Czarny karzeł/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Czarny karzeł
Wydawca Red. "Tygodnik Mód i Powieści"
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Black Dwarf
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  X.

Oburzony Halbert na obojętność swoich przyjaciół, w stosunku tak mocno go zajmującym, odłączył się od nich i sam pojechał do domu. — Bodaj cię dyabli, — mówił, spinając ostrogami zmęczonego potykającego się konia, tyś jak wszyscy; sam cię karmiłem, chowałem i miałem staranie o tobie, a teraz chcesz leniwieć i kark mi złamać w największéj mojéj biedzie. Ci tam są zdaleka tylko ze mną spokrewnieni, najbliżsi z dziesiątéj linii, ja bym jednak dla nich był życie poświęcił, a teraz największemu ha świecie łotrowi Westburnflat, dalibóg więcéj okazują czułości, niż własnemu ich krewniakowi! Wszakże już powinienbym widzieć światło w Hanghoot; ale, daléj mówił przyszedłszy do rozwagi, tam podobno ani jednego węgla, ani odrobinki świecy nie ma, ruina! Gdyby to nie dla mojéj matki, sióstr i biednéj Gracy, chętka by mię wzięła dać koniowi ostrogę, i pędzić z nim do najgłębszéj wody, aby wszystko koniec wzięło.
Tak rozpaczający zbliżył się ku chacie, w któréj jego rodzina przytułek znalazła. Gdy już był blisko drzwi, usłyszał szepty i cichy przerwany śmiech siostr.
— Dyabeł siedzi w tych kobietach, — mówił sam do siebie, — one gotowe weselić się i gawędzić, choćby ich najlepszy przyjaciel był na skonaniu. Mocno mię to jednak cieszy, że tak wesołéj myśli. O biedne swawolne dzieci! o nic się troszczyć nie macie, wszystek ciężar i kłopot na mnie spada.
Takiemi myślami zajęty, uwiązał konia pod wystawą. Musisz więc tu teraz stać, bez stajni i żłobu, uczciwa szkapo, — mówił do zwierzęcia, — myśmy razem zarówno podupadli, obydwom byłoby nam lepiéj, gdybyśmy uwięźli w trzęsawicy.
Dalszą rozmowę z koniem przerwała młodsza siostra, która wybiegła z chaty i przymuszonym tonem, jakoby chciała stłumić własne wzruszenie, — rzekła: — I cóż ty tak długo tu robisz Halbercie i bałamucisz z koniem? Czeka na ciebie ktoś z Kumberland, więcéj jak godzinę. Pospiesz tylko do izby, ja siodło zdejmę.
— Ktoś z Kumberland! — zawołał Eliot, — i rzucając lejce siostrze, wpadł do chaty.
— Gdzież on? gdzie? — wołał chciwie się oglądając, a spostrzegłszy tylko niewiasty, przydał: — czy przywiózł wiadomość o Gracy?
— Nie mógł ani chwilę dłużéj czekać, — mówiła starsza siostra z przytłumionym uśmiechem.
— Nie dzieci! — rzekła poważna staruszka, łagodnym, ganiącym tonem, — nie godzi się Halberta tak martwić.
Halbert obejrzawszy się niecierpliwie; ty tu i trzy dziewczyny, — zawołał.
— Teraz ich cztery przyjacielu, — powiedziała młodsza, — która w téj chwili wyszła z ukrycia.
W moment potém Halbert miał Gracy w swoich objęciach, któréj jako ubranéj w suknię jednéj z sióstr, nie dostrzegł wpadając do izby.
— Jakżeś mogła mi to zrobić? — zapytał Halbert.
— Jam temu nie winna, — odpowiedziała Gracy, — usiłując zakryć twarz rękami, dla osłony swego zarumienienia i zasłonienia się od nawału serdecznych całusów jakiemi oblubieniec jéj wybieg ukarał.
— Jam temu nie winna, Anusię i drugie musisz wycałować, bo one tego figla wypłatały.
— A toż tego tylko pragnę, — zawołał Halbert, — całując i ściskając siostry i babunię sto razy, podczas kiedy wszystkie przez zbyteczną radość już płakały, już się śmiały. — Jestém najszczęśliwszy człowiek, — zawołał nareszcie Halbert, wpadając wysilony na krzesło, — najszczęśliwszy pod słońcem człowiek.
— Wtedy, o miłe moje dziecię, — odpowiedziała babunia, — która żadnéj nie opuściła pory do przypominania mu Boga, i troskliwie upatrywała chwile, w których serce jego było najzdolniejszem do przejmowania się łaską Stwórcy: wtedy o miły synu uwielbiaj Tego, który uśmiech wydobywa z łez, radość ze smutku, jak wydobył światło z ciemności, a świat z nicości. Nie byłoż to moje słowo, że jeżeli powiesz, niech się stanie Jego wola! zdołasz też wyrzec: niech Imię Jego będzie uwielbionem!
— Prawda, to było twoje słowo babuniu; jakoż wielbię Go za łaskę, że dał mi tak dobrą matkę jak własna, którą odebrał, i która; — przy tych słowach zacny Halbert schwytał jéj rękę, — która mię nauczyła pamiętać o Nim w pomyślności i niepomyślności.
Nastąpiło uroczyste kilko chwilowe milczenie, poświęcone rozrzewnieniu wewnętrznemu, i czystém sercem dziękczynieniu, że Opatrzność tak niespodzianie straconą Gracy rodzinie wróciła.
Halbert nasamprzód wywiedział się o przygodach, jakie Gracy ucierpiała; opowiedziała je jak najobszerniéj. Ograniczamy się na udzieleniu głównych szczegółów. Na szelest jaki rozbójnicy wkraczając do domu sprawili, powiększony oporem niektórych służących, zerwała się we śnie skwapliwie, ubrała, pobiegła po schodach na dół, a poznawszy Westburnflata, któremu w czasie zaciętéj utarczki, maska z twarzy spadła, nieprzezornie wymieniła go po nazwisku i o obronę prosiła. Puczem rozbójnik natychmiast jéj usta zatkał, wyciągnął z domu i posadził na konia z jednym ze — swoich spólników.
— Temu niegodziwcowi kark skręcę. — przerwał Halbert, — ażeby żadnego Westburnflata w kraju nie było.
Opowiedziała daléj, że ciągnęła ze zgrają ku południowi, pędząc przed sobą złupione bydło aż za pogranicze. Znienacka dogonił ich w największym pędzie jakiś człowiek, znany jéj jako krewny Westburnflata i dał znać naczelnikowi bandy, iż stryj jego został nagle zawiadomionym, że źle koło nich będzie, jeżeli dziewczyny rodzinie nie wrócą. Po niejakich rozprawach przychylił się naczelnik bandy, posadził ją za innym bandytą, który zwolna i cicho w odwrotną drogę do jéj domu się puścił. — I tak jechali po odludnéj drodze, aż do samego Hanghoot, a nim się zmierzchło, zsadził ją z konia o ćwierć mili od mieszkania.
Ze wszech stron winszowano szczęśliwego wydobycia się z tak wielkiego niebezpieczeństwa, a gdy pierwsze wzruszenia radości przeminęły, nasunęły się im mniéj przyjemne uwagi.
— To niewygodne miejsce dla was wszystkich, — mówił Halbert, — oglądając się: ja prawda mogę na dworze spać obok mego konia, jak przez tyle lat zwykłem czynić po górach, ale jak z wami będzie, tego nie wiem. Gorzéj jeszcze, że nie umiem temu poradzić, i że dzień jutrzejszy nadejdzie bez najmniejszéj nadziei, aby wasze wygody choć o troszeczkę się poprawiły.
— Było to okrucieństwem, podłością, odezwała się jedna z sióstr, podobnież się oglądając, przyprawić biedną rodzinę do żebractwa.
— I nas do nitki obedrzeć, — przydał młodszy brat, który właśnie przyszedł: nie zostawić nam ani owcy, ani jagnięcia, ani podobnego zwierza, który żre trawę lub ziarno.
— Jeżeli jakie zatargi z nami mają, — dodał drugi brat Henryk, — wszakże bylibyśmy gotowi orężem je ułatwić. Ej u kata, żeśmy wtenczas nie byli u siebie wszyscy na górach, kroćset granatów! Bylibyśmy Wilhelmowi Graeme śniadanie przygotowali, które nie prędko potrafiłby strawić. Jeszcześmy mu takowe dłużni, nieprawda Halbercie?
— Nasi sąsiedzi, — odpowiedział Halbert z przymusem: naznaczyli dzień do zejścia się i ułożenia. Chcą to swoim sposobem załatwić, inaczéj żadnéj pomocy po nich spodziewać się nie można.
— My z nim się ułożyć! — zawołali obydwa bracia, po takiéj szkaradzie i takiéj napaści, niesłychanéj od czasu wypraw na rabunki?
— Prawda bracia, prawda! krew moja także się ścinała w żyłach, lecz na widok Gracy, znowu się uspokoiła.
— Ale zapasy Halbercie! — rzekł Jan Eliot; — my do szczętu zniszczeni. Henryk i ja byliśmy na polu i rozpatrzyli się, ale i tam nie wiele zostawili! Nie wiem co począć, i podobno nam trzem wypadnie wyprawić się na wojnę. Westburnflat chociażby miał chęć, nie ma sposobów nagrodzić nam stratę. Niepotrafimy na nim nic wydobyć tylko krew jaką z niego wytoczymy. Nie ma na świecie nic co na czterech nogach bieży, chyba konisko, które na swoich nocnych wyprawach całkiem już zniszczył.
Halbert rzucił smutnym okiem na Gracy Armstrong, która oczy spuściła i cicho wzdychała.
— Nie rozpaczajcie dzieci! — odezwała się babunia, mamy dobrych przyjaciół, co nas w potrzebie poratują. Oto sir Tomasz Kittlelooff jest mój stryjeczny brat w trzeciéj linii zstępnéj po matce; on był jednym z komisarzów przy układach na których podobno piękny grosz zarobił, a do tego mianowano go rycerzem i baronetém.
— Ten ani grosza nie da na ocalenie nas z głodu, — odpowiedział Halbert, — a na przypadek nawet gdyby chciał co dać, chleb którybym za te pieniądze kupił, uwięzłby mi w gardle na myśl, że to część ceny za koronę i wolność biednéj, staréj Szkocyi.
— Albo też p. Dunbar, pochodzący z najdawniejszego domu w Therithal?
— Ten babuniu siedzi w więzieniu w Edymburgu; za tysiąc grzywien, które pożyczył od pisarza Saanders.
— Biedak! — zawołała pani Eliot; nie możemy mu nic posłać Halbercie!
— Zapominasz babuniu, że nam samym zapomoga potrzebna, — odpowiedział Halbert nieco markotno.
— Prawda, — odpowiedziała zacna staruszka, zapomniałam o tém w téj chwili. Bardzo to naturalne; człowiek prędzéj o swoich krewnych myśli, niżeli o sobie samym. A młody Ernseliff?
— Jemu samemu nie wystarcza, — odpowiedział Halbert, — aby utrzymać mógł wielkie imię. Wstyd by to było naprzykrzać się mu w naszéj biedzie.
— Potrzeba ci wiedzieć babuniu, że na nic się tu nie zda siedzieć i na palcach wyliczać twoje pokrewieństwa i powinowactwa, jakoby samo ich imię niosło nam czarodziejskim sposobem jaką pomoc. Znakomitsi zapomnieli o nas, a drudzy co nam równi, własny mają mozół, aby sobie radzić. Żadnego nie mamy przyjaciela, któryby mógł lub chciał nas zasilić, dla odbudowania domu.
— Ależ co mówię, — zawołał, — znam przyjaciela na odludnéj puszczy, który może i chce pomagać. Historye tego dnia, całkiem głowę mi zawróciły, zostawiłem dziś rano tyle pieniędzy na kamiennéj puszczy, że te wystarczyłyby na odbudowanie domu, gumna, stajni i obory, a Elzender nie pozazdrości nam, gdybyśmy ich użyli.
— Elzender, — przerwała babunia zdumiana, o którym Elzendrze mówisz?
— A o kimże mam mówić, jeżeli nie o zacnym Elzendrze, mądrym wieszczku na kamiennéj puszczy?
— Broń Boże mój synu! Chceszże wodę czerpać ze skalanych studzien, albo szukać pomocy u tych, co ze złym duchem przestawają? Nigdy nie było pomyślności w ich darach, ani łaski na ich drogach! Cały świat wić, że koło Elzendra nie po ludzku się dzieje. — A jeżeli prawa i pokój panują i sprawiedliwość w państwie kwitnie, wtenczas tacy jak on, nie są cierpiani. Czarownik i czarownica są przekleństwem i plagą kraju.
— Dalibóg matko mów co chcesz, ale jestém przekonany, że czarownicy i czarownice ani połowy teraz nie mają téj co dawniéj władzy. Tyle przynajmniéj wiem, że taki zbrodniarz jakim jest stary Elisław, albo taki złoczyńca jakim jest łotr Westburnflat, gorszym dla kraju są przekleństwem i plagą, niżeli gromada najobrzydliwszych czarownic, co kiedyś na miotle jeździły, lub w majowéj nocy swój taniec odbywały. Wieleby upłynęło czasu, nimby Elzender moje zabudowanie podpalił, a teraz spróbuję, czy w czém się nie przyłoży do odbudowania onego. — On wszędzie, w całym kraju za uczynnego człowieka uchodzi.
— Zastanów się dobrze moje dziecię, pomnij, że jego dobrodziejstwa nikomu na dobre nie wyszły. Jakób Howden umarł na tę sarnę chorobę, z któréj Elzender chciał go wyprowadzić. Krowy Lambsidego wprawdzie wyleczył z zarazy, ale tym bardziéj za to upadły jego owce w poprzedniéj jesieni. Przecież ty sam, pierwszy raz go zobaczywszy, powiedziałeś, że bardziéj podobny do upiora, niż do człowieczéj istoty.
— Cicho matko! — rzekł Halbert, — Elzender nie tak zły, jakim się być wydaje. Strach prawda na niego patrzeć, prawdziwe to straszydło. Ale skorupa gorsza od jądra. Gdyby co było jeść, bo caluteńki dzień anim kąska nie zjadł, położyłbym się potém spać, dwie lub trzy godziny obok mego zwierzęcia, a jak tylko kogut zapieje, wsiądę i pojadę na kamienną puszczę.
— A dlaczego jeszcze nie dzisiejszéj nocy Halbercie? zapytał się Henryk, — pojadę z tobą choćby natychmiast.
— Mój gniady koń zmęczony, potrzebuje dłuższego spoczynku.
— To weź mego!
— Ale ja i sam trochę zmordowany.
— Wstydź się, — rzekł Henryk, — wiem że dawniéj przez dwadzieścia cztery godzin nie zsiadłeś z konia, a nigdy na utrudnienie nie narzekałeś.
— Noc bardzo ciemna, — odpowiedział Halbert powstając i wyglądając przez okno, — do tego prawdę mówiąc, Elzender jest najpoczciwsza dusza, ale wolę z nim w dzień pomówić.
To szczere wyznanie położyło koniec wszelkim namowom. Halbert obrawszy średnią drogę między skwapliwemi poradami braci, i bojaźliwą przezornością babki, posilił się jedzeniem, jakie mu podano, i po serdecznem pożegnaniu się z rodziną, poszedł pod wystawę, gdzie się położył obok wiernego konia. Bracia podzielili się kilku wiązkami słomy, które znaleźli w oborze staréj Anny, a siostry przygotowały sobie, o ile to być mogło, jak najwygodniejsze posłanie.
Skoro tylko jutrzenka zaświtała, Halbert wstał, wychędożył konia i puścił się w drogę. — Nie przyjął towarzystwa brata w mniemaniu, że Karzeł bardziéj sprzyja tym, co sami go odwiedzają.
— Człek ten, — mówił sam do siebie, — wcale nie towarzyski. Jeden już często aż nadto go nudzi. Jestém tylko niezmiernie ciekawy, czy ze swego domisku wylazł i pieniądze wziął, które nietknięte pozostawiłem w miejscu. Jeżeli nie, to pieniążki obcego znalazcę uradowały, a dla mnie stracone; zwijaj się Tarasie, — mówił daléj do swego konia przypierając go ostrogami, spraw się chwacko! zawczasu potrzeba stanąć w miejscu.
Właśnie zatrzymał się na oparzysku, gdy pierwsze promienie porannego słońca nań padły. Mały pagórek, którym na dół jechał, przedstawił mu daleki, ale wyraźny widok pomieszkania Karła. Gdy drzwi się otworzyły, Halbert z wielkiém zdziwieniem ujrzał zjawisko, o którem tylokrotnie słyszał. Dwie ludzkie istoty, jeżeli postać Karła takiem imieniem oznaczyć się godzi, wystąpiły z samotnéj chaty pustelnika, i stanęły rozmową zajęte pod gołem niebem. Wyższa postać schyliła się, jakoby podniosła coś obok drzwi domu leżącego, — potém postąpili kilka kroków i znowu stanęli, jakoby w rozmowie zatopieni. Wszystkie zabobonne trwogi Halberta obudziły się na ten widok. Było niepodobném do prawdy, aby Karzeł drzwi otworzył ziemskiemu gościowi, lub ktoś odważył noc u niego przepędzić; w zupełnem przekonaniu, że czarnoksiężnik rozmawia się z jednym służebnych mu duchów, wstrzymał Halbert konia, nie chcąc wzbudzić niechęci jednego lub drugiego przerywaniem ich rozmowy. Widocznie jednak spostrzeżono go, gdyż zaledwie co przystanął, Karzeł do swojéj powrócił chaty, a wyższa postać która mu towarzyszyła schroniła się za płot ogrodowy i z przed oczów zdumionego Halberta niknąć się zdała.
— Czy widział kto co podobnego? — mruczał Halbert. — Moje położenie jest wcale nie ciekawe. Ale choćby to był sam Belzebub żywy, wprost do niego pojadę.
Mimo to odważne postanowienie, tylko zwolna daléj się posuwał, aż na tém samem miejscu, gdzie dopiero przed chwilą wysoką widział postać, ujrzał małą czarną osobę, podobną do czającego się w jamie jamnika.
— O ile mi wiadomo, nie ma psa, — mówił Halbert, ale djabłów podobno wielu ma pod ręką. — Panie odpuść! co też mówię. — Nie rusza się z miejsca. — Pewnie to jamnik, ale kto wić, jakie postacie duchy przybierają dla zastraszenia uczciwego człowieka. Kiedy się zbliżę, może rzuci się na mnie jak lew lub krokodyl. Trzeba więc być ostrożnym; sprawa z nim i dyabłem razem, to zawiele.
Cisnął więc kamieniem na przedmiot zdaleka dostrzeżony, ale ten choć trafiony, choć wydał głos jakiś dziwny, nie poruszył się wcale z miejsca.
— Czy by licho to nie było żywe? — zapytał Halbert sam siebie; — trzeba to zbadać dokładnie.
Podsunął się więc bliżéj i zaledwie dotknął ręką tajemniczego przedmiotu, zawołał radośnie:
— Dalibóg to wór z pieniędzmi, który wczoraj z okna wyrzucił, a drugi wysoki cudotwórca bliżéj go ku drodze posunął.
Podniósł następnie woreczek cały napełniony złotém i ważąc go w ręku chwiejąc się między radością ze znalezienia go, a obawą mocy szatańskiéj, mówił daléj wzruszony.
— Boże łaskawy przebacz mi, że dotykam się tego co może przed chwilą było w pazurach złego ducha, ale mimo tego zrobię tak jak przynależy dobremu chrześcijaninowi, choćby ztąd miały na ranie spaść jak najgorsze skutki.
Zbliżył się więc do chaty i zakołatał najprzód delikatnie, późniéj znacznie silniéj, ale nie odebrał na to żadnéj odpowiedzi. Przekonawszy się wreszcie, że dalsze dobijanie się jest nadaremne, odezwał się podniesionym głosem:
— Elzenderze! ojcze Elzenderze! Wiem że nie śpisz, widziałem cię przede drzwiami, gdy zjeżdżałem pagórkiem na dół, nie chciałbyś więc troszeczkę wyjść i pomówić z takim co ci chce złożyć najserdeczniejsze podziękowanie? Wszystko prawda, coś mi o Westburnflacie powiedział. Odesłał Gracy zupełnie zdrową i w jak najlepszem dla mnie usposobieniu. Czyż więc nie chciałbyś trochę wyjść przyjacielu, albo przynajmniéj powiedzieć, że mnie słyszysz? Jeżeli więc nie chcesz odpowiadać, posłuchaj życzliwie dalszéj méj mowy. Otóż przykroby nam było niezmiernie, mnie i Gracy odłożyć wesele aż do powrotu mego z zagranicy, zkąd mam przywieść zarobione także pieniądze. Powiadają, że w wojnie teraz o zdobycz trudno, żołd przytém lichy a niebezpieczeństwo wielkie. Babka moja już staruszka, nigdzie nie bywa, któż więc wyda siostry moje za mąż jak mnie nie będzie? Ernselift i sąsiedztwo, straciliby także nie jedną gdyby przysługę, Halberta nie było, a może też ty sam Elzenderze! A wielka byłaby szkoda, gdyby stary dom w Hanghoot w gruzach pozostał. Tak rozważywszy to wszystko pomyślałem sobie — ale niech cię licho — przerwał niecierpliwie, — czyż należy się prosić tego, który ani słówka nie chce powiedzieć, i nawet nie słucha mię mówiącego?
— Mów co chcesz, czyń co chcesz — zawołał Karzeł ze swojéj chaty — ale idź i daj mi pokój!
— Dobrze, dobrze — odrzekł Eliot, — byłeś mię słuchał, kruciuteńko ci powiem: Ponieważ byłeś tak łaskawy że chciałeś pożyczyć mi tyle pieniędzy ile potrzeba na urządzenie mojego domu, gotów jestém teraz korzystać z twéj łaski, i zapewnić cię o mojéj dozgonnej wdzięczności. W moich rękach będą tak bezpieczne jak w twoich, pozostawione zaś na dworze wzięte zostaną przez pierwszego lepszego przechodnia, w którym jeszcze nad to może się obudzić chętka do wyłaniania drzwi twoich choćby najmocniejszych, o czem mógłbym ci opowiedzieć bardzo ciekawą historyę. Jeżeli tedy pragniesz zrobić nam wielką dogodność, pozwól abym te pieniądze z woreczkiem wziął sposobem pożyczki, a tém zaskarbisz sobie wszystkie nasze serca. Matka zaś moja i ja dla pewności damy ci kwit jak najformalniéj przygotowany. Ona ma wieczysty dochód, ja grunta w Windeopen, procent zaś zapłacimy w sześć miesięcy od dnia dzisiejszego. Jeżeliby ci przygotowanie aktu wiele robiło kłopotu to Saunders pisarz przysposobi wszystko jak należy.
— Już dosyć twojéj gadaniny — przerwał Karzeł — idź! twoja szczebiotliwa prostacka uczciwość, czyni cię nieznośniejszą, męką od zręcznego dworaka, który człowiekowi wszystko bierze, nie utrudzając go dziękami i oświadczeniami wdzięczności. Tyś jeden z ziemskich niewolników, których słowo tyle co zapis waży. — Zatrzymaj więc pieniądze, kapitał wraz z prowizyą, póki się sam o niego nie dopomnę.
— Ale dziś żyjemy jutro umrzemy — mówił daléj Halbert, — lepiéj zatém Elzenderze, być zabezpieczonym. Ułóż tylko na piśmie w jakiejkolwiek formie, ja każę to na czysto przepisać i podpiszę przy poczciwych świadkach. Ale prosiłbym cię, abyś nie umieścił tam nic przeciwnego mojemu sumieniu. Dam bowiem pismo do przeczytania Pastorowi a ten mnie oświeci co się w niem znajduje. Teraz ruszam z powrotém, nudno ci zapewne przysłuchiwać się mojéj gadaninie, ale i ja się nudzę gdy na mowę moją nie chcesz odpowiadać. W tych dniach przyniosę ci ciast trochę weselnych i Gracy także przywiozę. Mojéj Gracy zapewne będziesz rad, choćbyś był najzimniejszym. Mój Boże! zdaje mi się że wzdycha w swojéj norze. Biedak! jakże trudno z nim trafić do końca. Dobry dla mnie jak dla syna, a postępuje jak ojczym najgorszy. Halbert nareszcie uwolnił dobroczyńcę swego i spieszno popędził do domu, dla naradzenia się nad sposobem, jakim nagrodzić w jak najkrótszym czasie stratę, któréj przez napaść rudego rozbójnika Westbrunflat doświadczył.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: anonimowy.