Przejdź do zawartości

Czarny karzeł/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Czarny karzeł
Wydawca Red. "Tygodnik Mód i Powieści"
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Black Dwarf
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XI.

Wypada nam teraz na krótki czas wstrzymać bieg naszéj powieści, aby zdać sprawę z okoliczności poprzedzających przykre położenie Miss Izabeli, z którego ją niespodziewanie i w saméj istocie niechcący Ernseliff, Eliot i ich przyjaciele ocalili.
Nad rankiem poprzedzającym noc, w któréj dom Halberta napastowano i zrabowano, Elisław wezwał swoją córkę do przejścia się w oddaloną stronę okolicy zamku. Słyszeć i słuchać było to jedno na sposób wschodni. Ale Izabela drżała, gdy milcząca towarzyszyła ojcu po dzikiéj ścieszce, która już się snuła wzdłuż brzegu rzeki, już szła pod górę aż do skał tu i owdzie brzeg tworzących. Jeden tylko sługa, dla swego podobno głupstwa wybrany, szedł za niemi. Izabela wniosła z milczenia ojca, że dla tego samotne i oddalone obrał miejsce, aby wrócić do przedmiotu, o którym tylekroć z nią mawiał, to jest do zalotów Sir Fryderyka, i że nad tém myśli, w jaki sposób najdzielniéj przedstawić konieczność przyjęcia jego ręki. Lecz jéj obawa zdała się z początku zupełnie bezzasadną: kilka słów od czasu do czasu do niéj przez ojca mówionych, stosowało się do romantycznéj piękności okolicy, przez którą szli i któréj charakter za każdym krokiem zmieniać się zdawał. Na te uwagi, które jednak zdawały się wypływać z zajętego poważniejszemi stosunkami umysłu, Izabela odpowiedziała z wszelką niewymuszonością, jakiéj tylko dozwalały wzburzenia wewnętrzne, któremi wyobraźnia ją trapiła.
Tak doszli, przerywaną często rozmowę z przykrością utrzymując, aż do środka lasku, któren się składał z wysokich starych dębów; brzozami, jesionami, leszczyną i mnóstwem krzaków porosłego. Wierzchołki niebotycznych drzew stykały się z sobą, i młode drzewka zapełniały przestrzeń między pniami. Miejsce, na którém stali było nieco wyrąbane; kilka wielkich dębów tworzyło samorodny chłodnik, któremu obrastające do koła krzaki, jeszcze ciemniejszą i posępniejszą postać nadawały.
— Tu Izabelo! — rozpoczął Vere, częstokroć przerywaną rozmowę: — tu radbym przyjaźni postawić ołtarz!
— Przyjaźni? — zapytała Miss Vere: — a dlaczegóż na tém ponurem oddaloném miejscu?
— Że miejscowość temu pomysłowi bardzo sprzyja: — odpowiedział jéj ojciec z szyderstwem: — łatwo dowieść można. Wiem Izabelo, żeś młodą uczoną; wiesz przeto, że Rzymianie każdy przymiot, każdą moralną cnotę, nie tylko jako przedmiot czci wyobrażali, ale nadto wielbili w każdéj zmienionéj postaci, we wszystkich cieniowaniach i stopniach. Ta przyjaźń, naprzykład, któréj tu chcę stawić świątynię, nie jest przyjaźnią męzką, która fałszywości, chytrości i obłudy nienawidzi i gardzi niemi, lecz przyjaźnią kobiecą, która się nie zasadza tylko na z obopólnéj skłonności tak zwanych przyjaciółek, do zachęcenia siebie wzajem do obrotnego podejścia i błahych podstępów.
— Jakżeś przykry w poglądach mój ojcze, — odpowiedziała Miss Vere.
— Lecz prawdziwy, wierny naśladowca przyrodzenia, i mam za sobą korzyść z możności zgłębienia dwóch takich wybornych mędrków, jakiemi ty jesteś i Łucyja Iderton.
— Kiedy byłam tak nieszczęśliwą, żem cię obraziła ojcze, dobrem sumieniem oczyścić mogę kuzynkę moją z podejrzenia, że była moją poradczynią i powiernicą.
— Czy w istocie? — odpowiedział Vere, — a skądże ci się wzięły te uszczypliwe wyrazy i śmiałe odpowiedzi, jakiemi Sir Fryderyka odstręczyłaś i mnie świeżo nie mało obraziłaś?
— Jeżeli moje postępowanie nieszczęściem nie podoba ci się, nie mogę dość tego odżałować. Lecz nie podobna byś gniewał się o to, żem się uszczypliwie Sir Fryderykowi odcinała, gdy bezwstydnie do mnie się odzywał. Ponieważ zapomniał, z kim mówi, wtedy było czas pokazać mu, że przynajmniéj z niewiastą ma sprawę.
— Zachowaj twoją śmiałość dla tych Izabelo, co się z tobą wdają w te rozprawy, — odpowiedział ojciec ozięble, — mnie już ten przedmiot nudzi, i już o nim mówić nie chcę więcéj.
— Bóg niech cię za to błogosławi kochany ojcze, — odpowiedziała Izabela chwytając jego usuwającą się rękę. — Nic nie możesz rozkazać, coby dopełnić trudno mi było, tylko nie każ znosić natręctwa tego człowieka!
— Jesteś grzeczną wtenczas Izabelo, kiedy ci przystałoby być posłuszną, — odpowiedział nieprzebłagany ojciec, usuwając rękę z jéj czułego uścisku: — Nadal zaś moję dziecię, sam się podejmę pracy udzielania ci dobréj rady, choćbyś sobie w niéj nie smakowała. Miéj się na ostrożności!
W téj chwili wpadło na nich czterech łotrów: Vere i jego sługa dobyli kordelasów, które według ówczesnego zwyczaju ustawicznie noszono dla bronienia siebie i zasłonienia panny. W czasie jednak, gdy każdy ucierał się ze swoim przeciwnikiem, dwóch drugich pachołków zaniosło Izabelę w gęstwinę i wsadziło na konia, który tam stał gotowy z kilku innymi. Potém napastnicy wzięli ją pomiędzy siebie i chwytając cugle umykali w największym pędzie. Przebywszy wiele krętych i ciemnych dróg, doliny i wąwozy, oparzyska i trzęsawice, stanęli wreszcie przed wieżą Westbrunflat, gdzie oddaną została pod straż staréj kobiety, któréj syn był właścicielem obronnego zamku, i wprawdzie ściśle strzeżoną, ale złego nie doznała obejścia. Żadna prośba nie zdołała skłonić staruszki do objaśnienia Izabeli o powodach jéj gwałtownego wykradzenia i uwięzienia w téj bezludnéj wieży.
Zjawienie się Ernseliffa i licznego hufca jedźców zatrwożyło rozbójnika. Wydawszy już rozkaz wrócenia Gracy Armstrong jéj rodzinie, nie wpadł na myśl, że dla niéj nieprzyjemnemi odwiedzinami go zaszczycają. Ujrzawszy zaś na czele hufca Ernseliffa, o którego miłości ku Izabeli w sąsiedztwie sobie podszeptywano, nie wątpił, że uwolnienie jéj jedynym jest zamiarem natarcia na zamek. Bojaźń o złe skutki dla siebie, stała się powodem wypuszczenia na wolność uwięzionej; o czém bliższe szczegóły jużeśmy opowiedzieli.
W chwili, kiedy Elisław usłyszał tentent koni, które jego córkę uniosły, upadł na ziemię. Sługa silny, młody chłopak, który prawie pokonał łotra, z którym walczył, zaprzestał utarczki i przybiegł na pomoc panu, którego śmiertelnie rannym być rozumiał. Dwaj zbójcy natychmiast zaniechali dalszéj walki, pobiegli w gęstwinę, rzucili się na konie, i czém prędzéj gonili spólników. Tymczasem uczciwy Dixon z radością dostrzegł, że pan jego nie tylko żyje, ale nawet nie zraniony. W utarczce zbyt daleko się zapędził i zdało się, że w momencie gdy na przeciwnika dzielnie nacierał, potknąwszy się na korzeń drzewa, upadł. Jego rozpacz ze zniknięcia córki była tak wielka, że z Dixonem mówiąc, kamieniowi nawet łzy by wycisnął, a bolesne uczucia i płonne usiłowania wykrycia śladu rozbójników tak go wysiliły, że znaczny czas upłynął, zaczem do domu powrócił i swoich przyjaciół o nieszczęsnym przypadku zawiadomił.
Całe jego postępowanie było zachowaniem się rozpaczającego człowieka.
— Nie pocieszaj mnie Sir Fryderyku, — mówił niecierpliwie: — Nie jesteś ojcem — ona moje dziecię, może niewdzięczne, ale zawsze moje dziecię, jedyne moje dziecię. Gdzież Miss Iderton? Idź Dixonie! zawołaj Rateliffa, powiedz, żeby natychmiast do mnie przyszedł!
Ten, o którym mówił, właśnie wstąpił do pokoju.
— Słyszysz Dixonie! — daléj mówił zmienionym tonem: — powiedz że proszę pana Ratelifa, ażeby był tak łaskaw i przybył do mnie dla pilnego bardzo interessu. Ach! przydał jakby go dopiero spostrzegł, — twoja to rada w téj srogiéj klęsce może dla mnie stać się zbawczą.
— Jakie zdarzenie tak cię przeraziło panie Vere? zapytał Rateliff poważnie.
Kiedy Elisław z najżywszém uczuciem boleści, opowiada mu przygodę dzisiejszego dnia, korzystajmy z pory obeznania czytelnika ze stosunkiem w jakim ci dwaj mężowie względem siebie zostawali.
Pan Vere Elisław za młodu wiódł rozpustne życie; w późniejszych latach dał się uwieść równie niebezpiecznéj ambicyi, i w obu okresach prowadził życie niezmiernie rozpustne, bez względu na coraz uszczuplający się majątek, chociaż w chwilach opamiętania, uchodził za nieużytego, skąpego i chciwego. Gdy stosunki jego z przyczyny dawniejszego marnotrawstwa bardzo się rozprzęgły, udał się do Anglii, gdzie znalazł sposobność zawarcia korzystnego związku małżeńskiego. Przez wiele lat był oddalonym od swoich dóbr. Znienacka i niespodzianie powrócił wdowcem w towarzystwie córki, mającéj podówczas dziesięć lat. Odtąd jego wydatki zdawały się w oczach prostych mieszkańców ojczystych gór, być nieograniczonemi. Domyślano się, że zaszedł w długi, wszelako nie poprzestał żyć marnotrawnie, aż na kilka miesięcy przed zaczęciem naszéj powieści, publiczne zdania o jego starganym stanie majątkowym potwierdziły się, gdy p. Rateliff, stałe swoje pomieszkanie obrał w zamku Elisława, a to za wzajemnem zezwoleniem właściciela, lubo widocznie z wielkiem jego zmartwieniem, i natychmiast uderzający a niepojęty wpływ wykonywać zaczął na domowe stosunki i urządzenia.
Pan Rateliff już dosyć w podeszłym wieku, był poważnym i skrytym. Kto w interesach z nim miał do czynienia, widział w nim człowieka obrotnego i biegłego. Z inszymi ludźmi mało przestawał, gdy jednak wypadek wprowadził go w rozmowę, rozwijał bystrość wolnomyślącego, głęboko doświadczonego umysłu. Pierwéj nim zupełnie w zamku osiadł, bywał tam czasami jako gość, a zawsze Elisław wbrew swemu postępowaniu względem niższych, obchodził się z nim ze szczególną względnością a nawet z uszanowaniem. Wszelako zdawało się, że odwiedziny Rateliffa każdą rażą nabawiały go kłopotu, oddalenie się zaś sprawiało ulgę, lecz od czasu gdy zupełnie przy nim zamieszkał, łatwo można było dostrzedz, że jego obecność tylko ze wstrętém znosi. Wzajemny ten stosunek wydawał się być szczególną mieszaniną wymuszoności i zażyłości. Ważniejszemi sprawami Verego kierował Rateliff, i lubo pierwszy nie należał do owych bogatych próżniaków, którzy zbyt ociężali aby sami swoje sprawować interesa, radzi ciężar komu innemu narzucać, dostrzeżono jednak, że często odstępował własnego zdania, ulegając przeciwieniu się Rateliffa bez ogródki wyrzeczonemu.
Najbardziéj dotknęło Elisława, kiedy obcy robili spostrzeżenia nad opieką, pod którą zdawał się jęczeć. Jeżeli Sir Fryderyk, lub inny który zażyły przyjaciel mówił o tym stosunku, odpierał ich spostrzeżenia z dumą i gniewem, a czasami starał się ich unikać mówiąc z przymuszonym uśmiechem:
— Rateliff wie dobrze, co znaczy: jest najuczciwszy i najsprawiedliwszy na świecie człowiek, samemu mi niepodobna zarządzać angielskiemi sprawami, bez porady i wsparcia Rateliffa.
Takim był ten mąż, który wstąpił do pokoju, właśnie gdy pan Vere pragnął jego obecności, i który zdumiony i z widocznem niedowierzaniem słuchał smutnego przypadku, który Izabelę spotkał.
Ojciec jéj obróciwszy się do Sir Fryderyka i do innéj szlachty, którzy jak wryci naokoło niego stali, kończył temi słowy:
— Widzicie teraz we mnie najnieszczęśliwszego ojca w Szkocyi, moi przyjaciele! Dodawajcie rai waszéj pomocy, wspieraj mię swoją radą panie Rateliff! Tyle jestem skołatany tym niespodziewanym, srogim ciosem, że mnie odstąpiła zdolność myślenia i działania!
— A więc, — zawołał Sir Fryderyk: — zbierzmy naszych ludzi i przetrząśmy całą okolicę, dla wyśledzenia łotrów!
Czy nie masz pan żadnego podejrzenia? — zapytał się Rateliff poważnie. — Ta osobliwsza zbrodnia musi przecie mieć jakiś powód. Nie żyjemy już w czasach romantycznych, kiedy damy dla saméj ich piękności tylko wykradano.
— Lękam się — odrzekł Vere, — żeby szczególny ten wypadek nie dał się aż nadto dobrze rozwiązać. Czytaj ten list, jaki Miss Lucy ja Iderton osądziła przyzwoitém napisać z mego domu do młodego pana Ernseliffa, którego przedewszystkiem innemi, nazwać muszę moim wiecznym nieprzyjacielem. Oto pisze do niego jako powiernica namiętności, którą śmiał powziąść ku mojéj córce; oto przy swojéj przyjaciółce powiada mu, że gorliwie służy jego sprawie, ale że ma w osadzie przyjaciela, który mu jeszcze skuteczniéj służy. Uważaj nadewszystko na podkreślone miejsca, panie Rateliff, gdzie to natrętne dziewczę śmiałe środki jemu zaleca, z zaręczeniem, że jego zaloty za obrębem dóbr Elisława, wszędzie pomyślnym uwieńczone będą skutkiem.
— A więc pan sądzisz z tego romansowego listu, bardzo romansowego dziewczęcia, — odrzekł Rateliff, — że młody Ernseliff wykradł twoją córkę i dopuścił się tego haniebnego czynu z czynniejszéj pomocy od téj, jakiéj mógł się od Eucyi Iderton spodziewać?
— Cóż innego myśleć mogę? — odpowiedział Elisław.
— Cóż innego można myśleć? — ozwał się sir Fryderyk, — któż inny mógłby mieć powód do takiéj zbrodni.
— Gdyby tu szło tylko o prostą napaść, — odezwał się Rateliff zimno, — łatwo innych ludzi znaleśćby można, oswojeńszych z podobnemi obrzydliwościami i również dostateczne mających pobudki do uknowania takich czynów. — Ale postać rzeczy zmienia się zupełnie, jeżeli przypuścimy, że osądzono za stosowniejsze przenieść Izabelę na inne miejsce, gdzieby jéj skłonnościom więcéj przymusu zadać można było, niż to dotąd było pod dachem zamku Elisława? Cóż mówi sir Fryderyk na to przypuszczenie?
— Ja mówię, — odpowiedział sir Fryderyk, — że jakkolwiek pan Vere chce znosić od pana Rateliffa urazy zupełnie niezgodne ze swojem położeniem, ja nigdy nie ścierpię, ażeby ta śmiałość rozciągała się aż do mnie, bądź słowem, bądź spojrzeniem.
— A ja mówię, — ozwał się młody Mareschal de Mareschal Vells, który także był gościem w zamku, żeście wszyscy oszaleli, stojąc tu i kłócąc się zamiast ścigania łotrów!
— Ja już moich służących wyprawiłem, — powiedział Vere, — z pogonią. — Chciejcie ze mną udać się i także tropić złoczyńców.
Usiłowania wszystkich były bezskuteczne, podobno dlatego, że na przedstawienie Elisława szukali śladu na drodze prowadzącéj do zamku Ernseliffa, w domniemaniu, że posiadacz jego jest sprawcą zamachu. Dążyli więc w kierunku zupełnie przeciwnym stronie, jaką puścili się rozbójnicy. Wieczorem wrócili zmordowani i stroskani. Tymczasem zeszli się jeszcze inni goście z zamku, a opowiedziawszy smutny przypadek, jaki gospodarza w tym dniu spotkał i nowi goście dziwiąc się śmiałości napadu, podzielali jego boleść, aż wreszcie rozprawy o spisku stanu, którego stanowczy wybuch w każdéj chwili był wyglądany, położyły koniec wspomnieniom świeżo doświadczonego zdarzenia.
Kilku ze szlachty, do tego powstania należącéj, było religii katolickiéj, wszyscy wierni jakobiści, których nadzieje teraz właśnie do najwyższego doszły szczytu, gdyż codziennie spodziewano się wylądowania z Francyi wojska w sprawie pretendentów Szkockich. Przy bezbronnym zaś stanie zamków i kraju w ogólności, szczególniéj zaś przy powszechnéj niespokojności jéj mieszkańców, wylądowanie to mogło sobie wróżyć wielkie powodzenie. Rateliff, który się nie mieszał do narad nad tym przedmiotém odbywanych, ani był wezwanym do zasiadania na nich, oddalił się tymczasem do swego pokoju. Miss Iderton była od towarzystwa niby honorowem uwięzieniem odłączoną, póki, jak Vere mówił, bezpiecznie do ojcowskiego domu nie będzie mogła być odwiezioną. Sposobność do tego nastręczyła się już następującego dnia. Służący nie mogli się dosyć temu wy dziwić, jak prędko zniknięcie panienki i osobliwsze okoliczności z niem połączone, ojciec i goście zdawali się puszczać w niepamięć. Nie wiedzieli, że ci, których jéj los najbardziéj obchodził, dobrze byli obeznani z przyczyną jéj wykradzenia i miejscem pobytu, i że inni w pełnych trwogi i niepewnych chwilach poprzedzać zwykłych wybuchnięcie spisku, mało są zdolni przejmować się uczuciami, które nie zostają w związku z własnemi ich sprawami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: anonimowy.