Czarny karzeł/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Czarny karzeł
Wydawca Red. "Tygodnik Mód i Powieści"
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Black Dwarf
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  IX.

Obronny zamek, do którego teraz przybyli, miał powierzchowną postać czworogrannéj ponuréj budowy. Mury niepospolitéj grubości, oknami były zaopatrzone, albo raczéj dziurami, które zastępowały miejsce okien, i jak się zdawało bardziéj służyły do strzelania z nich w czasie oblężenia, niż do wpuszczania do wieży powietrza i światła. Nad murami widać jeszcze było po wszystkich stronach, małe strzelnice; oprócz tych dopomagał do obrony parapet z dużych siwych kamieni, pod niemi się wznoszący. Jedna tylko wieża, któréj brama była okuta gwoździami żelaznemi, sterczała nad murami, i zostawała wewnątrz przez ślimakowe kręcone schody w związku z dachem. Niektórym z tłumu zdawało się, że w téj wieży zobaczyli kogoś ukrywającego się w celu uważania ich poruszeń, i w mniemaniu tém tymbardziéj utwierdzeni zostali, gdy przez ciasną strzelnicę ujrzeli kobiecą rękę, która powiewała chustką, jakoby dla dania im znaku. Halbert nie mógł posiąść się z radości:
— Jestto ręka mojéj Gracy, — zawołał, — gotówbym przysiądz, gdyż ją rozeznam między tysiącem! Już ją uratujemy, przyjaciele! gdyby nam przyszło nawet wieżę do ostatniego kamienia rozrzucić!...
Ernseliff wątpił wprawdzie o możności, żeby oko nawet kochanka, w takiem oddaleniu potrafiło dojrzeć rękę pięknéj dziewczyny, ale nie chciał nic powiedzieć, coby jego przyjaciela ożywione nadzieje zniszczyło. Jednocześnie po krótkiéj naradzie, postanowiono wezwać oblężonych do poddania się.
Krzyki tłumu, i odgłosy kilku rogów sprowadziły wreszcie twarz szpetną staréj kobiety przed strzelnicę, będącą przy samem wnijściu.
— Oto rozbójnika matka, — mówił któryś z Eliotów, ona tysiąc razy gorsza i słynie z wiele złego, które wszędzie wyrządziła.
— Kto jesteście i co chcecie? — pytała się staruszka.
— Szukamy Wilhelma Graeme Westbrunflat, — odpowiedział Ernseliff.
— Nie ma go w domu, — odrzekła stara.
— Kiedy cię opuścił, — daléj pytał Ernseliff.
— Nie wiem.
— Kiedy powróci? — pytał się Halbert.
— I tego nie wiem, — odrzekła nieprzebłagana stróżyni.
— Czy jest jeszcze kto w zamku? — pytał się daléj Ernseliff.
— Ani jednéj duszy więcéj.
— Otwórz więc bramę i wpuść nas, — odrzekł Ernseliff, — jestém sędzią pokoju, i śledzę dowiedzionego występku.
— Niech te ręce pękną, co wam zapory odsuną; po moich się tego nie spodziewajcie. Alboż się nie wstydzisz, najeżdżać z taką bandą, szablami, halabardami, szyszakami i przestraszać zostawioną w domu wdowę?
— Mamy niewątpliwe doniesienia, — odpowiedział Ernseliff; — szukamy dóbr wielkiéj ceny, które gwałtém zostały wykradzione.
— I dziewczyny, — odezwał się Halbert; — którą okrutnym sposobem w niewolę wzięto, i która sto razy więcéj warta, niż wszystkie dobra.
— Powiadam ci bez żartu, — daléj mówił Ernseliff; — że możesz twego syna niewinność najlepiéj dowieść, jeżeli nas wpuścisz dla odbycia poszukiwań.
— A cóż poczniesz, jeżeli twemu hufcowi nie otworzę? — zapytała się stara z urąganiem.
— Uścielemy sobie drogę kluczem króla, — zawołał Halbert groźnie, a każdemu żywemu stworzeniu, jakie nam się w domu nawinie, kark skręcimy, jeżeli się dobrowolnie nie poddasz.
— Komu grożą, ten długo żyje, — odpowiedziała stara: — widzicie tu żelazną kratę, doświadczcie teraz waszego męstwa, inni lepsi od was zuchy na niéj swych sił na próżno próbowali.
Po tych słowach oddaliła się ze złośliwym uśmiechem od otworu, przez który z niemi rozmawiała.
Oblegający, odbyli radę wojenną. Mury były tak grube, a okna tak małe, że zamek ciężkim nawet działom na czas niejaki oprzećby się potrafił. Wejścia broniła zewnątrz krata, z samego kutego żelaza, takiéj mocy, że uderzenie największéj nawet siły zbrojnéj, wytrzymać mogła.
— Siekiery i topory, — odezwał się Hugo kowal z Ringelburn, — na nic się tu nie zdadzą.
Wewnątrz domu, blisko dziewięć stóp od zewnętrznych drzwi, bo tyle wynosiła grubość murów, znajdowały się drugie z dębiny, wzdłuż i wszerz żelazem okute i ogromnemi gwoździami zaopatrzone, oprócz tego nie ufano zapewnieniom staréj, że ona tylko sama osadę składa. Niektórzy nawet twierdzili, że widzieli ślady konia, na drodze do zamku wiodącej: z czego wnieśli, że tu ktoś dopiero jechać nią musiał.
Z temi trudnościami połączył się jeszcze niedostatek narzędzi potrzebnych do przypuszczenia szturmu do zamku. Nie było nadziei wystarania się o drabiny dosyć długie dla wdrapania się po nich na mury, a okienka, nie tylko były bardzo ciasne, ale nadto, żelazami obwarowane. Nie można było przeto pomyślić o zdobyciu wieży przez podkopanie, ponieważ narzędzi i prochu do strzelania zupełnie im brakowało. Również, oblegający nie byli opatrzeni w sprzęty, zdolne postawić ich w stanie opasania należycie zamku, co, gdyby nawet do skutku przyprowadzić potrafili, obawiać się zawsze należało, żeby przyjaciele rozbójnika na odsiecz wieży nie przybiegli. Halbert zgrzytał zębami w około obchodząc zamek, że żadnego wymyślić nie mógł sposobu wzięcia go gwałtem; wreszcie rzekł:
— O czemuż nie robimy tak, jak ojcowie nasi, często robili. Żywo bracia poodcinać krzaki i zarośle, ponakładać je przed samą bramą, i uwędzić tych rozbójników, jak kawał słoniny.
Wszyscy wzięli się natychmiast do wykonania wniosku, jedni cięli szablami i nożami olszynę i głogowinę, która rosła po nad brzegiem trzęsawego strumyka, i tak była zwiędła i oschła, że na ich zamiar przydała się. Drudzy ponarzucali odcięte cierniska wielkiemi kupami tuż przy saméj kracie; i gdy Halbert niósł już gorejącą głownię, ukazała się przed otworem przy wnijściu zasępiona twarz rozbójnika i wylot ręcznéj broni.
— Dziękuję wam mocno, — odezwał się z szyderstwem, że mi tyle drew na zimę nanosicie. Ale jeżeli tylko o krok daléj z lontém postąpisz będzie to ostatni krok w twojem życiu.
— Zobaczymy! — zawołał Halbert i zbliżył się bez bojaźni z lontém.
Rozbójnik strzelił, lecz szczęściem dla zacnego Halberta, fuzya zawiodła. W tejże saméj chwili Ernseliff strzelił do otworu, a kula drasnęła złoczyńcę w głowę, czem tak się przeraził, że natychmiast zażądał umowy i zapytał: z jakiego powodu najeżdżają spokojnego, uczciwego człowieka i tak niesprawiedliwie krew przelewają.
— Twoja niewolnica musi nam być wydaną, — odrzekł Ernseliff.
— Cóż ona cię obchodzi? — zapytał rozbójnik....
— Ty co ją gwałtém trzymasz, — odpowiedział Ernseliff; — nie masz prawa o to się pytać.
— Jeżeli wam o to idzie, — odpowiedział rozbójnik; to moi panowie, nie chcąc się wdawać z wami w bitwę i krew waszą przelewać, chociaż Ernseliff nie wahał się wylać mojéj, wydam wam niewolnicę, bo się inaczéj jak widzę nie uspokoicie. Dalibóg Ernseliff wybornie strzela, choćby w szeląg, a trafi z pewnością.
— A Halberta mienie, — zawołał Szymon z Hakburn; alboż rozumiesz, że możesz zrabować nasze obory i gumna, jak gdyby kurnik staréj kobiety.
— Na moje życie, — odpowiedział Wilhelm Westbrunflat; — na moje życie, ja ani odrobinki tego nie mam. Wszystko już dawno po za trzęsawicą. Ani jednéj sztuki waszego rogatego bydlęcia nie ma w zamku. Jak zobaczę, co nazad można oddać, to za dwa dni zobaczymy się pod Castellow z Halbertem, każda strona z dwoma przyjaciółmi; wtedy przekonamy się, czy nie potrafimy się ułożyć i krzywdę nagrodzić.
— Niepodobna tak długo czekać, — zawołał Halbert, i zwróciwszy się do jednego ze swych krewniaków, dodał: nie mówmy już więcéj o bydle i całym zabranym dobytku, a tylko myślmy o sposobach wydobycia biednéj Gracy z paszczy tego psa szatańskiego.
— Czy dajesz mi słowo Ernseliffie, — odezwał się rozbójnik, — stojący jeszcze przed otworem, i zaręczysz mi przysięgą, ręką i usty, że bez narażenia się mogę wyjść z zamku i wrócić, że dozwolisz mi pięć minut czasu do odemknięcia bramy, a pięć do zamknięcia jéj i zasunięcia zaporów, gdyż są tak ciężkie, że na to właśnie tyle potrzeba czasu. Przystajesz na to?
— Dozwalam ci tyle czasu, — odpowiedział Ernseliff, daję ci słowo honoru....
— Zaczekaj więc tu minutkę, — odpowiedział rozbójnik; — albo słuchaj, oddal się lepiéj ode drzwi na wystrzał pistoletowy. Ufam wprawdzie twojemu słowu Ernselifie, ale co bezpieczniéj to lepiéj.
— Ha! ptaszku, — zawołał Halbert, — odsuwając się od bramy, gdybym z tobą był sam, to powiadam ci, że wołałbyś pierwéj złamać sobie ręce i nogi, niż poważyć się dotknąć tego, co jest moje.
— Oto, — odezwał się Szymon z Hakburn; — trochę rozgniewany na prędkie poddanie się; i otóż widać, że nie wszyscy kucharze, co długie noszą noże. Jak się to zaraz czołga, nie wart ojcu swojemu rzemyka związać, tamten był zuch!...
Tymczasem otworzyła się wewnętrzna brama zamku, i matka rozbójnika ukazała się między nią i kratą zewnętrzną, wkrótce potém stanął sam Westbrunflat, trzymający niewiastę za rękę; baba zamknęła za nim starannie kratę i pozostała dla straży.
— Jeden tylko lub dwóch z was może tu przyjść, zawołał: i odebrać ją z mojéj ręki nienaruszoną i zdrową.
Halbert pobiegł naprzeciw swojéj narzeczonéj, Ernseliff szedł za nim zwolna, aby go bronić, W razie zdradzieckiego napadu, gdy nagle oba zatrzymali się; nie była to Gracy Armstrong, lecz mis Izabela Vere, któréj uwolnienie z wieży, na mocy odbytych układów uskutecznioném zostało.
— Gdzież Gracy! gdzież Gracy Armstrong? — zawołał Halbert, — wściekając się ze złości, że się zobaczył tak szkaradnie zawiedzionym.
— Ona nie w moich rękach, — odpowiedział Westbrunflat, — możecie wieżę przetrząsnąć, kiedy nie daj ecie mi wiary.
— Ty obmierzły nędzniku, — zawołał Halbert, — mierząc do niego fuzyą; natychmiast zdaj sprawę, albo na miejscu zginiesz.
Lecz zaraz przyskoczyli jego towarzysze, i odebrali mu broń. Stój Halbercie, zaręczył honorem, my zaprzysięgliśmy, winniśmy dochować rozejmu, gdyby był nawet największym łotrem na téj ziemi.
Tak broniony, odzyskał rozbójnik zuchwałość, którą groźba Eliota nieco powściągnęła.
— Dotrzymałem słowa, zatém nie przypuszczam nawet, abyście się na mnie targnąć mieli. Jeżeli to nie jest niewolnica któréj szukacie; to wróćcie mi ją, jestém jéj krewnym i za nią odpowiedzialnym.
— Broń Boże! panie Ernseliff, — mówiła Izabela, cisnąc się do swego wybawiciela. — Weź mnie pod swoją opiekę i nie opuszczaj od całego świata opuszczonéj.
— Nie obawiaj się niczego, — szepnął Ernseliff; — mojem życiem ręczę za twoje bezpieczeństwo. Potém obracając się do Westbrunflata: Dotrze! — zawołał, — jakżeś mógł być tak bezczelnym i pannę Vere krzywdzić?
— Co do tego Ernseliffie, — odpowiedział rozbójnik; potrafię się sprawić tym, którzy więcéj od ciebie mają prawa pytania oto! Ale ty co przychodzisz uzbrojoném ramieniem wyrwać ją z miejsca, gdzie jéj przyjaciele umieścili ją; jakże zdołasz się usprawiedliwić? — Ale to twoja sprawa, żaden pojedyńczy człowiek nie może się dwudziestu odcinać.
— Kłamie, — szepnęła Izabela; — gwałtém mnie od ojca uprowadził.
— Ale to nie moja sprawa, — rzekł znowu rozbójnik: bądź więc co bądź, nie chcecie mi jéj wrócić?
— Tobie wrócić człowieku? nie, niech mnie Bóg skarżę, — odpowiedział Ernseliff, — pannę Vere bronię, i odprowadzę tam, gdzie ma być odprowadzoną.
— A Gracy, — odezwał się Halbert, — wyrywając się z grona przyjaciół, którzy mu rozprawiali o świętości zaręczonego bezpieczeństwa osoby, czemu ufając rozbójnik ośmielił się wyjść z zamku.
— Gdzież Gracy? — zawołał Halbert, — i natarł z szablą w ręku na Westbrunflata.
— Na miłość Boga Halbercie słuchaj mnie tylko, — — wołał ten, lecz się czując coraz bardziéj naciśnionym, zaczął uciekać. Matka otworzyła natychmiast kratę i zamknęła ją za nim. Halbert uderzył na rozbójnika z takim zamachem. że jego szabla zrobiła znaczne zacięcie w wierzchniéj podwalinie, którą jeszcze teraz pokazują, jako pomnik olbrzymiéj siły ludzi zeszłych wieków. Nim Halbert zdołał raz ponowić, brama była zamkniętą na zamek i zapory, musiał tedy wrócić do swoich przyjaciół, którzy postanowili odstąpić od oblężenia, i nalegali usilnie na niego, ażeby im towarzyszył.
— Jużeś raz zerwał rozejm, — mówił stary Ryszard z doliny, — należy się nam dopilnować, abyś więcéj głupstw podobnych nie robił; całe sąsiedztwo wytykałoby cię palcami, gdyby się rozgłosiło, że zaczepiasz twoich przyjaciół w czasie zawieszenia broni. Bądź spokojnym aż do zaproponowanéj przez niego schadzki w Castellon, a kiedy ci wtenczas zadosyć nie uczyni, swoją krwią nam to przypłaci.... Ale bądźmy rozumni i dotrzymajmy umowy, zobaczysz, że odzyskamy Gracy a nawet i krowy.
Te zimne przedstawienia na biednego kochanka przykro oddziałały, że zaś od swoich sąsiadów i stryjów zasiłki pod własnemi jedynie ich warunkami mógł pozyskać; widział się więc zniewolonym zgodzić na ich wyobrażenia o prawnem postępowaniu.
Ernseliff żądał potém konwoju z kilku ludzi, mającego odprowadzić mis Izabelę do zamku jéj ojca Elisława, dokąd koniecznie wrócić chciała. Zaraz sześciu młodzieńców ofiarowało się mu towarzyszyć, Halbert nie był pomiędzy niemi; wypadki dnia tego i doznane wrażenia, ledwie nie do rozpaczy go przywiodły. Powrócił smutny do domu, aby jąć się środków do utrzymania i bronienia swojéj rodziny i naradzenia się wspólnie z sąsiadami o sposobach odzyskania Gracy Armstrong. Beszta tłumu przebywszy oparzysko, rozeszła się w różne strony. Rozbójnik i jego matka uważali ich z wieży, póki im z oczu nie zniknęli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: anonimowy.