Strona:PL Walter Scott - Czarny karzeł.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Właśnie zatrzymał się na oparzysku, gdy pierwsze promienie porannego słońca nań padły. Mały pagórek, którym na dół jechał, przedstawił mu daleki, ale wyraźny widok pomieszkania Karła. Gdy drzwi się otworzyły, Halbert z wielkiém zdziwieniem ujrzał zjawisko, o którem tylokrotnie słyszał. Dwie ludzkie istoty, jeżeli postać Karła takiem imieniem oznaczyć się godzi, wystąpiły z samotnéj chaty pustelnika, i stanęły rozmową zajęte pod gołem niebem. Wyższa postać schyliła się, jakoby podniosła coś obok drzwi domu leżącego, — potém postąpili kilka kroków i znowu stanęli, jakoby w rozmowie zatopieni. Wszystkie zabobonne trwogi Halberta obudziły się na ten widok. Było niepodobném do prawdy, aby Karzeł drzwi otworzył ziemskiemu gościowi, lub ktoś odważył noc u niego przepędzić; w zupełnem przekonaniu, że czarnoksiężnik rozmawia się z jednym służebnych mu duchów, wstrzymał Halbert konia, nie chcąc wzbudzić niechęci jednego lub drugiego przerywaniem ich rozmowy. Widocznie jednak spostrzeżono go, gdyż zaledwie co przystanął, Karzeł do swojéj powrócił chaty, a wyższa postać która mu towarzyszyła schroniła się za płot ogrodowy i z przed oczów zdumionego Halberta niknąć się zdała.
— Czy widział kto co podobnego? — mruczał Halbert. — Moje położenie jest wcale nie ciekawe. Ale choćby to był sam Belzebub żywy, wprost do niego pojadę.
Mimo to odważne postanowienie, tylko zwolna daléj się posuwał, aż na tém samem miejscu, gdzie dopiero przed chwilą wysoką widział postać, ujrzał małą czarną osobę, podobną do czającego się w jamie jamnika.
— O ile mi wiadomo, nie ma psa, — mówił Halbert, ale djabłów podobno wielu ma pod ręką. — Panie odpuść!