś jéj, dziś jego potrzeba przyjaźni!…

Lecz ach! nieszczęsna! — jakiż hałas dziki
Zabrzmiał, i echem o niebiosa bije? —
Zdala radośne wzniosły się okrzyki:
„Nasz wódz! nasz Hafed! niech żyje! niech żyje!“ —
„Niech żyje!“ — bliższe głosy zawołały. —
Idzie — krok jego powtarzają skały. —
Idzie — już blizko… — Nieszczęsna dziewica!
Tchu brak jéj w piersiach, ciemno przed oczyma —
Wnet ją uderzy oczu błyskawica,
Któréj najśmielszy Arab nie wytrzyma;
Wnet nad nią zagrzmi głos dumny i srogi,
Co gdy się ozwie w szykach Muzułmana,
Całe się hufce rozpierzchają z trwogi,
Jak na pustyni kupców karawana,
Gdy wkoło źródła leżąc w nocnéj ciszy,
Ryk spragnionego tygrysa posłyszy! —

Bez tchu, bez ruchu, wpół martwa z bojaźni,
Z oczyma na dół, jako posąg stała:

Drżąc przed tym wzrokiem — co w jéj wyobraźni
W téj chwili nad nią jak meteor pała;
Czekając głosu — jak ten, co już słucha
Rychło nań zabrzmi trąba Archanioła,
I pomnąc grzechy, wie że próżna skrucha,
Gdy hasło sądu strasznego zawoła!… —

Ale on milczy; — wkoło tylko zcicha
Brzmią coraz daléj odchodzących kroki. —
Poszli — on został; — słychać, jak oddycha.
Lecz ach! okropność téj ciszy, téj zwłoki!… —
A wtém! — o! zgrozo! — przybliżył się do niéj,
Ujął jéj rękę — i ścisnął w swéj dłoni,
I głos znajomy łagodnie zawołał:
„Hildo!“ — nic więcéj wymówić nie zdołał.
Lecz ach! to dosyć, dosyć! — z ust dziewicy
Krzyk nagły wydał resztę tajemnicy.
I drżąca z trwogi, z podziwu, z radości,
Raz tylko wzniosła zapłonione skronie,
Rzuciła tylko jeden wzrok miłości,
By wnet łzy ukryć na kochanka łonie! —

Onże to, Hafed? — ów postrach rycerzy,
On, co jak tygrys krew arabską pije;
On, co gdy krzyknie, gdy wzrokiem uderzy,
Głosem osłabi, spójrzeniem zabije:
On, jéj kochanek? — piękny i łagodny,
Jakim był w chwili piérwszego widzenia,
Gdy na jéj myśli i senne marzenia
Rzucił z swych oczu promień tak pogodny,
Że mniema, Aniół przed nią się objawił,
I jasność Niebios po sobie zostawił?

Są chwile w życiu — i ta jest z nich właśnie —
Jak zabłysk słońca w zaćmie huraganu,
Gdy dzień dokoła w chmurach piasku zgaśnie;
Jak krzak murawy nad głębią wulkanu,
Co się sam jeden na brzegu zniszczenia,
Na zgorzeliskach życiem rozzielenia!
O! takie chwile! — im głębsza ciemnica
Przeszłość, i przyszłość, i los je otoczy:
One tém jaśniéj, same w sobie świécą,
Blask ich tém miléj rozwesela oczy! —

On nawet, Hafed! — choć wszystkie z kolei
Zgasły mu gwiazdy chwały i nadziei,
Do zemsty nawet brak sił i sposobów:
Kochany jego Iran obrócony
W kraj pogorzelisk, lub pustynię grobów:
On sam — niezgięty, lecz życiem znużony,
Z orężem w ręku pory tylko czeka,
By umrzeć śmiercią wielkiego człowieka: —
W téj chwili jednak — bez trosk, bez zgryzoty,
Niepomny losu, co się przed nim mroczy,
Dzieląc kochanki niewinne pieszczoty,
Patrząc w kochanki promieniste oczy:
W których jéj miłość, tak szczera, tak tkliwa,
Co sama ziemię z Niebem porównywa,
Tęczą pociechy we łzach się maluje: —
Ach! w téj on chwili uczuł i pojmuje,
Jak jest gorącą iskra uniesienia,
Co w burzy nieszczęść jak meteor pryśnie;
Jak jest uroczą kropla upojenia,
Co w łez puharze jak perła zabłyśnie! —

Cóż, że z téj iskry może grom wypadnie?
Cóż, że w puharze jest trucizna na dnie? —
I ona wzajem patrząc w jego oczy,
Co jak dwie perły w jasnych wód przezroczy,
Zwolna w jéj duszy coraz głębiéj toną:
Patrząc w twarz, wielkiém uczuciem natchnioną:
Nie pomni trwogi, smutku, i niewoli,
Lub czuje tylko, jak nędzarz w uśpieniu,
Gdy się w rozkoszném radując marzeniu,
Śmieje się przez sen — łkając mimo woli! —

Mroczna ruina, w pośród któréj stali,
Wielkim wyłomem patrzy w stronę fali,
Co jak zwierciadło, jak niebo bez chmury,
Jasna, błękitna, błyszczy u stóp góry. —
Tłum drobnych łodzi, co dziś przez dzień cały
W bezpiecznych portach lub na brzegu stały,
Buja w zatoce — i choć wiatr nie sprzyja,
Zmoczone żagle na masztach rozwija.
Tak orły, dżdżysta gdy już przejdzie chmura,
Susząc przed słońcem rozciągają pióra. —

Tłumne obłoki — choć już oko dzienne
Zdawana zasnęło za Larskiemi góry,
One tak jeszcze ogniste, promienne —
Że rzekłbyś, dzisiaj sam Aniół światłości,
By wynagrodzić światu dzień ponury,
Odchodząc do snu, z niezwykłéj szczodrości —
Jak młody Sułtan najmilszego z gości —
Przyodział Zachód szatą swéj purpury!

Terazto spójrzeć kochanków spójrzeniem!
Pod niemi morze gra cichém westchnieniem,
Nad niemi niebo goreje płomieniem! —
Ach! a ich dusza, w zachwyceniu cała,
Gra jak to morze, jak to niebo pała!…

Szczeliwa chwilo! — ubiegła zbyt chyża. —
Zadrżała Hilda — noc coraz się zbliża:
Coraz to węższa łuna na zachodzie,
Coraz to szerszy krąg cieniu na wodzie,
Coraz obłoki, lśniące barwą jasną,
Jedne po drugich sinieją i gasną. —
Bystro po niebie spojrzała wokoło,
I nagle dłońmi zakrywając czoło:
„To noc już! przebóg! — mój drogi! mój luby!
„Uchodź ztąd, uchodź! — pół chwili nie zwlekaj! —
On przyjdzie w nocy — On pragnie twéj zguby —
„On nie przebaczy! — Zguby swéj nie czekaj!
„Uchodź! — O! Nieba! słyszysz? — to szczęk broni,
„To echo kroków! — oni to już, oni! —
„Uchodź, mój luby! uchodź, póki pora! —
„Mówił, że w nocy… — choć noc nie nastała —
„Lecz ja znam Jego! — wiém, jak zemstą pała —
„Nie będzie nawet czekał do wieczora!…“ —
I przerażona, bezprzytomna, zbladła,
Łkając na piersi młodzieńca upadła.

— Biedna dziewico! — o! któż mi przebaczy
„Te łzy, tę boleść, ten szał Jéj rozpaczy? —
„Jam to odepchnął Jéj Anioła-stróża,
„Jam Ją zaplątał w mojém przeznaczeniu! —

„Srogo mię ściga jakaś pomsta Boża!
„Każde wnet szczęście gaśnie w mojém cieniu.
„Los mój, jak powiew z Umarłego-Morza,
„Kto nim raz westchnął, śmierć połknął we tchnieniu!… —
„O! ja niebaczny! mógłżem się ośmielić,
„Cień na Nią rzucić, los mój z Nią podzielić? —
„Lecz czemuż, czemu na burzliwéj wodzie
„Zbłąkane nasze spotkały się łodzie? —
„Czemu, przysiągłszy — gdym śród krwi i tłoku
„Obaczył z góry twe omdlone wdzięki,
„I niewidomy stanąwszy przy boku,
„Odwracał od nich ciosy zbójczéj ręki —
„Czemu, przysiągłszy strzedz się twego wzroku,
„By próżno wspólnéj nie powiększać męki:
„Słaby nikczemnik! złamałem te śluby,
„By cię pożegnać nad przepaścią zguby?… —
„Ale się nie bój! nie drzyj, moja droga!
„Łoskot co słyszysz, jest to szum strumieni.
„Tu nas nie sięgnie moc żadnego wroga;
„Tu, na tych skalach, nad światem wzniesieni,
„Stoim bezpieczni — spokojni, jak w grobie!
„A choćby ziemia i piekło złączone
„Przyszły ostatnią wydrzeć nam zachronę:
„Ty zaśnij śmiało! — ja czuwam przy tobie;
„Gwiazd tych Anioły strzedz cię będą we śnie.
„A skoro błyśnie porankowe zorze,
„Powrócisz jutro…“ —
— „Nie! — to być nie może!“ —
Krzyknie dziewica — „jutro już niewcześnie!

„Ach! ty nie ujrzysz jutra, mój jedyny!
„Lub uchodź zaraz! uchodź téj godziny! —
„Jesteś zdradzony! — Nikczemny niecnota,
„Który w te miejsca znał drogę tajemną —
„Co? ty nie wierzysz? — przez gwiazdy nademną!
„Prawdę ci mówię — zdradził cię dla złota!
„Krew twoję przedał zemście Al-Hassana! —
„Wierzaj mi, wierzaj! — On sam dzisiaj z rana,
„Sam mi to mówił — i patrzał tak srogo,
„Śmiał się tak dziko, żem drżała z przestrachu:
„I tak gwałtownie wkrąg stąpał po gmachu,
„Jakby twe piersi nadeptywał nogą! —
„Ja nie wiedziałam, że on tobie groził,
„Że straszny Hafed — jesteś ty, mój luby! —
„Lecz strach o ciebie krew mi w sercu zmroził. —
„Sam to Bóg może, nie chcąc twojéj zguby —
„Tak! — Bóg mię zesłał dla twojéj przestrogi.
„Nie gardź nią! — uchodź! — korzystaj z téj chwili! —
„Zniszcz jeśli można — lub każ strzedz téj drogi! —
„Lecz śpiesz się! śpiesz się! by jéj nie przebyli!“ —

Zimniéj niż wicher, co tchem jednym ścina
Źródła przed chwilą słońcem gorejące,
Stokroć ach! zdrady braterskiéj nowina
Zimniéj przeraża serca ufające!
On tego doznał. — Jak rażony gromem,
Z blademi usty, z okiem nieruchomém,
Stał, bez oddechu, nie podnosząc głowy; —
Rzekłbyś, zaklęty posąg marmurowy,

Co w skamieniałym Iszmonii grodzie,
Skamieniał myśląc o strasznéj przygodzie[3].
Lecz rychło wnętrzna minęła katusza —
Wzniósł nagle czoło, i spójrzał — ze łzami.
A w tém spojrzeniu wielka jego dusza
Wszystkiemi swemi błysła promieniami! —
I nigdy nawet w dniach zwycięztw i chwały,
Lot myśli jego nie szedł tak wysoko,
Jak gdy w téj chwili, spokojny i śmiały,
Z dumą ku gwiazdom wzniósł iskrzące oko,
Jakby w nich hasła blizkich bojów witał,
Lub pożądane przepowiednie czytał!

Przyszła więc, przyszła godzina męczeństwa!
Ramienia jego Bóg już nie chce dłużéj.
Dni jego dotąd śród niebezpieczeństwa
Przeszły i znikły — błyskawicą w burzy;
Lecz śmierć za wiarę, na laurach zwycięztwa,
Śmierć, jaką sobie serce jego wróży:
Ta imię jego w przyszłych lat kolei,
Rozpali w gwiazdę chwały i nadziei!…
Góra ta, jego pomnik i grobowiec,
Stać będzie święta przed ziomków oczyma;
I z ziem dalekich nieznany wędrowiec,
Poeta, rycerz, pod szatą pielgrzyma,

Przyjdą, na gruzach tych zwalisk usiędą,
Przywiodą dzieci, i uczyć je będą:
Jakim był Iran — jak cierpiał, jak słynął!
Jakim był Hafed — jak walczył, jak zginął!
I na téj skale, krwią jego oblanéj,
Ukląkłszy razem nagiemi kolany,
Każą im w obec ojczyzny i Boga,
Zaprzysiądz zemstę pokoleniu wroga,
Zaprzysiądz wzgardę wierze Muzułmanów:
Póki w ich piersiach żywe serce bije,
Dopóki piętno arabskich kajdanów
W morzu arabskiéj krwi się nie obmyje!… —

Temi myślami wrzał w duszy młodzieniec,
Tych myśli dumą tchnęły jego rysy.
I nie radośniéj na męczeński wieniec
Spoglądał niegdyś wielki Prorok Issy[4]:
Jak on w téj chwili, spojrzawszy ku Niebu,
Patrzy z uśmiechem: gdzie od morskiéj strony,
Blaskiem z ołtarza na wpół oświecony,
Lśni stos wysoki — stos jego pogrzebu!
Z suchych gałęzi i drzew tchnących wonią,
Sam on go z braćmi własną złożył dłonią,
Aby gdy chwila przeznaczeń uderzy,
Gdy już ich zemstę zmoże przemoc wroga,

Tu z resztą wiernych wierze swéj rycerzy,
Umrzeć na łonie swego Ognia-Boga.
I każdy przysiągł, gdy nadziéja minie,
Sam się we wspólnéj zagrzebać ruinie;
I dla każdego stos, co go wyzwoli
Z rąk nieprzyjaciół i z jarzma niewoli,
Tak jest powabny, święty — jak to łoże,
Na którém Prorok ich w latach dziecinnych
Usnął na stosie — gdy Bóg, stróż niewinnych,
Płomienie pod nim w kraśne zmienił róże[5]!

Długo nań z trwogą patrzała dziewica:
Zkad mu ta w oczach gniewu błyskawica?
Zkąd ten płomienny rumieniec na twarzy? —
Cóż on układa? co myśli? co marzy?
Ach! czyliż jeszcze waha się i czeka,
Gdy czas tak krótki, śmierć tak niedaleka?… —
„O! mój Hafedzie!“ — i łzami zalana,
Mówiąc to, przed nim padła na kolana —
„O! mój Hafedzie! mój drogi, mój luby!
„Jeśli mię kochasz, jak przysiągłeś nieraz —
„Błagam jak Boga — teraz tylko, teraz,
„Chciéj mię wysłuchać — nie pragnij swéj zguby!
„Uchodź, uchodźmy! — ratunek w twéj mocy.
„Łódź co nas tutaj przyniosła, wnet może —

„Daj tylko rozkaz! — pod zasłoną nocy,
„Unieść nas znowu na szerokie morze.
„Na Wschód, na Zachód — byle ztąd daleko —
„Gdzie chcesz, gdzie każesz, pójdę z tobą wszędzie.
„W burzach, w pustyniach, pod twoją opieką
„Nic mię nie strwoży, nic smucić nie będzie!
„Twój wzrok, twój uśmiech — ach! dosyć mi na tém;
„Cały świat dla mnie będzie rajskim światem!
„Pójdziem, osiądziem gdzie w kraju nieznanym,
„Gdzie nie grzech kochać, ani być kochanym;
„Lub gdy jest grzechem — gdziebyśmy przynamnie
„Płakać go mogli, klęcząc obok siebie:
„Ty do Allaha modliłbyś się za mnie.
„Ja — do jakiego chcesz Boga, za ciebie!“ —

Słowa te z dzikiém rzekłszy obłąkaniem,
Zwiesiła głowę, i z wstydu płakała,
Łkając gwałtownie, jakby z każdém łkaniem
Stróna się życia w jéj piersiach zrywała.
Gdy on! — on młody, on kochany tyle! —
Któż go ob wini? — jeśli mu na chwilę
Zemsta, przysięga, zamiary i chęci,
Sam Iran — wszystko wypadło z pamięci:
Gdy najpiękniejszą, najmilszą, w rozpaczy
U nóg swych widzi; — któż mu nie przebaczy?
Jeśli blask nagły nadziei młodzieńczéj
Duszę mu zalśnił, i jak łukiem tęczy,
Jasnych dni pasmem w przyszłość jego strzelił —
Dni najszczęśliwszych, gdyby je podzielił
Z tą, co tak kocha! — gdyby się ośmielił!… —

Nie! — łzy gorące, co po licu zbiegły,
Gdy się ku lubéj, chcą ją podnieść, skłonił;
Łzy tak mu nowe — one go ostrzegły,
Jak mglisty obłok duszę mu przesłonił.
Zadrżał — i dumnie spójrzawszy dokoła,
Łzy te niemęzkie otarł z swego czoła.
Jak ów, co rano wychodząc na boje,
Ociera z rosy swój oręż i zbroję,
Co je przyćmiła, lecz splamić nie zdoła. —

Lecz choć już słabość minęła niegodna,
W stłumionym głosie i łzawéj źrenicy
Tchnie jeszcze czułość tak miękka, łagodna:
Że w sercu tkliwéj, strwożonéj dziewicy,
Nanowo słodka zakwitła otucha,
Że go jéj prośba, jéj rada nakłoni:
I cała w oku, patrzy nań i słucha,
Gdy dłoń jéj wziąwszy, zcicha mówił do niéj:
„Tak, moja luba! tak, otrzyj łzy twoje!
„Wiém ja kraj jeden — nieznany, daleki,
„Gdzie szczera miłość znajdzie swą nagrodę,
„Gdzie wolno kochać! — tam ja cię powiodę —
„Nie płacz! — tam będziem szczęśliwi oboje,
„Będziem się wzajem kochali na wieki!“ —

Jeszcze nie zgadła, czy ta słodycz głosu,
Czy jéj te słowa źle czy dobrze wróżą;

Gdy młodzian szybko zbliżył się do stosu,
Gdzie zawieszoną widać konchę dużą[6].
Zdjął ją, i zadął — a dźwięk jéj odgłosu
Zabrzmiał po skałach, jak piorun przed burzą:
Jak piorun zabrzmiał w towarzyszów uchu. —
Sam nawet Hafed, blady i bez ruchu,
Drżał zda się z echem niknącém powoli.
Straszne to hasło! każdy wié co znaczy —
Znak umówiony trwogi i rozpaczy;
Znak, że się zbliżył kres ich nędznéj doli,
Że musi umrzeć — kto chce ujść niewoli! —
Konchę tę sami, w lepszéj niegdyś chwili,
Na swym pogrzebnym stosie zawiesili,
By gdy czas przyjdzie, słyszał Iran cały
Ostatnie hasło męczeństwa i chwały;
By dźwięk jéj straszny — jeśliby zasnęli —
Nowych w Iranie obudził mścicieli. —

Przyszli na hasło, z oczyma ku ziemi,
Przyszli rycerze, kroki powolnemi.
Jakże ich mało, gdy w okrąg stanęli! —
Cała to reszta tych synów Iranu,
Tych sług ojczyzny, tych słońca czcicieli,
Co tak niedawno na błoniach Kermanu,

Gdy przy trąb, bębnów, i cymbałów dźwięku,
Czas na wojenném spędzali igrzysku:
Goniąc do celu z długą spisą w ręku,
Czuli nadzieję w jéj każdym połysku;
Lub gdy się z wiatrem puścili w przegony —
Długie, za końmi wiejące ogony[7],
Sami na siodłach schyleni ku ziemi,
Szaty ich wiatrem rozdęte nad niemi —
Rzekłbyś, gdy rzędem lecieli po błoniach,
Że Gieniusze na skrzydlatych koniach!

Jakże dziś różni! — ich smutek przeraża.
Jak każdy blady! gdy promień z ołtarza
Twarz przechodzących z kolei oświecał.
Jaka posępność w każdego spójrzeniu!
Gdy święty ogień mijając w milczeniu,
Każdy w nim swoje pochodnię rozniecał.
A wszyscy milczą; — wódz jeden układa
Co czynić mają: — a lepiéj niż słowy,
Każdy mu wzrokiem tylko odpowiada,
Że cierpieć, walczyć, i umrzeć gotowy! —

I była chwila uroczystéj ciszy,
Śród któréj Hilda, z twarzą zadziwioną,
Nic oprócz serca uderzeń nie słyszy,
I patrzy z trwogą na milczące grono. —

Hafed rzekł słowo; — starsi z towarzyszy,
Wyszli, i łoże okryte zasłoną,
Liśćmi usłane, na znak jego dłoni,
Niosąc w milczeniu, złożyli koło niéj.
Zbliżył się Hafed z smutnemi oczyma,
Sam ją umieścił na miękkiém posłaniu;
Spójrzał — i patrzy; wziął jéj dłoń — i trzyma…
Ach! to ściśnienie ręki przy rozstaniu!
Ach! ten ostatni wzrok przy pożegnaniu!
Gdy ten, co żegna, wié, co ono znaczy! —
Wié — gdy wzrok zmruży, gdy dłoń puści z ręki,
Znikną wnet przed nim ukochane wdzięki,
I już ich nigdy, nigdy nie zobaczy! —

Lecz ona nawet z tych pieszczot boleści
Czerpie nadzieję, dobrą przyszłość wróży.
Ten długi uścisk, co jéj rękę pieści,
Zda się jéj wróżbą wspólnéj z nim podróży;
W milczeniu widzi zbytek rozrzewnienia,
W spójrzeniu miłość, czułość, zapewnienia —
Ach! wszystko, wszystko — oprócz rozłączenia! —

„Śpieszmy się! — rzekła — śpieszmy! czas uchodzi!
„Byśmy przed nocą zdążyli do łodzi.
„A jutro — jutro, mój luby! o świcie,
„Z tobą, jak w Niebie, na tych wód błękicie,
„Będziemy słońce witali promienne,
„I znów się jutra nadzieją cieszyli!
„A jeśli wspomnim o dzisiejszéj chwili,
„Wspomnim ją chyba jak marzenie senne,

„Co straszném widmem, dobro zapowiada.
„A ty!…“ — Lecz cóż to? — nikt nie odpowiada? —
Spójrzała wkoło — Nie ma go! — O! biedna!
On ją opuścił! — ach! czyż sama jedna
Musi iść daléj w drogę swego losu?… —

W téj chwili właśnie niosący ją, znowu
Zchodzą w głąb ciemną mglistego parowu,
Gdzie tak niedawno dźwiękiem jego głosu,
Mimo ech strasznych, co dokoła brzmiały,
Wszystkie jéj myśli, wszystkie czucia grały:
Jak na dźwięk arfy Izrafila w raju[8],
Brzmią wszystkie liścia Edeńskiego gaju. —
Lecz teraz, teraz!… — cóż jéj łzy pomogą?
Przed nią noc, zgroza — a przy niéj — nikogo!
O! mój Hafedzie! usłysz prośby moje!
„Jeśli żyć nie chcesz, jeśli umrzeć wolisz,
„Czyż mi i tego nawet nie pozwolisz,
„Abyśmy razem umarli oboje?
„Ach! pozwól, pozwól! niech z ostatniém tchnieniem
„Raz jeszcze jeden błogosławię tobie;
„Niech cię ostatniém pożegnam spójrzeniem,
„Niech nas w tym samym pochowają grobie! —
„Ty może myślisz, że się śmierci boję? —
„Ach! ja — by tylko słyszeć twe wyrazy,
„By choć raz jeszcze spójrzeć w oczy twoje —
„Gotowam umrzeć sto tysięcy razy! —

„Wy téż — wy bracia mojego Hafeda!
„Błagam was, stańcie! — On mię kochał tyle!
„On mię usłyszy! on mi cierpieć nie da! —
„Ach! stańcie, stańcie! — Musiał zostać w tyle,
„Lecz wnet dogoni! — Stańcie choć na chwilę! —
„O! mój Hafedzie!…“ — I tak drogę całą,
Żebrząc litości, woła nieszczęśliwa.
Imię Hafeda echo powtarzało,
Lecz próżno, próżno! Hafed nie przybywa. —
Biedna dziewico! — nie pójdzie on z tobą!
Umrzeć wam było, gdyście się żegnali! —
Teraz tam chyba Bóg was złączy z sobą,
Boście się tutaj na zawsze rozstali! —

Biedny młodzieńcze! — On te jęki słyszy.
Rzucił na chwilę grono towarzyszy,
I sam, ciemności osłoniony mrokiem,
Długo szedł za nią, niewidziany od niéj;
I nad wąwozem, z rozognioném okiem,
Stanął, i patrzy na blaski pochodni,
Przy których bracia, w milczeniu głębokiém,
W dół, jak do grobu, kroki pośpiesznemi,
Unoszą wszystko, co kocha na ziemi! —
Patrzy — tak smutny, tak blady na licu,
Jak młody majtek, w nocy, przy księżycu,
Gdy zwłoki brata, w téj mu właśnie chwili
Ze łzami drudzy do morza wrzucili:
A on, stojący na moście okrętu,
Pogląda jeszcze załamawszy dłonie,

By jeszcze dójrzeć choćby fal zakrętu,
Gdzie luba postać coraz głębiéj tonie —
A okręt płynie po spokojnéj fali. —
Tak Hafed patrzał — oni poszli daléj. —

Wtém zadrżał nagle, jak ze snu ockniony. —
Trąby, i kotły, i wściekłe okrzyki,
W poprzek przepaści, od lądowéj strony,
Zabrzmiały razem!… — Co za hałas dziki!
Rzekłbyś ryk piekieł, szyderczy i mściwy,
Albo że wszystkie i Gole i Diwy[9],
Co tam w ciemnościach od wieków się kryły,
Na hasło wojny z wściekłością zawyły —
Tak był ten okrzyk głośny i straszliwy.

„Przyszedł więc, przyszedł Muzułman zuchwały!“
Zawołał Hafed — a gniewem wrzał cały,
A oczy jego jak ogniem pałały. —
„Teraz to, teraz, wy duchy walecznych,
„Duchy swobodne w mieszkaniach słonecznych!
„Patrzcie! jak dusze bratniego płomienia,
„Do zemsty za was, waszym pójdą torem,
„Albo w męczeńskim wieńcu przeznaczenia,
„Polecą z waszym połączyć się chórem!-“ —
Rzekł — i jak tygrys do zgłodniałych dzieci,
Biegł, gdzie czekają bracia zgromadzeni.
Przebiegł — w ich oczach żywy ogień świeci,
A miecze nakształt słonecznych promieni
Błysły w powietrzu — stoją niewzruszeni.

Wtém znowu — słyszysz! — okrzyk zabrzmiał znowu;
Głośniéj już, bliżéj — z téj strony parowu. —
Stało się! przeszli drogę niestrzeżoną!… —

O! piękny widok! ktoby mógł w téj chwili
Widzieć to szczupłe wojowników grono:
Jak z mieczem w górze, z twarzą rozognioną,
Wkrąg wrodzą, bystro na niego patrzyli,
Jakby pytając: co myśleć powinni,
Że wróg tak blizko — a oni nieczynni?
Wódz zgadł ich myśli, i sam je podziela. —
„Cóż to? o! bracia! gdy się wróg ośmiela
„Nachodzić twierdze, co nas przed nim kryją:
„My z mieczem w ręku, w obec tych płomieni,
„Czekać go będziem z nachyloną szyją,
„I umrzem sami — umrzem niepomszczeni!
„Jakby nam brakło piersi Muzułmana,
„Aby w nich nasza szabla zmordowana,
„Spoczęła wiecznie, jak w pochwie schowana?… —
„Nie! — wy obrońcy ojczyzny i wiary!
„Bóg nasz spodlonéj nie przyjmie ofiary!
„Pójdźmy! uderzmy! — niech krwią zlane skały
„Imieniem Gwebrów zabrzmią na świat cały,
„Aż tron Kalifów drżeć będzie przed echem,
„Gdy je Behendi powtórzy z uśmiechem[10]! —
„Za mną, waleczni! — Kto wróci ostatni,
„Stos go ten święty zbawi od kajdanów.
„Lecz ten wart chwały, wart zawiści bratniéj,
„Kto śród pobitych legnie Muzułmanów!

„Za mną, waleczni! —
Wszyscy w jednéj chwili,
W dół z wierzchu góry za nim się rzucili:
Każdy nadludzką ożywiony siłą,
Każdego oko jak ogniem się tliło,
Każdego serce jak w płomieniach biło!…
Pędzą bez drogi — gdzie z wściekłemi krzyki,
W cieniach Arabskie gromadzą się szyki,
I przy pochodni świetle wpół zamgloném,
Długim się hufcem wiją po dolinie —
Jak wąż Golkondy, gdy się wzdłuż rozwinie,
I z gniewu błyska iskrzącym ogonem[11]. —
Gwebry bez światła pędzą przez urwiska —
Znana im droga, i oni tu znani!
Poznał ich tygrys, wyjrzawszy z łożyska —
Wstał, i znów przyległ — choć wzrok żądzą błyska,
Wié, że nietrwożni — i niepokonani. —

Przed górą jeszcze jest parów w nizinie,
Straszny, głęboki — wróg go nie ominie;
Miejsce przydatne obrońcom, gdzie snadnie
Przed jednym tysiąc napastników padnie. —
Zdroje z gór dzienną wzdęte niepogodą,
Po pas dno jego napełniły wodą;
Po obu stronach, strome i ponure
Wznoszą się skały i głazy, przez które,
Ta jedna droga prowadzi na górę. —

Wszerz jéj, ostatni z Irańskich mścicieli,
Na czas przed wrogiem nad głębią stanęli,
I za głazami czają się bez ruchu,
Słuchając kroków, co już brzmią w ich uchu,
Tak, że nie słyszą, jak skrzydły cłężkiemi
Złowrogie sępy łopocą nad niemi —

Przyszli — plusk wody wydał rzezi hasło.
Okrzykiem Gwebrów tysiąc ech zawrzasło.
Teraz to, Gwebry! — oto wróg morderca! —
Czy miecz wasz ostry, czy odważne serca,
Teraz, niech teraz wasza dłoń dowiedzie! —
Biada hufcowi, co brodził na przedzie! —
Sto mieczów razem błysnęło z nad brzegu,
Sto głów od razu upadło w szeregu;
Na dno skrwawione nie poszły tułowy,
Gdy już stu innych powitał cios nowy.
Jedni po drugich, zgrają niezliczoną,
Tłoczą się, brodzą, padają, i toną. —
Trwa rzeź — aż w końcu, choć krwi jeszcze łaknie,
Gronu Hafeda sił już coraz braknie;
Aż z dłońmi, z których krew strumieniem ciecze,
Zwisły ku ziemi zmordowane miecze. —

Drżysz, Al-Hassanie! — Nigdy klęski sroższéj
Nie doznał Arab, głębszéj nie czuł blizny;
Nigdy miecz zemsty, libacyi droższéj
Nie rozlał u stóp skrzywdzonéj ojczyzny! —
Patrz wzdłuż parowu! — przy świetle gasnących
Smolnych pochodni i główni iskrzących,

Co z rąk wypadłe, nad zgęszczoną falą
Pływają wkoło i we krwi się palą; —
Patrz w zdłuż parowu — jak strasznym obrazem
Śmierć, mord, pożoga, łączą się tu razem!
Bezgłówne ciała, zdeptane w przechodzie,
Stosami do dna w krwawéj leżą wodzie.
Tu płynie głowa w płonącym zawoju;
Ówdzie sam przez się, miecz zgubiony w boju,
Gdy ciżba trupów rękojeść mu ściska,
Ostrzem się w górę podnosi i błyska.
A wkoło ranni — ów z szatą w płomieniu
Od bliskich główni — sam brodząc w strumieniu,
Niezdolny w ciżbie zaczerpnąć ochłody,
Kona w męczarniach płomienia i wody;
Ów bliski brzegu, sam dotąd bez rany,
Rozpaczną ręką tonących porwany,
Napróżno siły dobywszy ostatniéj,
Żywy, wraz z trupem, w krwi topi się bratniéj… —

Ale napróżno sta, tysiące legły —
Nowe sta, nowe tysiące nadbiegły.
Jak na pochodnię, gdy w nocy zaświeci,
Ćma nocna chmurą coraz gęstszą leci,
Aż sama ginąc, blask światła zamroczy:
Dzicz napędzona przez parów się tłoczy.
Aż ich trupami zawalon po brzegi,
Jak mostem nowe podźwiga szeregi;
Aż po ich głowach, przez krwi własnéj strugi,
Po konających, przeszli na brzeg drugi.

Biada wam, Gwebry! — nic ich już nie wstrzyma! —
Już są wpół góry — już przed ich oczyma
Święty wasz ołtarz niedaleko pała. —
Wściekli, doznawszy jak dłoń wasza śmiała,
Wstydzą się, widząc, jak was garstka mała!
Biada wam, Gwebry! — Ci rzezią znużeni
Legli, gdzie stali; ci w krwi swéj zbroczeni,
Bladzi na licu, chwiejący się w kroku,
Walczą, i giną przy Hafeda boku. —
On, choć już ręka wznieść miecz ledwo zdolna,
Z twarzą ku wrogom, ustępuje zwolna.
I jak lew, nagłym Jordanu wylewem
We śnie bezpiecznym z łożyska porwany,
Ryczy, i w oku wściekłym iskrząc gniewem,
Z unoszącemi łamie się bałwany[12]:
Tak on na braci silnym woła głosem,
Tak gniewny walczy z przemocą i losem!

Lecz dokąd teraz? — Znikł przed okiem dziczy! —
Czyż już tak blizkiéj nie ujmą zdobyczy? —
Pod mieczem Gwebrów legł zdrajca przewodni,
Wiatr zgasił resztę niesionych pochodni;
Noc, głazy, rowy, i łoża potoków,
Tamują postęp ścigających kroków.

Lecz nie śmie stanąć motłoch niewolniczy.
„Naprzód! i naprzód!“ — sam Al-Hassan krzyczy.
„Gdzie są brytany? — pospuszczać ze sfory!
„Niech nam szczekaniem wskażą Gwebrów tory!“ —
Spełniono rozkaz — zgraja idzie skorzéj;
Śmierć im niestraszna, bo żyć dla nich gorzéj. —
Złudzeni światłem, co z Gwebrów ogniska,
Od skał odbite, w inną stronę błyska,
Zboczyli z drogi — i w cieniach zbłąkani,
Nie widzą blizkiéj, bezdennéj otchłani —
Widzą — już późno! — już wrócić nie mogą!
Brzeg się piaszczysty załamał pod nogą.
Próżno się drudzy wstrzymują nad brzegiem:
Jak szli, spadają — szereg za szeregiem.
Kto został w tyle, gdy jęki usłyszy,
Śpiesząc na pomoc, wepchnął towarzyszy;
Ledwie głąb ujrzał, już ciżba rosnąca
Pcha go samego, i w przepaść potrąca. —
Darmo z przestrachem, z wściekłością, z rozpaczą,
Ci klną, ci jęczą, błagają i płaczą:
Modły ni klątwy nikogo nie wzruszą:
Wepchnęli braci, i sami wpaść muszą! —
Jedni wprost na dno lecąc bez przeszkody,
Topią się w nurtach szumiącéj tam wody;
Ci na wpół żywi, na głazach sterczących
Zawiśli — pastwa dla sępów krążących!
A jękiem wszystkich brzmi przepaści echo. —

Słyszy je Hafed, i słucha z pociechą —
Głos to ostatni sercu jego miły!

Gdy sam, w ciemnościach, bez tchu i bez siły,
Na twardéj skale leżał krwią okryty.
Obok towarzysz — miecz krwawy, dobyty.
Rzekłbyś, spoczywa po trudach zabawy:
Pokój, pogoda, jaśnieją mu z czoła.
Wié, że dość zrobił dla zemsty i sławy,
Sam Iran więcéj wymagać nie zdoła!
Jedna myśl tylko, jako promień z góry,
Lśni w jego duszy przeze mgłę i chmury
Bliskiego zgonu; — ona to jest, ona!
Promienna gwiazda w życia jego burzy,
Jedna, ostatnia, niczém nie przyćmiona,
Co go tu żegna, i blask Niebios wróży!…
I nigdy dotąd, nigdy w jego oku
Obraz Jéj w takim nie stawał uroku!
Zda się, że myśli, co miłość ich ćmiły,
Zda się, że trwogi, co serce ziębiły,
Zniknęły wszystkie — i żadnéj mgły ziemi,
I żadnéj chmury nie ma między niemi! —
Widzi Ją, widzi! — taki blask w spójrzeniu,
Tak nowa piękność jaśnieje z Jéj lica,
Jakby Ją w Niebios oglądał promieniu,
Co już mu duszę przed zgonem oświeca! —

Wtém głos się ozwał — Ha! któż się ośmiela?… —
Głos to jest Gwebra, brata, przyjaciela,
Co sam z Hafedem ocalał téj nocy. —
„Zbierz siły, wodzu! — czyż w Arabów mocy
„Umrzeć tu mamy? tu, gdy już tak blisko
„Stos nasz gotowy i święte ognisko?“ —

Ten głos ostatek życia w nim rozżarzył.
„Co? wrógby jeszcze aż tu się odważył
„Zdeptać nas martwych, lub więzy narzucić?“ —
Myśl go ta z martwych zdolnaby ocucić.
„Pójdźmy!“ — Wstał z ziemi, i drżącém ramieniem
Wśpierając brata, choć sam słaby niemniéj,
Poszli pod górę. — Za każdém stąpieniem,
Twarz coraz bladsza, w oczach coraz ciemniéj —
Boże Iranu! zbaw ich mocą twoją,
Zbaw przed zniewagą! — śmierci się nie boją.

Śladem za nimi zdrój sączy się krwawy,
Krwią ich jak rosą oblały się trawy.
Miecz twój, Hafedzie! — ha! i on ci skłamał —
Pod wspartą dłonią na skale się złamał! —
Idą — wrzask z dołu powiększył ich trwogę —
Wrzask to tryumfu — wróg trafił na drogę!
Coraz to głośniéj brzmią wodzów rozkazy,
Coraz to bliżéj stal szczęka o głazy,
I psów przeciągłe rozległo się wycie. —
Śpieszcie się, Gwebry! lub ujść nie zdążycie!
Śpieszcie! krok jeszcze!… — Już są, dzięki Niebu!
Już są na górze! — widzą stos pogrzebu,
Widzą świątynię, i blask swego Boga. —
Lecz nim go doszli — towarzysz Hafeda
Upadł zemdlony, i skonał u proga. —
„Czyż razem nawet los nam umrzeć nie da? —
Zawołał Haded — „Maż tu pierś twą drogą
„Wróg z urąganiem hardą zdeptać nogą,

„Lub ją nikczemnik obrażać żelazem? —
„Nie! mężny bracie! — Bóg nas przyjmie razem!
„Klnę się na ogień, co przedemną błyska!“ —
Tak rzekł — i z mocą, co nie z tego świata
Być się już zdała, podniósł zwłoki brata,
I na swych rękach niósł je do ogniska.
Złożył na stosie — zdjął z ołtarza głownię,
I stos podpalił — a płomień gwałtownie
Buchnął wkrąg łuną po morzu i niebie. —
„Boże światłości! powracam do Ciebie!“
Zawołał Hafed — i z dumnym uśmiechem,
Sam na wierzch stosu rzucił się z pośpiechem;
I wysilony, gdy celu dokonał,
Wprzód nim go ognie ogarnęły — skonał!

A w téjże chwili — co za krzyk od morza
Rozdarł powietrze? — Ach! krzyk ten pochodzi
Z téj — snać rzuconéj bez wiosła i stróża,
Na tle fal czarnych bielącéj się łodzi,
Gdy na nią z góry padła jasność stosu. —
I znowu cicho — lecz dźwięk tego głosu!…

Łódź to jest — czemuż tak w drodze spóźniona,
Tak bliska dotąd? — łódź biednéj dziewicy,
Zwierzona straży wybranego grona
Sędziwych Gwebrów. — Dzielni wojownicy
W latach za młodu; lecz wiek sił ich zbawił.
Wiedział to Hafed, i w drogę wyprawił
Nie powierzywszy strasznéj tajemnicy.

Myślał, że Emir, gdy córkę zobaczy,
Gdy się w nim serce ojcowskie rozrzewni,
Nieprzyjaciołom w jéj stróżach przebaczy,
I szczodrze starość spokojną zapewni. —

Tak nieświadomi arabskiéj napaści,
Chlubni z opieki, co im wódz ich zwierzył,
Ledwie na morze łódź wyszła z przepaści,
Gdy wrzask wojenny ich uszy uderzył.
Zlękli, zdumiali, z podjętemi wiosły,
Wstrzymując oddech, ku górze słuchali;
Niepomni łodzi, jak ją nurty niosły,
Zlekka — wzdłuż brzegu kołysząc na fali.
Każdy sam w sobie, blady i ponury,
Nie trwożąc braci, w złych domysłach tonął;
A wszyscy patrzą, gdzie na wierzchu góry
Spokojnie jeszcze święty ogień płonął. —

Lecz ty, o! Hildo! — próżno się wysili
Najokropniejszy pędzel wyobraźni,
By wydać w tobie uczucia téj chwili,
Śmiertelne męki żalu i bojaźni!…
Kto sam ich doznał, tenby ból ich wiedział,
Lecz nikt nie przeżył, by drugim powiedział!

Nie jest to tylko ów stan smutnéj duszy,
Gdy ją los złamie, a cierpienie skruszy;
Gdy, choć nic więcéj do straty już nié ma,
Trwoga o wszystko jak w pętach ją trzyma;
Gdy, choć nadziéja umarła w jéj łonie,
Cień jéj, jak widmo, jeszcze w myślach wionie:

Nie! — Można tracąc szczęście i nadzieję
Nie umrzeć jeszcze, i przeżyć swe żale:
Jak ów płaz w zimnéj zasklepiony skale,
Żyje, choć wszystko w koło skamienieje.
Lecz się w tém życiu pokój, cisza mieści,
Straszna, grobowa — lecz szęściemby była,
W téj ostréj, gorzkiéj, płomiennéj boleści,
Co się w Jéj skroniach, w Jéj piersiach paliła;
W tych, jakby mękach tortur i konania,
W tych dzikich, strasznych widmach obłąkania,
Na których ulgę nie znaleźć sposobu,
Nie znaleźć miejsca — prócz śmierci i grobu!

Morze spokojne — pod łodzią dokoła
Błyskają gwiazdy — noc cicha, wesoła!
Był czas, dziewico! gdy innéj pociechy,
Innéj zabawy nie było ci trzeba,
Jak w takich nocach liczyć gwiazd uśmiechy,
Gdy się po morzu rozsypały z Nieba.
Jak w takich nocach, w samotnéj ustroni,
Gubić się myślą w nadziei błękicie,
I tchnąć balsamem świeżéj, nocnéj woni,
Jak kwiat w swych piersiach czuć kwitnące życie,
Czuć własne serce lśniące gwiazdy blaskiem! —
Lecz dziś!… —
Wtém znowu przeraźliwym wrzaskiem
Zabrzmiało echo. — Gwebry się porwali,
Aż łódź w spienionéj zaryła się fali —
Błysnęli mieczem… — Ach! próżne nadzieje! —

Nie czas już, nie czas na powrót wam płynąć!
Włóżcie miecz w pochwę, niech wiecznie rdzawieje! —
Ten, co tam bez was śmierć i postrach sieje,
Wódz wasz, przyjaciel — bez was musi ginąć!
Próżno ze wzrokiem wzniesionym ku górze,
Chcecie odgadnąć, zkąd ten wrzask? co znaczy
To hasło wojny? — w tém miejscu? — w téj porze? —
Ona wié tylko — ona, co w rozpaczy,
Jak posąg z głazu, załamawszy dłonie,
O maszt zroszony blade wsparła skronie,
I w obłąkaniu patrzy ku ruinie —
Ona wié tylko — ale, umrze raczéj,
Niż wyrzec zdoła — przez kogo On ginie! —

Patrz! światło błysło w ruinach na wierzchu!
Wznosi się w górę — postępuje w zmierzchu —
Patrzają wszyscy — lecz ach! wzrok dziewicy!
Całe się życie pali w téj źrenicy!…

Nie długa chwila — stos stanął w płomieniu,
I wkrąg po morzu i niebios sklepieniu,
Krwawa, posępna jasność łuny padła,
I coraz daléj szerzy się i błyska —
Gdy do wietrznego podobien widziadła,
Hafed, stojący przed blaskiem ogniska,
Ciemny, wysoki, wydawał się z dołu
Jak duch płomieni śród swego żywiołu.
„To on!“ — dziewica z rozpaczą wykrzykła —
Lecz nim głos zabrzmiał — już pierzchło widzenie.
Wyżéj ku Niebu wybuchły płomienie,
Jéj i Iranu nadzieja — już znikła!

Jeden krzyk tylko wyrwał się z jéj łona,
I w stos wlepiwszy nieruchome oko,
Skoczyła w morze — i wznosząc ramiona,
Patrząc nań, tonie — głęboko, głęboko! —
Gdzie już jéj ludzkie oko nie zobaczy,
Gdzie już nie dozna żalu ni rozpaczy! —


„Spoczywaj, spoczywaj, arabska dziewico!“
(Tak Peri pod morzem nóciła):[13]
„Najczystsze się perły w swych konchach nie świécą,
„Jak dusza twa w tobie świeciła!

„Kwitnęło twe serce jak lilia biała,
„Nim miłość je ogniem przenikła;
„Jak Samur po lutni, w twych piersiach powiała[14],
„I muzyka życia zanikła! —

„Lecz nieraz w arabskich dolinach i górach,
„Kochankom przypomną poeci,
„O téj, co śród pereł śpi w morskich lazurach,
„Gdzie nic prócz gwiazd morskich nie świeci[15].


„Gdy w zbiory daktyli, szczęśliwi, weseli[16],
„Zgromadzą się młodzi i starzy:
„Usłyszą twe dzieje — i co się śmiać mieli,
„Rozejdą się z łzami na twarzy.

„Pasterka-dziewica, na tańce, w dzień święta,
„W kwiat strojąc warkocze trefione,
„Przypomni o tobie — i żalem przejęta,
„Kwiat płacząc odrzuci na stronę.

„I Iran cię w swojéj uwieczni boleści,
„I obraz twój piękny, uroczy,
„Przy boku swojego rycerza pomieści,
„I blaskiem swéj chwały otoczy.

„Spoczywaj! my Peri stać będziem wkrąg łoża,
„Morskiemi je kwiaty okryjem;
„Z najdroższych kamieni, co błyszczą w dnie morza,
„Gwiaździsty ci wieniec uwijem.

„Z konch, w których my same, w błękitach głębiny,
„Przy świetle księżyca nocujem,
„W najtkliwsze łzy ptaków, w najczystsze bursztyny[17]
„Ozdobną ci grotę zbudujem.


„Przyniesiem najżywsze gałęzie korali,
„I gajem zasadzim nad tobą;
„Źwir Złotéj-Zatoki, co w iskrach się pali,
„Jak gwiazdy rozsypiem przed tobą.

„Spoczywaj! niech łzami niebieskiéj litości,
„Mogiłę tych zroszą Anieli,
„Co jak Ty kochając, umarli z miłości,
„Co jako On walcząc, zginęli! —

KONIEC.




  1. W okolicach Kermanu właściciele nie zbierają daktyli, które wiatr z drzewa otrząśnie, lecz zostawują je dla podróżnych.
  2. Monkir i Nadir, dwaj straszliwi czarni aniołowie, zwani Zwiedzicielami Grobów. Obowiązkiem ich było przestrzegać dopełniania wszelkich przepisów wiary Mahometa, i karać nieposłusznych.
  3. W podróżach wschodnich Perrego, znajduje się opisanie Iszmonii, miasta skamieniałego w wyższym Egipcie, gdzie jeszcze dają się widzieć skamieniałe postaci mężczyzn i kobiét.
  4. Po persku Jezus.
  5. Gwebrowie utrzymują, że gdy Abraham, wielki ich Prorok, rzucony został w ogień z rozkazu Nemroda: płomienie zamieniły się w róże, na których on usnął spokojnie. Tavernier.
  6. Koncha zwana Siiankos, pospolita w Indyach, w Afryce, i na brzegach Śródziemnego morza. — Używano jéj zamiast trąby do dawania hasła, gdyż głos jéj jest niezmiernie mocny i donośny.
  7. Największą ozdobą konia w Persyi, jest sześć długich, białych, powiewnych ogonów bawolich, (od białych Indyjskich bawołów), złączonych z sobą u góry i przymocowanych z tyłu do siodła.
  8. Aniół Izrafil, ze wszystkich stworzeń Boskich mający najwdzięczniejszy i najharmoniniejszy głos.
  9. Gole, Diwy, nazwiska Perskie złych duchów.
  10. Behendi, prawowierny.
  11. Wąż ten sławny w powieściach „Tysiąca nocy“ gdy się ruszy, wydaje z siebie elektryczną jasność.
  12. W lasach nad Jordanem znajdują się rozmaite gatunki dzikich zwierząt, które nagle wezbrana rzeka często porywa i unosi. To podało Jeremiaszowi myśl tego porównania: „Przyjdzie na was wróg wasz, jako lew niesiony falą Jordanu.“
  13. Peri, duchy dobre; stopniem niższe od aniolów, ale równéj piękności. — Mieszkają, na powietrzu i w wodzie, gdzie im się podoba; w zaczarowanych ogrodach lub kryształowych pałacach: żyją wonią kwiatów i rosą.
  14. Samur, wiatr południowy, tak rozstraja stróny narzędzi muzycznych, że dopóki wieje, żadnego dźwięku wydać nie są zdolne.
  15. Największą osobliwością zatoki Perskiéj, jest ryba zwana Gwiazdą Morską. Kształt jéj jest okrągły; a w nocy tak jest błyszczącą, że się wydaje jak księżyc w pełni, otoczony promieniami.
  16. Zbiór daktyli w Persyi, odbywa się z równą wesołością i uroczystościami, jak w niektórych krajach Europy winobranie.
  17. Niektórzy naturaliści byli niegdyś tego zdania, że bursztyn jest skamieniałością łez ptaków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Thomas Moore i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.