Strona:PL Walter Scott - Czarny karzeł.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój gniady koń zmęczony, potrzebuje dłuższego spoczynku.
— To weź mego!
— Ale ja i sam trochę zmordowany.
— Wstydź się, — rzekł Henryk, — wiem że dawniéj przez dwadzieścia cztery godzin nie zsiadłeś z konia, a nigdy na utrudnienie nie narzekałeś.
— Noc bardzo ciemna, — odpowiedział Halbert powstając i wyglądając przez okno, — do tego prawdę mówiąc, Elzender jest najpoczciwsza dusza, ale wolę z nim w dzień pomówić.
To szczere wyznanie położyło koniec wszelkim namowom. Halbert obrawszy średnią drogę między skwapliwemi poradami braci, i bojaźliwą przezornością babki, posilił się jedzeniem, jakie mu podano, i po serdecznem pożegnaniu się z rodziną, poszedł pod wystawę, gdzie się położył obok wiernego konia. Bracia podzielili się kilku wiązkami słomy, które znaleźli w oborze staréj Anny, a siostry przygotowały sobie, o ile to być mogło, jak najwygodniejsze posłanie.
Skoro tylko jutrzenka zaświtała, Halbert wstał, wychędożył konia i puścił się w drogę. — Nie przyjął towarzystwa brata w mniemaniu, że Karzeł bardziéj sprzyja tym, co sami go odwiedzają.
— Człek ten, — mówił sam do siebie, — wcale nie towarzyski. Jeden już często aż nadto go nudzi. Jestém tylko niezmiernie ciekawy, czy ze swego domisku wylazł i pieniądze wziął, które nietknięte pozostawiłem w miejscu. Jeżeli nie, to pieniążki obcego znalazcę uradowały, a dla mnie stracone; zwijaj się Tarasie, — mówił daléj do swego konia przypierając go ostrogami, spraw się chwacko! zawczasu potrzeba stanąć w miejscu.