Czarna ręka/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Czarna ręka
Pochodzenie
(Tygodnik Przygód Sensacyjnych)
Nr 41
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 18.8.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nr. 41. KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ. Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
CZARNA RĘKA
Plik:PL Lord Lister -41- Czarna ręka.jpg


Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56

SPIS TREŚCI


CZARNA RĘKA
Tajemniczy więzień

Charley Brand, przyjaciel i sekretarz Tajemniczego Nieznajomego — Johna C. Rafflesa, siedział w gabinecie lorda. Brand wiedział, że najlepszym sposobem wydobycia z lorda Listera zwierzeń jest niezadawanie żadnych pytań. Dlatego też milczał uparcie, przez cały czas starając się napróżno odgadnąć, jakie myśli zajmowały w obecnej chwili Tajemniczego Nieznajomego.
Musimy dodać, że obaj bawili w tej chwili w Anglii, gdzie Rafflesa nie uważano za bandytę, lecz za opiekuna pokrzywdzonych i biednych.
Raffles zapalił papierosa i rzekł:
— Ubiegłej nocy dokonałem dziwnego odkrycia. Szedłem około godziny pierwszej ulicą Lincolna, gdy nagle spostrzegłem wychodzących z auta dwóch mężczyzn. Mężczyźni ci podtrzymywali kobietę, która robiła wrażanie zemdlonej. Ponieważ panowie ubrani byli w wieczorowe stroje i zdawali się być w doskonałych humorach, sądziłem, że dama wypiła zbyt dużo szampana. Wszyscy zatrzymali się przed sklepem jubilera Mortona. Jeden z mężczyzn wyciągnął klucz i otworzył drzwi wejściowe, prowadzące do magazynu. Znam tę firmę i wiem, że stary Morton mieszka przy sklepie wraz ze służącym. Jest to człowiek, który przekroczył już dawno sześćdziesiątkę. Morton robił na minie zawsze wrażenie patriarchy. Wszystko to przypomniało mi się w chwili, gdy stojąc po drugiej stronie ulicy, obserwowałem rozgrywającą się scenę. Chciałem już sobie pójść, gdy nagłe światło, dochodzące z wnętrza magazynu, przykuto moją uwagę. Sądziłem, że stróż nocny wszedł do środka w trakcie swego zwykłego obchodu. Szybko jednak poznałem swój błąd: ujrzałem damę, która udawała pijaną... Trzymała się prosto i robiła wrażenie zupełnie trzeźwej. Posługiwała się latarką, której używają zazwyczaj przestępcy zamieszkujący Whitechapel. To mnie zaciekawiło. Dotychczas nie słyszałem o tym, abym posiadał w mym rzemiośle włamywacza koleżanki-kobiety...
Przeszedłem na drugą stronę ulicy i poprzez szpary w żaluzji zajrzałem do wnętrza magazynu. Kobieta zajęta była właśnie wkładaniem klejnotów do skórzanej ręcznej torby. Nagle zatrzymała się. Dał się słyszeć zduszony krzyk człowieka w agonii. Krzyk ten umilkł prawie w tej samej chwili. Moja „koleżanka“ zgasiła lampę. Musiałem się usunąć, aby nie spostrzeżono mego cienia przez zasunięte żaluzje. Co się stało? Czy popełniono morderstwo? Czy towarzysze młodej damy w czasie, gdy ona plądrowała magazyn, nie zamordowali starego jubilera? Rozmyślania moje przerwał jasny snop światła, które nagle zajaśniało w magazynie.
— Co za nieostrożność — pomyślałem. — To są z pewnością początkujący. Co za pomysł, żeby oświetlać nocą magazyn! Narażają się na to, że spostrzeże ich pierwszy przechodzący policjant.
Gotowałem się już do odejścia, gdy nagle usłyszałem kroki zbliżającego się policjanta. Szedłem mu naprzeciw. W momencie wymijania zatrzymałem się i bez pośpiechu zapaliłem papierosa. Chciałem zwrócić na siebie jego uwagę. Spodziewałem się, że lada chwila wyciągnie gwizdek, aby wezwać pomocy.
Policjant zajrzał do wnętrza oświetlonego magazynu i wówczas zdarzyła się rzecz, która mnie zdziwiła: policjant skinął przyjaźnie ręką w stronę ludzi, operujących w składzie jubilerskim i poszedł dalej swoją drogą. Zbliżyłem się wówczas do wystawy. Zdawałem sobie doskonale sprawę z sytuacji. Skład był jasno oświetlony. Kobieta siedziała w fotelu i oglądała jakiś klejnot. Pomiędzy nią a starym Mortonem stał jej towarzysz wyprawy. Jubiler zdawał się tłumaczyć damie wartość trzymanego przez nią klejnotu. Zbliżyłem się jeszcze więcej, chcąc przeniknąć tę zagadkę. Z trudem udawało mi się uwierzyć w rzeczywistość tej sceny. Pamiętałem przecież zupełnie dokładnie, że ta sama kobieta manipulowała przed chwilą ślepą złodziejską latarką. W ustach jeszcze dźwięczał mi krzyk umierającego...
John Raffles spoglądał z zajęciem na błękitnawe smugi dymu z papierosa.
— Musiałeś się prawdopodobnie pomylić, Edwardzie — odparł Charley Brand. — Musiałeś przyjąć jakiś inny przedmiot za ślepą latarkę.
Lord Lister uśmiechnął się.
— Posiadam w moim prywatnym muzeum kolekcję instrumentów i narzędzi używanych przez mych „kolegów“ po fachu. W tej kolekcji znajduje się model latarki identyczny z przedmiotem, trzymanym w ręce przez ową damę.
— Może ta latarka należała do Mortona? — odpadł Charley Brand.
— Nonsens — odparł John Raffles — Poco mu ślepa latarka, skoro magazyn oświetlony jest elektrycznością?
— Niewątpliwie — odparł Charley Brand. — Mówiłeś mi jednak, że mister Morton posiada służącego. Gdyby istotnie ubiegłej nocy popełniono u niego jakąś zbrodnię, odkrytoby ją dzisiejszego ranka i dowiedzielibyśmy się o niej z gazet. Tymczasem w gazetach nie ma o tym ani słowa.
— Masz rację — odparł Raffles.
Zapalił nowego papierosa.
— Mimo to przeczucie mi mówi, że stoimy wobec tajemnicy, którą należałoby wyjaśnić. Mister Morton posiada na składzie wspaniałe perły. A perły, jak wiesz, stanowiły zawsze moją pasję. Nie chwaląc się, mogę powiedzieć, że miałem już w swym ręku najpiękniejsze ich okazy. Prawdopodobnie jeszcze dzisiejszej nocy obejrzę kolekcję pereł Mortona.
Charley Brand zaśmiać się. Lord Lister spojrzał na niego ze dziwieniem.
— Śmieję się z twego wyrażenia — rzekł. — „Obejrzę perły Mortona“! To wspaniałe! O ile wiem, nigdy dotąd nie oglądałeś wartościowych przedmiotów, aby ich sobie nie przywłaszczyć.
— To się rozumie samo przez się — odparł Raffles i dodał, spoglądając na zegarek. — To mój sport.
Po kilku chwilach podniósł się z fotelu i włożył leżące na krześle futro.
— Wychodzisz? — zapytał Charley Brand.
— Tak — odparł przyjaciel. — Mam zamiar kupić jakąś drobnostkę u Mortona. Jeśli chcesz możesz mi towarzyszyć.
Obydwaj przyjaciele opuścili mieszkanie. Przed sklepem jubilera zatrzymali auto. Weszła do magazynu. Za ladą stał jakiś młody człowiek, którego Raffles nie widział w sklepie w czasie swej poprzedniej wizyty.
John Raffles skinął protekcjonalnie głową i zapytał:
— Czy jest pan Morton?
— Nie — odparł subjekt. — Mister Morton wyjechał na kilka dni i ja go zastępuję.
— Dziwi mnie to bardzo — odparł Raffles — umówiłem silę z pańskim szefem w ważne] sprawie. Zamierzam bowiem kupić bardzo drogi naszyjnik z pereł.
Młody człowiek nie wiedział co ma odpowiedzieć.
— Przypominam sobie — rzekł — że mister Morton zapowiedział pańską wizytę i prosił, abym panu pokazał naszyjnik z pereł.
W oczach Rafflesa zapaliły się zimne błyski. Trzymał ofiarę w swym ręku. Młody człowiek kłamał. Raffles nigdy nie rozmawiał z Mortonem na temat kupna naszyjnika z pereł, ani też nie ustalał z nim daty spotkania.
— Czy mógłbym zobaczyć naszyjnik? — zapytał.
— Bardzo żałuję — odparł młody człowiek — ale posłałem go dziś rano pewnej pani, która również nań reflektuje.
— Zdumiewa mnie wasz sposób prowadzenia interesu — rzekł Raffles, podnosząc głos. Zapłaciłem już przecież Mortonowi połowę ceny i otrzymałem nawet pokwitowanie. W żadnym wypadku nie wolno mu sprzedawać tych pereł komu innemu.
— Proszę nam wybaczyć — rzekł młody człowiek, usiłując ukryć zmieszanie. — Mister Morton zapomniał prawdopodobnie o tym. Musiał opuścić Londyn w pośpiechu.
— Kiedy będę mógł otrzymać moje perły? — nalegał Raffles.
— Za dwie godziny będę je miał w magazynie.
— Dobrze. Jeśli będę mógł, powrócę jeszcze dziś wieczorem. Gdybym nie mógł przyjdę jutro rano około godziny dziewiątej. Dopiero jutro bowiem mam je komuś podarować.
Gdy Raffles znalazł się wraz z Charleyem w aucie uśmiechnął się i rzekł:
— Myszy wpadły w pułapkę. Nie myliłem się. Mimo sprawności naszej sławnej londyńskiej policji popełniono tej nocy potworną zbrodnię. Gotów jestem postawić dziesięć funtów sterlingów przeciw jednemu pensowi, że tak jest, jak mówiłem.
Auto zatrzymało się przed willą lorda Listera na Regent Park.
— Jeżeli masz zamiar wrócić dziś jeszcze do magazynu jubilerskiego, powinieneś się pośpieszyć — rzekł Charley Brand.
— Nie mam zamiaru wracać tam dziś wieczorem. Odłożę tę wizytę jak to jest moim zwyczajem, aż do późnej nocy. Perły będą tam z pewnością. Chciałem to sobie jedynie dziś zapewnić.
Raffles rzucił rozkaz szoferowi, aby pojechał w kierunku wybrzeży Tamizy, lubił bowiem przechadzać się wieczorami po wspaniałych szerokich bulwarach.
Nagle ciszę wieczoru przerwała burza młodych głosów. Sprzedawcy gazet wieczornych wbiegli pędem na bulwary.
— Petrosino, postrach Maffi został zamordowany w Palermo!
Raffles kupił gazetę. W świetle ulicznej latarni przebiegł wzrokiem treść sensacyjnego artykułu i podał go Charleyowi.

Amerykański detektyw zabójcą!
Rzym, 15 marca.

Sławny detektyw z New-Yorku, Petrosino, przezwany postrachem słynnego stowarzyszenia tajnego „Manoveira“ został tej nocy zabity w Palermo kulą rewolwerową.
Petrosino, Sycylijczyk z pochodzenia, z niewiadomych powodów wróci do swej ojczyzny. „Czarna ręka“ oddawna skazała go na śmierć. Policjant znalazł w jego portfelu dokumenty, dotyczące tajnej organizacji i list od dyrektora generalnego policji włoskiej, pana Leonardi.
Nikt nie zna sprawców zbrodni. Są nimi prawdopodobnie członkowie Maffi, wykonywujący rozkaz swych współbraci z Ameryki“.
— Okropna historia! — zawołał Charley Brand.
— Gazeta jest w błędzie — odparł Raffles. — Centralny komitet „Czarnej ręki“ rezyduje nie w New-Yorku, a w Londynie.
— Skąd o tym wiesz? Czy miałeś kiedyś do czynienia z tą niebezpieczną bandą?
— Wiem o tym od samego Petrosina.
Na twarzy Charley a Branda odmalowało się żywe zainteresowanie.
— Znałeś go?
W New Yorku nazywano go włoskim Sherlockiem Holmesem. Był on postrachem wszystkich przestępców włoskich, zamieszkujących Stany Zjednoczone. Wiedział, że zaprzysięgli mu śmierć. „Spełniam swój obowiązek i zginę w taki sposób, jaki będzie mi przeznaczony“ — mówił zawsze.
— Ciekawa historia! Przy jakiej okazji poznałeś się z tym włoskim Sherlockiem Holmesem?
Raffles rzadko kiedy mówił o swej przeszłości. „Zostawmy zmarłych w spokoju — mawiał zwykle. — Wspomnienie ich budzi niepotrzebną melancholię“.
Raffles zapalił papierosa. Czas jakiś chodzili w milczeniu, poczym Raffles odezwał się.
— To dziwne. Kiedy karmiłem mewy, myślałem o Petrosinie. Zaraz po tym dzienniki przyniosły nam wiadomość o jego śmierci.
— Mam wrażenie, że łączyły cię z nim dość bliskie stosunki?
Na twarzy Rafflesa pojawił się wyraz smutku.
— Przez pewien czas był moim najserdeczniejszym przyjacielem. Był to człowiek wyjątkowy; człowiek o wielkich zdolnościach i szybkiej decyzji. Obrał tę niebezpieczną karierę ze szczerego zamiłowania. Służył idei. Żaden kraj na świecie, nawet Chiny, nie mogą poszczycić się tak wielką procentowo ilością przestępców, jak Włochy. W porównaniu z nimi, przestępcy angielscy wydają się niedoświadczonymi dziećmi.
— Dlaczego przyszedł ci na myśl Petrosino?
— Przez zwykłą asocjację. Myślałem bowiem o Mortonie.
— Nie rozumiem...
— Człowiek, który kłamliwie utrzymywał, że chwilowo zastępuje Mortona był Włochem..
— Możliwe..... Dlaczegóż jednak miał być odrazu przestępcą?
— Petrosino przekonał mnie, że stu włoskich.emigrantów stwarza na obczyźnie trzystu przestępców.
Charley potrząsnął głową, nic już nie rozumiejąc.
— Jeden bakcyl może zarazić cały organizm, czy mnie rozumiesz?
— Masz rację. Ale czyżby ci Włosi byli aż tak dalece zdeprawowani?
— Bardziej, niż przypuszczasz, mój drogi.
— Jak poznałeś się z Petrosinem?
— Pięć lat temu wracając z Japonii, zatrzymałem się w New Yorku. Towarzyszył mi wówczas pewien młody i bardzo wesoły Austryjak, baron von Roden. W okresie tym byłem jeszcze lordem Edwardem Listerem i daleki byłem od myśli, że kiedyś w życiu przeobrażę się w Rafflesa, poszukiwanego przez policję. Właśnie wówczas zetknęłem się z Petrosinem.
Zamilkł i począł palić swego papierosa.
— Byliśmy wówczas z baronem po raz pierwszy w New Yorku — ciągnął dalej — zwiedzaliśmy miasto bez przewodnika, posługując się wyłącznie planem. Pewnego dnia wylądowaliśmy we włoskiej dzielnicy tego olbrzymiego miasta. Nie zdawaliśmy sobie zupełnie sprawy z grożącego nam niebezpieczeństwa. Interesował nas odrębny sposób życia tej dzielnicy i malowniczość spotykanych tam typów.
Kolonia włoska jest w New Yorku bardzo liczna i trudno ją utrzymać w ryzach. Rząd amerykański wpadł na doskonałą myśl. Stworzył oddział detektywów włoskich i postawił na ich czele Petrosina....
— Nie mówisz mi jednak, w jaki sposób się z nim poznałeś? Palę się z ciekawości.
— Poznałem go dzięki pewnemu okropnemu wypadkowi. Wspomniałem ci już nazwisko barona Rodena.
Charley skinął głową.
— W trakcie jednej z naszych wędrówek, baron popełnił nieostrożność, zakochując się w pewnej sycylijce o płomiennych oczach. Uchodziła za córkę właściciela niewielkiej restauracji. Wstąpiliśmy do tej restauracji, aby zjeść włoski obiad. Dziewczyna usługiwała przy stole. Spostrzegłem odrazu, że starała się skokietować barona, który z zachwytem odpowiadał na jej przeciągłe spojrzenia.
Włoskie wino dokonało reszty. Nie zważając na moje ostrzeżenia baron nawiązał z nią romans.
W niedługim czasie baron jednak zniknął, a jednocześnie niemal rozeszła się wieść o znalezieniu jakiegoś trupa w beczce przy ul. Broadway.
Gdy zainteresowałem się tą sprawą bliżej, przyszedłem do nieomylnego wniosku, że baron został zamordowany.
Hipotezę tę pogłębiał fakt, że w owym czasie zniknęła również z horyzontu piękna Sycylijka, a w restauracji, gdzie pracowała poinformowani mnie, że wyjechała nagle na wieś.
Przy śledztwie, dotyczącym tej sprawy zetknęłem się właśnie z Petrosinem, który w mistrzowski sposób wykrył sprawców — jak się okazało członków czarnej mafii. Dowiedziano się również jakie były powody morderstwa, popełnionego na osobie barona. W dniu zbrodni miał on przy sobie 5 tysięcy dolarów. Petrosini aresztował poza tym 18-cie osób, należących do tego zbrodniczego stowarzyszenia. Zdaje mi się, że kilku z nich — to właśnie nocni goście, których widziałem u Mortona.
Raffles westchnął głęboko jak człowiek, któremu nagle spadł wielki ciężar z serca.
Poczym zatrzymał się nagle i niemali wykrzyknął:
— Nareszcie zrozumiałem dlaczego musiałem myśleć o Petrosinie, o tragiczniej śmierci barona i o niebezpiecznej morderczyni, pięknej Mariecie. Los mi dziwnie sprzyja, Charley! Nareszcie odkryłem smagłolica Mariettę! Jest to owa dama z ślepą latarką w ręce...
— Naprawdę?
— Stawiam sto funtów przeciwko jednemu pensowi.
— Mamy więc do czynienia z członkami mafii?
— Bardzo prawdopodobne, mój drogi. Czekał nas interesująca praca. Być może, potrafię na tamtym świecie sprawić przyjemność biednemu Petrosiniemu.

Złodziej wśród nocy

Nikt nie poznałby Rafflesa oraz jego przyjaciela Charleya Branda w dwóch robotnikach, którzy około godziny drugiej w nocy przemykali się chyłkiem pod murami domów. Doszli w ten sposób aż do magazynu jubilera Mortona oświetlonego jaskrawię w obawie przed złodziejami. Raffles zatrzymał się przez chwilę, aby zapalić papierosa. Przeszedł policjant. Raffles rzucił jakieś irlandzkie przekleństwo, splunął kilka razy i oddalił się. Minąwszy parę domów zatrzymał się powtórnie. Znajdował się przed starym budynkiem w czystym angielskim stylu, którego fasada mieściła tylko trzy okna. Na parterze znajdował się sklep z papierami. Rozejrzał się uważnie dokoła. Raffles wyciągnął z kieszeni wytrych i otworzył drzwi wejściowe. Stanął na czatach. Usłyszał na ulicy jakieś kroki. Poczekał aż szelesty zupełnie ustaną. Następnie wyciągnął ze swego ubrania kieszonkową lampę elektryczną. W świetle lampy spostrzegł, że mury zawalone były pakami i belami papieru.
— Nie obawiaj się — rzekł na widok zafrasowanej miny Charleya — magazyny te należą do takiej gałęzi przemysłu, która nie zatrudnia dozorców nocnych. Rzadko znaleźć w nich można przedmiot wart zabrania.
Weszli na strych. Od góry do dołu zawieszony był on płótnami.
— Będziesz musiał nauczyć się trochę wspinania po linach, — rzekł Raffles otwierając okno. Zdejm buty, abyś się nie potknął. Na ulicy nie ma nikogo prócz oswojonych gołębi... Sam również zdjął buty i wślizgnął się przez okienko na dach.
Okoliczne domy wydawały się mieć wszystkie jednakową wysokość.
— Jesteśmy prawie u celu — rzekł Raffles, ruszając w drogę.
Przeszli na drugi dach. John Raffles otworzył małe okienko i wskoczył do środka. Wyciągnął rękę po Charleya.
Znajdowali się na strychu domu w którym mieści się sklep jubilera Mortona.
John Raffles zaopatrzył się we wszystko co potrzebne jest do wypraw nocnych.
Przez niedomknięte drzwi wyszli na klatkę schodową. Zalegały ją kompletne ciemności. Znikąd nie słychać było najmniejszego szelestu.
Lekko zeszli ze schodów trzymając się poręczy.
Raffles skierował się do pomieszczenia, znajdującego się za sklepem. Sądził, że tam właśnie sypiał zazwyczaj jubiler. Ponieważ jubiler miał być podobno w podróży, pokój ten mógł być albo pusty, albo też zajęty przez młodzieńca, podającego się za reprezentanta Mortona.
Raffles przyłożył ucho do drzwi i ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi zaskrzypiały. Raffles uchylił je nieznacznie, wyjął z kieszeni słoiczek ze smarami i nasmarował zawiasy. Dopiero potem wszedł do środka. Przy pomocy ślepej latarki rozglądał się po pokoju. Spostrzegł starożytne meble i łóżko, które stało obok pieca.
Na łóżku tym spał mister Morton.
W pierwszej chwili Raffles nie wierzył własnym oczom. A więc jubiler nie wyjechał w podróż. Zbliżył się na palcach do łóżka i spojrzał. Po kilku chwilach Charley, który pozostał na straży przy drzwiach usłyszał jego głos.
— Goddam! Ten człowiek nie żyje... Chodź tu Charley.
Sekretarz wślizgnął się do pokoju. Światło ślepej latarki Rafflesa padało na twarz jubilera. Lord Lister położył mu rękę na czole. Było lodowate. Potrząsnął nieruchomym ciałem i przyłożył ucho do serca.
Stracone wysiłki! Stali w obliczu śmierci.
Obydwaj przyjaciele poczęli szukać na ciele zmarłego rany. Nie znaleźli żadnej.
Przyczyna śmierci Mortona stanowiła w dalszym ciągu zagadkę.
— Nie ulega kwestia, że człowiek ten został zamordowany — rzekł Raffles do Charleya Branda. — Mamy tu do czynienia z najdziwniejszym morderstwem, z jakim spotykałem się dotąd w życiu. Nie mogę znaleźć na ciele żadnych śladów. Widzisz jednak, że miałem rację. Ubiegłej nocy widziałem zmarłego, w jego sklepie. Dziś zaś po południu ów młodzieniec zapewnił mnie, że mister Morton wyjechał w podróż. Ciekaw jestem w jaki sposób to wszystko zazębia się z sobą, a przede wszystkim chciałbym sprawdzić czy perły zamówione przeze mnie znajdują się w kasie zmarłego.
W tej samej chwili w mieszkaniu, położonym o piętro wyżej, dały się słyszeć jakieś kroki. Raffles spiesznie zgasił latarkę i nadstawił uszu. Słychać było rozmowę dwojga osób. Na górze otwarto jakieś drzwi i głos męski wypowiedział w złej angielszczyźnie, jaką mówią włoscy emigranci, następujące zdanie:
— Mylisz się, mio amigo. Weź w każdym razie ze sobą rewolwer. Zobaczymy...
— Idą tutaj — szepnął Charley Brand. — Co mamy robić?
John Raffles zastanowił się przez chwilę. W pokoju nie było żadnego miejsca, w którym możnaby się ukryć.
— Połóż się obok zmarłego — rzucił krótki rozkaz Raffles i zapalił latarkę.
Charley Brand wślizgnął się do łóżka zmarłego drżąc na całym ciele.
Raffles poprawił kołdrę tak zręcznie, że nikt nie domyśliłby się obecności żywego człowieka. Następnie sam ułożył się z drugiej strony trupa, zgasił lampkę i skurczył się pod kołdrą. Przez mały otwór w kołdrze, lord Lister widział doskonale to, co się działo w pokoju. Od razu poznał młodego człowieka, który przyjął go w sklepie po południu. Towarzyszył mu jakiś starszy jegomość, niosący w ręku naftową lampę. Tak, jak to Raffles przewidział obydwaj mężczyźni zajrzeli pod łóżko, otworzyli szafy i następnie przeszli do sklepu. W kilka chwil potem wrócili.
— Pomyliłeś się — rzekł starszy. — A może wyobrażałeś sobie, że nieboszczyk zmartwychwstał i spaceruje po domu, aby sprawdzić czy wszystko jest w porządku? Uspokój się: zmarły nie ożyje!
Młody człowiek drżąc na całym ciele, chwyci ramię swego towarzysza.
— Zmarły się poruszył!...
— Tchórz z ciebie — odparł Piętro. — Przywidziało ci się.
W tej samej chwili i jego ogarnęło przerażenie. Oczyma rozszerzonymi przez strach obydwaj mężczyźni wpatrywali się w zmarłego.
Prawa ręka nieboszczyka podniosła się powoli i uczyniła w ich kierunku ostrzegawczy ruch.
Z dzikim krzykiem wypadli na korytarz i rzucili się na schody. Raffles i Charley słyszeli jak w popłochu zamykali za sobą drzwi na zasuwę. Wyskoczyli z łóżka.
— Mamy spokój przynajmniej na tę noc — rzekł ze śmiechem Raffles. — Bandyci nie wrócą. Napędziłem im porządnego strachu, poruszając ręką nieboszczyka. Możemy teraz przeszukać ogniotrwałą kasę tak spokojnie, jak gdybyśmy pracowali u siebie w domu. Chodź ze mną do składu. Będziesz stał na warcie przed drzwiami wejściowymi i kiedy usłyszysz, że ktoś zbliża się dasz mi znać, abym mógł schować się za kontuarem. Magazyn jest przecież oświetlony a giorno.
Charley Brand wykonał rozkaz. Raffles tymczasem przystąpił do otwierania ogniotrwałej kasy. Od czasu do czasu Charley dawał umówiony znak. Raffles wówczas schował się za kontuar i przystępował do roboty wówczas, gdy przechodzień znikł. Po półgodzinnej pracy zdołał otworzyć kasę. Wyjął z niej kasetę zawierającą szlifowane diamenty oraz naszyjnik z pereł w oddzielnym pudełeczku. Naszyjnik składał się z osiemnastu pereł indyjskich, wyjątkowo pięknych o jasno-różowawym odcieniu. Poza tym w kasie nie było ani jednego wartościowego przedmiotu. Zamknąwszy ją Raffles wyszedł ze sklepu. W pokoju zmarłego znalazł kwitariusz i kauczukowe pieczątki firmy Morton. Raffles położył pieczątki na kwitach, po czym wyjąwszy z księgi rachunkowej list z podpisem Morton, schował go wraz z pokwitowaniami do swego portfelu.
Razem z Charleyem opuścił sklep jubilera, tą sama drogą, jaką się tu przedostał. W pół godziny później drżąc z zimna i z rękami w kieszeniach szli ulicą Lincolna.

Złodzieje okradzeni

Około godziny dziewiątej rano Raffles wraz z Charleyem przekroczyli znowu próg składu Mortona.
W sklepie nie zastali nikogo. Dopiero po kilku chwilach zjawił się ten sam młody człowiek, który przyjął ich dnia poprzedniego.
Nie dopuszczając Rafflesa do słowa, młodzieniec zaczął mówić:
— Bardzo mi przykro — twarz jego istotnie zdradzała silne wzruszenie, — że nie jestem jeszcze w stanie sprzedać panu naszyjnika z pereł. Dama, której naszyjnik ten przysłałem, nie zwróciła mi go jeszcze. Obawiam się, że naszyjnik ten został skradziony.
— All right — odparł lord Lister.
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni swojej marynarki portfel, w którym leżało formalne pokwitowanie, wystawione przez mister Mortona.
Powróciwszy uprzedniej nocy do domu, lord Lister wypisał na drukach skradzionych, sumę dwuch tysięcy funtów sterlingów, dodając, że w wypadku gdyby mister Morton nie był w stanie dostarczyć naszyjnika, przedstawiającego wartość pięciu tysięcy funtów sterlingów, suma ta ulega zwrotowi.
— Zechce mi pan zwrócić dwa tysiące funtów sterlingów... Rezygnuję z kupna.
Młody człowiek bębnił nerwowo palcami po kontuarze. Nie wiedział co ma odpowiedzieć.
— Nie mam czasu — nalegał klient. — Proszę mi zwrócić moje pieniądze.
— Bardzo mi przykro — odparł sprzedawca. — Mister Morton nie zostawił mi tej sumy. Musi pan zaczekać do lego powrotu.
Widok zbrodniarza przyciśniętego do muru, bawił szczerze Rafflesa.
— I mnie również jest bardzo przykro — rzekł. — Potrzeba mi pieniędzy, ponieważ chcę gdzie indziej kupić naszyjnik z pereł. Daję panu godzinę czasu. Może pan w międzyczasie zatelegrafować do pana Mortona, lub też gdzie indziej poszukać tej sumy. Jeśli w zakreślonym terminie nie otrzymam pieniędzy, wniosę skargę przeciwko panu Martenowi o przywłaszczenie.
Bez ukłonu wyszedł wraz z Charleyem ze sklepu.
Weszli do restauracji, położonej z drugiej strony ulicy.
— Cóż ty na to? — zapytał Charleya w trakcie obiadu. — Czy słyszałeś kiedyś o równie komicznej historii. Zbrodniarze nie szczędzili ani wysiłku ani czasu. Nie zawahali się nawet przed morderstwem, aby stać się panami klejnotów. Tymczasem muszą mnie zostawić cały łup. Wszystkie srebra, znajdujące się w magazynie łącznie z zegarkami i pierścieniami, nie są warte dwóch tysięcy funtów sterlingów.
Po godzinie podniósł się i wszedł do magazynu. Tym razem obok młodego człowieka znajdował się starszy mężczyzna, którego już raz widział.
Raffles spostrzegł, że starszy obrzuca go podejrzliwym spojrzeniem.
— Czy ma pan pieniądze? — zapytał.
— Tak, proszę pana — odparł młody człowiek. — Nie mogąc doczekać się panią Mortona sam wystarałem się o tę sumę.
Otworzył kasę i wyjął z niej kilka paczek banknotów, które wręczył lordowi Listerowi. Raffles przeliczył powoli sumę, i położywszy pokwitowanie na ladzie, włożył banknoty do wewnętrznej kieszeni swojej marynarki.
— Dziwię się, że mister Morton, z którym od wielu lat jestem w stosunkach handlowych, i którego zawsze uważałem za skrupulatnego kupca, przepuści dobrą okazję sprzedaży. Niech go panowie pozdrowią ode mnie, bardzo o to proszę.
Uśmiechnął się ironicznie i wyszedł ze sklepu.
— Maladetto — mruknął w ślad za nim jeden z Włochów.
Raffles zamknął drzwi i rzekł zapalając papierosa:
— Muszę teraz napisać parę słów o tej aferze inspektorowi Baxterowi. Zbyt długo mi próżnuje szef naszego Scotland Yardu.
Taksówka odwiozła ich do domu. W kilka chwil później obydwaj wyszli z mieszkania zmienieni nie do poznania. Raffles miał na sobie mundur kapitana marynarki angielskiej i nosił krótką siwą brodę. Charley Brand zaś przeobraził się w irlandzkiego lokaja o rudej czuprynie.
Po raz trzeci udali się do magazynu jubilerskiego.
Raffles zastał młodego człowieka zajętego odpakowywaniem skrzyń, zawierających złote i srebrne przedmioty.
— Przybyłem w sprawie kupna domu — rzekł Raffles, wyciągając list, na którym widniała pieczątka firmy Morton. — Tydzień temu mister Morton złożył mi tę oto ofertę.
— Przykro mi, że się pan daremnie fatygował. Mister Morton wyjechał.
— Wyjechał? — powtórzył John Raffles ze zdziwieniem. — Ależ pan Morton napisał mi wyraźnie, że będzie mnie oczekiwał w dniu dzisiejszym.
— Mister Morton musiał wyjechać z Londynu w bardzo ważnych sprawach.
— Jest mi to niesłychanie nie na rękę — rzekł gość. Rozporządzam tylko kilku wolnymi godzinami, i jeszcze dzisiejszego wieczora muszę wrócić na pokład mego okrętu. Czy zechciałby pan wobec nieobecności swego pryncypała, pokazać mi cały dom?
Młody człowiek znieruchomiał. Spoglądał niezdecydowanym wzrokiem na Rafflesa i Charleya Branda.
— Oglądałem ten dom już dość dawno — podjął rzekomy nabywca. — O ile sobie przypominam za sklepem znajduje się duży pokój z drzwiami, wychodzącymi na klatkę schodową. Czy mógłbym się w nim rozejrzyć?
Nie czekając na odpowiedź, Raffles wszedł za kontuar. Gdy położył rękę na klamce, aby otworzyć drzwi, prowadzące do pokoju, młody człowiek doskoczył do niego i odepchnął go silnie:
— Proszę się zatrzymać — zawołał. — Mister Morton zakazał mi wyraźnie wpuszczać kogokolwiek do jego prywatnego mieszkania.
— Niech pan nie będzie śmieszny — odparł kapitan kładąc dobrodusznie dłoń na ramieniu sprzedawcy.
Napróżno jednak młodzieniec starał się zwolnić z pod żelaznego uścisku. Zanim wypowiedział słowo Raffles otworzył drzwi.
Okrzyk zdumienia wspaniale odegrany, wyrwał się z jego piersi. Gość spojrzał na łóżko, na którym rysowała się woskowo żółta twarz zmarłego.
Młody człowiek wił się jak piskorz. Kapitan nie puszczał jego ramienia i silnym uderzeniem pięści zwalił go na ziemię. Następnie podbiegł do telefonu i połączył się z centralnym biurem policji w Scotland Yardzie.
— Przyślijcie natychmiast swych najlepszych agentów na ulicę Lincolna pod nr. 16 do jubilera Mortona — rzekł Raffles do dyżurnego urzędnika. W domu tym popełniono morderstwo.
W dziesięć minut potym auto policyjne zatrzymało się przed magazynem. Raffles widział ich przez szyby wystawy.
— Oczywiście, nasz przyjaciel Baxter znajduje się między nimi — rzekł do Charleya. Nie pozostawiłby nikomu innemu zaszczytu wykrycia morderstwa.
Baxter wszedł pierwszy do magazynu. Raffles przedstawił się inspektorowi jako kapitan marynarki brytyjskiej, sir Charles Lobster. W kijku słowach opowiedział mu wszystko i pokazał mu sfałszowany list Mortona.
— Bardzo panu dziękuję, kapitanie — rzekł Baxter, salutując po wojskowemu. Dla większego bezpieczeństwa nałożymy temu młodzieńcowi kajdanki na ręce.
Agenci przystąpili do skrępowania, leżącego na ziemi pseudo-subjekta. W trakcie zakładania mu kajdanków, rękaw jego koszul odchylił się. Detektyw Marholm zwany przez swych kolegów. „Pchłą“, drgnął na widok rysunku na przedramieniu więźnia.
— Proszę spojrzeć na tatuaż, panie inspektorze.
Baxter, agenci, John Raffles i Charley Brand wszyscy zwrócili oczy we wskazanym kierunku. Na lewym przedramieniu widniał wypalony znak czarnej ręki.
— Mamy tu doczynienia z najgorszymi zbrodniarzami — rzekł inspektor Baxter. Ten człowiek należy niezawodnie do zbrodniczej, tajnej organizacji włoskiej zwanej „Camorrą“.
W tej samej chwili w drzwiach, prowadzących do sąsiedniego pokoju, zjawił się towarzysz młodzieńca, trzymając w jednej ręce rewolwer, w drugiej sztylet.
— Maladetto! — zawył. — Czego tu chcecie?
— Przybyliśmy, aby cię zatrzymać — rzekł Baxter.
— Niechaj was wszyscy diabli — odparł Włoch.
Podniósł do góry rewolwer, celując w inspektora. W tej samej chwili, tuż za Baxterem, huknął strzał rewolwerowy. Włoch wypuścił broń z ręki a z jego prawego przedramienia trysnęła krew. Detektywi rzucili się na niego, wyrwali mu z rąk sztylet i mimo wściekłego oporu związali.
— Kto to strzelił? — zapytał Baxter.
— Ja — odparł John Raffles spokojnie i zapalił papierosa,
— Winieniem panu prawdopodobnie życie — odparł inspektor Baxter.
Oficer marynarki uśmiechnął się.
— Jestem szczęśliwy, że zdołałem pana obronić, panie inspektorze. Byłbym niepocieszony, gdyby się panu coś stało.
— Proszę spojrzeć, panie inspektorze — zawołał detektyw Marholm — Ten człowiek nosi również na lewym przedramieniu znak „Comorry“.
Baxter spojrzał na tatuaż, poczym wraz z lekarzem policyjnym skierował się w stronę łóżka. Lekarz oświadczył, że bez sekcji nie można ustalić czy śmierć nastąpiła w sposób gwałtowny.
— Przystąpimy więc do oględzin domu — zarządził inspektor.
W górnych pokojach panował nieporządek, świadczący o tym, że nie były sprzątane od wielu dni. Z części ubrania, porozrzucanych w jednym z pokojów nie trudno było poznać, że zamieszkiwała go kobieta. Napróżno jednak przeszukano cały dom w poszukiwaniu tej kobiety. Inspektor Baxter i Raffles mieli wrażenie, że wydobyliby z niej niejedno. Gdzież mogła się podziewać? W tym samym pokoju Raffles znalazł sztuczną siwą brodę.
Detektywi głowili się długo nad jej przeznaczeniem. Dopiero Raffles wyjaśnił tę zagadkę. Przyłożył brodę do twarzy starszego z więźniów i rzekł ze śmiechem:
— Oto Mister Morton — do złudzenia przypominający prawdziwego Mortona.
Włoch rzucił mu pełne wściekłości spojrzenie. Raffles odgadł jego tajemnicę. Ten sam Włoch ubiegłej nocy ucharakteryzowany na Mortona, pokazywał klejnoty znajdującej się w sklepie damie.
Inspektor Baxter zebrał sąsiadów, aby dowiedzieć się od nich kto w ostatnich czasach pełnił u Mortona obowiązki służącego. Ku wielkiemu zdziwieniu inspektora Baxtera oraz samego Rafflesa wszyscy zgodnie wskazali na starszego z Włochów. Nikt jednak nie potrafił udzielić najmniejszej informacji o tajemniczej damie. Obydwaj członkowie „Camorry“ zachowywali na ten temat grobowe milczenie. Tylko Raffles mógłby udzielić pewnych wskazówek o kobiecie z ślepą latarką. Była to piękna blondynka o wyzywającym wyglądzie. Lord Lister pocieszał się, że wcześniej czy później spotka ją w uczęszczanych przez półświatek restauracjach na Picadilly lub Strandzie.
Pożegnał się z inspektorem Baxterem i przyrzekł nazajutrz odwiedzić go w Scotland Yardzie.
Wyszedł już ze sklepu, gdy Baxter zawołał do detektywa Marholma:
— Biegnijcie za kapitanem... Zapomniałem zapytać go o adres.
Marholm pobiegł za autem Rafflesa, tak szybko jak mu na to pozwalały jego krótkie nogi.
— Zatrzymajcie się, zatrzymajcie — wołał zdyszany.

Lord Lister zatrzymał auto i zapytał Marholma czego sobie życzy.
— Inspektor pragnie zapytać pana o adres — rzekł Marholm — z trudnością łapiąc oddech. — Adres ten musi być ujawniony na protokole.

— Słusznie — odparł Raffles. — Oto moja karta wizytowa. Proszę pozdrowić w moim — imieniu inspektora Baxtera i powiedzieć mu że się bardzo cieszę z uratowania mu życia.
Tu Raffles dał szoferowi znak do odjazdu.
— Nie omieszkam tego uczynić — zawołał Marholm.
Auto ruszyło z miejsca i wkrótce znikło w szeregu innych pojazdów. Marholm wrócił powoli do składu jubilerskiego. Po drodze rozwinął złożoną we dwoje kartę, aby przeczytać adres. Nagle zatrzymał się i krzyknął tak głośno że zwrócił na siebie uwagę przechodniów. Wybuchnął głośnym serdecznym śmiechem. Śmiał się jeszcze wręczając swemu szefowi kartę wizytową.
— Raffles! — zawołał Baxter.
— Tak, Raffles — rzekł Marholm, pękając ze śmiechu. — John Raffles przesyła nam swoją kartę wizytową. Czy nie uważacie przyjaciele, że powinno go się podnieść do godności policjanta londyńskiego.
Uwaga ta wzbudziła ogólną wesołość. Tylko dwaj bandyci nie brali w niej udziału. Wymienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenie. Wiedzieli teraz kto zastawił na nich tak zręcznie pułapkę. W duszy przysięgali krwawą zemstę.

W domu „Czerwonego Mistrza“

Tegoż wieczora pisma stołeczne zamieściły długie artykuły o zaaresztowaniu dwóch członków groźnej bandy „Czarnej Ręki“.
„John Raffles, człowiek, który wykrywa przestępców!“ — wołali sprzedawcy gazet, nadając Tajemniczemu Nieznajomemu jeszcze jeden nowy tytuł honorowy.
Jakaś czarno ubrana dama kupiła gazetę na Strandzie. Widać spieszyło jej się bardzo, gdyż chwyciwszy pismo, oddaliła się szybko, nie czekając na wydanie reszty. Sprzedawca sądził, że się pomyliła. Pobiegł za nią i dogonił ją w chwili gdy wsiadała do auta.
— Zatrzymaj sobie pieniądze — zawołała dama.
Auto oddaliło się. Siedząc w zamkniętej taksówce, dama odchyliła woalkę i drżącą ręką rozwinęła gazetę. „Raffles odkrywa zbrodnie „Czarnej Ręki“!
Taki był tytuł sensacyjnego artykułu, umieszczonego na pierwszej stronicy. Artykuł ten opisywał wypadki, które rozegrały się w składzie jubilerskim.
Głęboka bruzda pojawiła się na czole nieznajomej. Jej piękna twarz przybrała prawdziwie szatański wyraz. Zgniotła ze złością gazetę i szepnęła:
— Odkryto nas! Przekleństwo!
Drobną stopą uderzyła ze złością o podłogę auta. Aby się uspokoić zapaliła papierosa. W zamyśleniu śledziła ruch uliczny. Zapadała już noc. Twarz jej przybrała wyraz ostry i zdecydowany. Oczy świeciły w ciemnościach jak oczy kota. Przy Tower Street dała znak szoferowi, aby się zatrzymał. Otworzyła drzwiczki auta i skinęła na przechodzącego człowieka z czarną brodą.
Na dźwięk swego nazwiska przechodzeń drgnął i zwrócił się w kierunku auta. Szofer usłyszał, że nieznajomy i pasażerka wymienili ze sobą kilka słów po włosku.
Nieznajomy wsiadł do auta i kazał szoferowi ruszyć z miejsca.
— Jak ci się podoba zaaresztowanie naszych towarzyszy, Carlo? — zapytała kobieta.
— Straszna historia, miss Toni — odparł człowiek z czarną brodą. — Dowiedziałem się o tym przed chwilą z gazet. Namyślałem się, czy nie powinienem udać się natychmiast do naszego klubu.
— Musimy wytężyć wszystkie siły, aby oswobodzić więźniów i unieszkodliwić Rafflesa. Zemścimy się za wszystko, skoro będziemy go mieli w swoich rękach.
Brodacz wzruszył ramionami.
— Gdyby nawet udało nam się uwolnić naszych towarzyszy, nie mamy co marzyć o schwytaniu Rafflesa...
Młoda kobieta tupnęła gniewnie nogą.
— Musimy go schwytać — zawołała. — Mógł zadowolnić się przecież odbieraniem od Pietra i Jimma ich łupu. Cała ta historia kupna naszyjnika wydawała mi się od początku do końca podejrzana. Zrobiłam głupstwo. Nie powinnam była wczoraj zwracać Jimowi naszyjnika. Obawiali się jednak, że morderstwo zostanie zbyt szybko odkryte. Chcieli ponadto korzystnie sprzedać naszyjnik. Mogliśmy mieć dzisiaj kilkanaście tysięcy funtów sterlingów, gdyby...
— Gdyby Raffles nie zjawił się i nie zabrał oprócz naszyjniki z pereł, gotówką dwóch tysięcy funtów sterlingów — dokończył brodacz. — Szkoda, że ten człowiek nie jest prezesem „Czarnej Ręki“.
— Zadziwiasz mnie — odparła miss Toni. — Zamiast wściekłości okazujesz obojętność i zadowolenie.
— Podziwiam tylko mistrzowskie uderzenie Rafflesa — odparł. — Po za tym jestem twojego zdania. Ten człowiek zasłużył na śmierć.
Auto zatrzymało się na rogu jakiejś wąskiej uliczki. Pasażerowie zapłacili szoferowi i wysiedli. Zatrzymali się przed dwupiętrowym niepozornie wyglądającym domem. Na murze widniał szyld: „Doktor Sabatini — Ginekolog Akuszer“.
Zadzwonili: Otworzyła im stara kobieta i wprowadziła do poczekalni, odpowiedziawszy po włosku na ich przywitanie. Miss Toni była widocznie częstym gościem w tym domu, gdyż nie stawiając dalszych pytań weszła na pierwsze piętro, bez pukania otworzyła drzwi od pokoju, w którym siedzieli sami mężczyźni. Po ciemnym kolorze ich twarzy i czarnych kręconych włosach, poznać było można południowców. Z hałaśliwą wesołością przywitali miss Toni i jej towarzysza. Robili wrażenie ludzi dobrze wychowanych. Ubrani byli starannie i sadząc z tytułów, musieli należeć do prawdziwej włoskiej arystokracji.
Trudno byłoby się domyśleć że gentlemani ci są wodzami słynnej „Camorry“, organizacji Czarnej Ręki.
— Gdzie jest doktor Sabatini — zapytała miss Toni.
— Konferuje w sąsiednim pokoju z Sergiuszem Iwanowiczem.
— Musimy natychmiast widzieć się z doktorem Sabatini, w sprawie oswobodzenia naszych towarzyszy — odparła miss Toni.
— Niech się pani uspokoi — odparł jeden z członków Camorry. Doktór Sabatini wydał już rozkazy członkom naszej sekcji policyjnej. Możemy przyjąć za pewnik, że w ciągu dzisiejszej nocy więźniowie zastaną zwolnieni.
W sąsiednim pokoju zabrzmiał dzwonek. Doktor Sabatini skończył swą konferencję.
Miss Toni otworzyła drzwi i wraz z towarzyszami weszła do gabinetu doktora Sabatiniego.
Był to duży pokój z ciężkimi meblami. Okna zasłonięte były grubymi aksamitnymi portierami. Na biurku paliły się w kandelabrach dwie świece, rzucające skąpe światło na stosy papierów. Za biurkiem siedział człowiek o siwej brodzie i twarzy przypominającej weneckich dożów.
Był to doktor Sabatini, naczelny szef Czarnej Ręki — człowiek stojący na czele stowarzyszenia najgroźniejszych i najlepiej zorganizowanych zbrodniarzy.
Sądząc po jego powierzchowności ujmującej, nikt nie byłby w stanie odgadnąć ile zbrodni obarczało jego sumienie. Sam z dumą nazywa się „czerwonym władcą“. Uwielbiał krew...
Członkowie Camorry stanęli w pozie pełnej szacunku przy drzwiach. Tylko miss Toni usiadła w fotelu. Doktór Sabatini utkwił w niej ostre spojrzenie.
— Popełniła pani olbrzymie głupstwo!
— Głupstwo? — zapytała łagodnie miss Toni.
— Oczywiście — głupstwo — odparł Sabatini. — Powinna pani natychmiast po śmierci Mortona zabrać wszystko, co posiadało jakąkolwiek wartość i zniknąć.
— Mieliśmy nadzieję — odparła młoda dziewczyna — że uda nam się osiągnąć wyższe ceny za przedmioty, znajdujące się w magazynie. Dlatego też zostawiliśmy.
— Ci dwaj, którzy pozwolili się schwytać zostaną ukarani — rzekł doktór Sabatini. — — Odeślę ich do naszej sekcji New Yorskiej, gdzie zajmą stanowiska początkujących. Udało mi się dzięki listom polecającym zainstalować Pietra, jako służącego u jubilera, ciebie zaś jako damę do towarzystwa. Gdy wyprawiłem człowieka tego dyskretnie na tamten świat, zostaliście niezdarnie na miejscu, i wpadliście w pułapkę zastawioną przez Rafflesa.
Zwrócił się do Camorristów, stojących obok drzwi.
— Zastanawiałem się nad sposobem ukarania Tajemniczego Nieznajomego i jego pomocnika. Ten człowiek oddał w ręce policji dwóch naszych towarzyszy. Przed upływem trzech dni musi odpokutować śmiercią za tę zuchwałość. Hrabio Albergo, do pana należy wykonanie wyroku.
Wezwany zbliżył się do doktora Sabatiniego i otrzymał z rąk jego kartkę papieru, noszącą na sobie znak Czarnej Ręki. Gdy hrabia przeczytał list, doktór Sabatini wręczył mu kopertę, zaadresowaną do lorda Listera alias Johna Rafflesa.
— List musi jeszcze dzisiejszej nocy dojść do rąk adresata — rzekł doktór Sabatini. — Oto plan. — Jeśli wykona go pan dokładnie, przed upływem trzech dni „Tajemniczy Nieznajomy“ przeniesie się do wieczności.
Dał ręką znak, że audiencję uważa za skończoną.
Około godziny drugiej w nocy w mieszkaniu lorda Listera przy Regent Parku zadźwięczał dzwonek.
Stary służący aż podskoczył z przerażenia. Spojrzał przez „judasza“ i ujrzał za drzwiami ciemną sylwetkę mężczyzny.
— List bardzo pilny do lorda Listera — rzekł.
Włożył list do skrzynki i zniknął. Służący wszedł do sypialni lorda i obudził go. Raffles otworzył list i przeczytał go z takim spokojem, jak gdyby chodziło o jakąś sprawę czysto zawodową. Ubrał się spiesznie i wszedł do sypialni Charleya, położonej o piętro wyżej.
— Charley!
Młody człowiek usiadł na łóżku.
— Co się stało?
— Nic ważnego. Przysłano mi wyrok śmierci.
— Wyrok śmierci? — powtórzył Charley zdumiony. — Czyżbyś popełnił morderstwo?
— Nie — odparł Raffles — Ale za to pozwoliłem sobie na wskazanie policji dwóch członków zbrodniczej bandy. Wyrok śmierci zresztą obejmuje i ciebie.
— To istotnie przykre. Nie mam jeszcze zamiaru rozstać się z tym światem. Co zamierzasz robić?
— Od jutra przeniesiemy się do małego dwupiętrowego domku na Webster Street, który wynająłem dwa miesiące temu — odparł Raffles. — Nie możemy się tutaj pokazać, póki nie wyrównamy rachunków z tą bandą zbrodniarzy. Sprawa jest dość poważna. Będziemy mieli do czynienia z ludźmi zręcznymi i odważnymi.
W pół godziny później obydwaj przyjaciele przenieśli najpotrzebniejsze rzeczy do nowej siedziby.


Podstęp przeciwko podstępowi

Webster Street jest wąską, ciemną uliczką, w dzielnicy Tower. Dom posiadał tylko trzy okna, z frontu i był zbudowany tylko dla jednej rodziny. Poprzedni jego właściciel zmarł, i spadkobierca wynajął dom ten Rafflesowi wraz z pełnym urządzeniem.
Pod wieczór John Raffles zgasił lampę, przysłonił kominek parawanem i odsunął rolety. Światło pobliskiej latami pozwalało widzieć dokładnie to, co się działo na ulicy.
Raffles stał dość długo, spoglądając na ulicę po przez szczeliny żaluzji.
— Chodź tu, Charley i spójrz na człowieka, siedzącego przed bramą po przeciwnej stronie ulicy. Przygląda się naszemu domowi z taką ciekawością, jak turysta, pałacowi w Bucknigham.
Charley Brand spojrzał na człowieka, którego wskazał mu przyjaciel.
— Jak sądzisz, kim może być to indywiduum? — zapytał Raffles.
— Nie widzę jego twarzy, — odparł Charley Brand. — Szerokie rondo kapelusza przysłania ją prawie zupełnie. Sądząc po ubraniu można go wziąć za włoskiego kataryniarza, których pełno się ostatnio kręci po ulicach Londynu.
— Zupełnie słusznie — odparł Raffles. To nie detektyw, lecz włoski kataryniarz.
— Po czym poznałeś?
— To bardzo proste — odparł Raffles ze śmiechem — żaden detektyw nie wybrałby podobnego przebrania. Jest zbyt widoczne.
— Cóż może interesować tego człowieka nasz dom?
— Jesteś naiwny. Pomimo naszych ostrożności, członkowie „Czarnej Ręki“ zdołali wyśledzić naszą kryjówkę. To jeden z nich. Mógłbym się założyć o każdą sumę. Wszyscy Włosi za granicą, wszyscy wędrowni muzykanci i handlarze owoców, mieszkający w Londynie należą do Camorry. Nie podoba mi się, że ten człowiek pełni straż przed moim domem. Pokażę jemu i jego towarzyszom, że się ich nie obawiam. Są to demony w ludzkiej skórze, nie oszczędzające ani wieku, ani słabości. A teraz Charles na ciebie kolei. Pokaż, czego się nauczyłeś w mojej szkole.
— All right — odparł Charley.
— Słuchaj! Wyjdziesz z domu tylnym wejściem. Z podgórza przejdziesz po parkanach aż do czwartego stąd domu, sprawdziłem już to przejście przed wynajęciem willi. Oto klucze. Gdy znajdziesz się już na ulicy pójdziesz najpierw na prawo, następnie przejdziesz na drugą stronę ulicy i dojdziesz do miejsca, zajętego przez Włocha. Postarasz się wszcząć z nim kłótnię. Resztę pozostaw mnie. Człowiek nie zechce wdać się z tobą w bójkę i ustąpi. Wówczas ja się zjawię. Pójdę za nim w ślad, ty zaś wrócisz do domu i będziesz baczył, aby nie przedostać się tam żaden z tych łotrów.
Charley Brand włożył palto. Następnie otworzył skrytkę, w której Raffles przechowywał broń. Wyjął rewolwer i chciał go włożyć do kieszeni. Raffles potrząsnął przecząco głową.
— Odłóż rewolwer na miejsce. Nie będzie ci potrzebny. Ci ludzie są zbyt wielkimi tchórzami, ażeby zaatakować cię otwarcie. Oni uderzają tylko z tyłu.
— Nie będę więc miał żadnego środka obrony?
— Nie będzie ci potrzebny — odparł Raffles. — Twoją bronią będę ja sam. A ta broń cię nie zawiedzie.
Lord Lister odprowadził przyjaciela aż do tylnych drzwi domu.
— Odlicz dobrze cztery podwórza. Do widzenia.
Charley przeskoczył szybko pierwszy mur.
Raffles wrócił do swego stanowiska przy oknie, chcąc zobaczyć jak odbędzie się spotkanie jego sekretarza z nieznajomym.
Po upływie kwadransa ujrzał Charleya, idącego powoli ulicą z rękami w kieszeniach i podniesionym kołnierzem u palta. Palił fajkę. Zrównawszy się z Włochem, wyjął fajkę z kieszeni i dmuchnął dym prosto w nos siedzącemu pod bramą człowiekowi.
Raffles zaśmiał się.
— Wywiązuje się ze swej roli lepiej niżbym przypuszczał.
Włoch zrozumiał odrazu, że nieznajomy zaczepia go celowo. Charley Brand nie przestawał bowiem wydmuchiwać mu prosto w twarz obłoków błękitnego dymu. Wyglądało to tak, jak gdyby chciał go uwędzić. Rzekomy żebrak zdecydował się wreszcie wysunąć się z niszy. Charley ruszył za nim. Włoch oburzył się. Odwrócił się w stronę Branda i z twarzą wykrzywioną wściekłością krzyknął tak głośno, że Raffles słyszał każde jego słowo:
— Maladetto! — Czemu mnie pan zaczepia?
Charley Brand zaśmiał się ironicznie i splunął tuż pod nogi Włocha. Zaczepiony odpowiedział nowym przekleństwem. Charley splunął po raz wtóry i rzekł:
— A idżże do wszystkich diabłów, przeklęty makaroniarzu! Jeśli będziesz się dłużej upierał i zajmował mi miejsce, które mi jest potrzebne do plucia, otrzymasz takie wały, że ci się odechce Anglików i Londynu.
Sekretarz do złudzenia naśladował irlandzki dialekt.
Człowiek pomimo wyraźnej zniewagi zachowywał się nadspodziewanie spokojnie. W niewyraźnym półmroku Raffles spostrzegł, że Włoch zapalił papierosa, poczem odszedł powoli. Charley Brand ruszył za nim. Obydwaj mężczyźni znajdywali się zbyt daleko, aby Raffles mógł ich dokładnie widzieć. Jeszcze raz do uszu jego doszedł głos Charleya, lecz słów nie mógł zrozumieć.
Nagle rozległy się szybkie kroki. Niezawodnie istniał związek, pomiędzy krokami tymi, a sceną, jaka rozegrała się między Włochem o Charley Brandem. W oddali wymieniono kilka słów, kilka angielskich przekleństw doszło do uszu Rafflesa, a po tym krzyk.
— Raffles! Raffles!
Lord Lister chwycił czapkę na głowę, szybko zarzucił na plecy palto, włożył do kieszeni browning dużego kalibru i wypadł na ulicę.
Kilka sekund upłynęło zaledwie od chwili, gdy pełen rozpaczy krzyk doszedł do jego uszu. W ciągu tego jednak czasu, Charley Brand zniknął iż powierzchni ulicy, i to zniknął tak nagle, jak gdyby ziemia rozstąpiła się przed nim.
Dla Rafflesa był to ciężki cios.
Począł zastanawiać się: Brand nie był sam. Razem z nim znajdował się Włoch i niewątpliwie jeszcze jakaś trzecia osoba. Przy pomocy tego trzeciego wspólnika udało się Włochowi obezwładnić Charleya i zaciągnąć go... Ale dokąd?
Trzej ludzie nie mogli jednak ulotnić się bez śladu. Trzeba ich wobec tego odnaleźć.
„Tajemniczy Nieznajomy“ doszedł szybko do roku ulicy Liverpool Street.
Stał tam policjant i rozglądał się dokoła ze spokojem człowieka, odpoczywającego po całodziennym trudzie.
— Czy widział pan kilka chwil temu dwóch lub trzech mężczyzn, idących od strony Webster Street? — zawołał ku niemu lord Lister.
— Yes, sir — odparł policjant.
— W którą stronę poszli?
Policjant zastanawiał się przez chwilę.
— Minęli Liverpool Street i skierowali się w tym kierunku.
Policjant wskazał bocznię tej ulicy.
— Szli w trójkę a raczej w dwójkę, ponieważ trzeci wydawał się pijany i musieli wlec go za sobą.
— On nie był pijany — lecz zemdlał wskutek uderzenia które otrzymał, powinien pan był zdać sobie z tego sprawę.
— To już do mnie nie należy — odparł policjant. — Ci ludzie wsiedli do taksówki i skierowali się w stronę Tamizy.
— Czy pan zna przynajmniej szofera? — zapytał Raffles — denerwując się coraz bardziej.
— Nie, sir — odparł policjant. — Tutaj nie ma postoju taksówek. Jeśli pan przypuszcza, że popełniono tu przestępstwo, mogę zagwizdać na alarm.
— To zbyteczne. Sam zajmę się tą sprawą.
Wrócił powoli do domu.
W pośpiechu zapomniał zamknąć drzwi i obawiał się, że ktoś mógł wślizgnąć się do wili. Obawy jego okazały się płonne.
Usiadł przed kominkiem i zamyślił się. Nie tracąc czasu należało czymprędzej ruszyć z pomocą Charleyowi. Nagle usłyszał jakiś trzask na górnym piętrze, nastawił uszu. Wszystko ucichło. Czyżby się omylił przed chwilą? Podniósł się i udał się w stronę drzwi prowadzących do hollu. Nagle ujrzał, że klamka od drzwi porusza się w sposób podejrzany. Skoczył szybko jak błyskawica i zamknął zasuwę. Z drugiej strony drzwi rozległo się włoskie przekleństwo.
Raffles nie miał przy sobie broni. Zostawił palto w korytarzu a w kieszeni palta tkwił rewolwer. Przez chwilę zastanawiał się co robić dalej. Podbiegł do okna i spojrzał na ulicę. Wędrowny kataryniarz znów stał na swoim posterunku. Tym razem kapelusz jego był mniej nasunięty na oczy, i Raffles widział, że nieznajomy miał czarną brodę. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swej marynarki i wyciągnął z niej czarną brodę, którą zawsze miał przy sobie, aby móc w razie potrzeby zmienić swój wygląd.
Przy pomocy specjalnego kleju, przylepi mocno brodę do twarzy. Następnie wszedł do pokoju, wychodzącego na podwórze, odsunął po cichu żaluzje i oknem wyszedł na podwórze.
W kilka minut później Włoch ujrzał nadchodzącego nieznajomego. Cichym gwizdnięciem ostrzegł swych towarzyszy, znajdujących się w domu Rafflesa. Nieznajomy zrównał się z żebrakiem. Wyciągnął papierosa i poprosił Włocha o ogień. Zadowolony, że zyskał w ten sposób na czasie żebrak począł przeszukiwać swe kieszenie. Zanim jednak znalazł pudełko z zapałkami otrzymał tak sine uderzenie pięścią, że upadł na ziemię.
Nieznajomy pochylił się nad leżącym, zdjął jego kapelusz i palto i przebrał się w nie. Za pomocą wytrycha otworzył bramę domu, w którym siedział żebrak, wciągnął Włocha do środka, i związał go skórzanym paskiem. Następnie zakneblował mu usta chusteczką, zamknął bramę a sam zajął miejsce szpiega. Gdy tylko się zainstalował z domu jego wyszło kilku mężczyzn.
— Wymknął się — zawołali. — Chodźmy do klubu.
— Chodź z nami — zawołał jeden z bandytów.
Nie miał innej broni prócz sztyletu, znalezionego w kieszeni płaszcza żebraka.
Po półgodzinnym marszu bandyci zatrzymali się przed małym domkiem. Zapukali do drzwi w umówiony sposób. Drzwi otwarły się i bandyci znikli za nimi jak cienie. Raffles zapukał tak samo jak i oni i drzwi otwarty się jak poprzednio. Wprowadziła go do środka stara Włoszka. Na końcu korytarza znajdowały się uchylone drzwi, z po za których dochodziły odgłosy rozmowy. Przedmiotem tych rozmów była nowa ucieczka Rafflesa.
— Doktór Sabatini postanowił, aby wspólnika Rafflesa włożyć do worka z kamieniami i wrzucić do Tamizy — zawołał jeden z Włochów. Tymczasem posiedzi sobie w piwnicy.
Słysząc te słowa, Raffles wyniknął się na korytarz, aby odszukać schody, prowadzące do piwnic. Znalazł je. Idąc po omacku w ciemnościach doszedł do miejsca, z którego słychać było jęki. Bez trudu zdołał otworzyć drzwi i wpadł do piwnicy. Na ziemi leżał Charley Brand. Odwiązał szybko krępujące go więzy. Wyjął z ust knebel i rzekł cicho:
— To ja. Czy możesz chodzić?
— Tak — szepnął sekretarz. — Wiesz przecież, że potrafię biec szybciej niż angielski hart.
— Dobrze — odparł przyjaciel. — Chodź za mną. Myśl tylko o ucieczce. Nie obawiaj o mnie.

Stara Włoszka siedziała przy drzwiach i robiła na drutach. Na widok dwóch mężczyzn omal nie krzyknęła głośno. Raffles skoczył ku niej i położył jej rękę na ustach.

— Odsuń zasuwę drzwi i uciekaj — zawołał do Charleya. — Biegnę za tobą!
Charley Brand usłuchał rozkazu. Biegnąc, usłyszał głos Rafflesa, wołającego za nim: „R. P.“
Było to umówione hasło na oznaczenie willi w Regent Parku.
Charley biegł jak ścigany zając. Dzięki temu nie widział, bitwy, która rozegrała się za jego plecami. Tajemniczy Nieznajomy trzymał jedną ręką za twarz starą Włoszkę. Na skutek szamotania się starej krzesło, na którym siedziała upadło na ziemię. Hałas zwabił do korytarza kilkunastu członków bandy. Jak stado wilków zbrodniarze rzucili się na Rafflesa i mimo rozpaczliwej walki obezwładnili go.

Raffles zwyciężony

Dwadzieścia par nienawistnych oczu zwróciło się w stronę Rafflesa. Skrępowany solidnie, „Tajemniczy Nieznajomy“ leżał na podłodze. Powitały go przekleństwa i ironiczne docinki. Niektórzy z bandytów od słów poczęli przechodzić do czynów, gdy nagle zjawił się doktór Sabatini otoczony swą świtą.
Zapanowało milczenie.
Nikt nie śmiał się ruszyć. Tak wielki szacunek żywili członkowie bandy dla swego szefa.
Dobroduszny uśmiech zniknął z oblicza siwobrodego starca. Z pod ściągniętych groźnie brwi, patrzyły surowe oczy.
— Ach to ty — rzekł Czerwony Władca, drżąc z radości. — Cieszy mnie twoja obecność.
— I mnie również — odparł z uśmiechem Raffles. — Oddawna marzyłem o tym, aby ujrzeć na własne oczy największego łotra świata.
— Psie! — syknął Czerwony Władca. — Nie wyjdzie ci na zdrowie to spotkanie. Nie miałeś tu przecież żadnego pola do kradzieży.
— Mylicie się — odparł John Raffles swobodnie. — Wykryłem mego przyjaciela.
Czerwony władca powiódł zdziwionym spojrzeniem dokoła.
— Gdzie jest spólnik tego człowieka? — zapytał.
— Uciekł! — odparli członkowie Camorry.
— Wielkie piekła! — zawył Czerwony Władca. — Kto mi za to odpowie? Kto strzegł więźnia?
— Sądziliśmy, że w tym domu straż jest zbyteczna — wyjaśnił hrabia Albergo.
— Jutro ten człowiek musi znaleźć się z powrotem w naszej mocy. Zna on siedzibę naszej organizacji i jest dla nas bardzo niebezpieczny. Gdy go tylko schwytacie, poderżnijcie mu gardło. Nie możemy mu zostawiać czasu, aby zdążył nas zadenuncjować.
Doktór Sabatini zwrócił się znów do Rafflesa.
— Wiesz, czym zasłużyłeś na śmierć. Nie doczekasz wschodu słońca. Postąpiłbyś rozsądniej, gdybyś nie był wmieszał się do naszych spraw.
— Być może, że los, który mi przepowiadasz, doktorze Sabatini, czeka właśnie ciebie. Oddawna już pragnąłem ukarać was za wasze zbrodnie. Nasza policja nie jest w stanie walczyć z wami. Uważam za swój obowiązek zastąpić ją w tej walce. Zabójstwo doktorze Sabatini jest aktem tchórzliwym i ohydnym. Łotrzy, którzy czynią sobie z niego profesję, zasługują na stryczek i z prawdziwą przyjemnością ujrzę wasze ciała na szubienicy.
Doktór Sabatini rzucił się na Rafflesa.
— Zabrać go! — rozkazał i skończyć z nim jaknajprędzej!
— Jaką śmiercią ma umrzeć? — zapytał hrabia Albergo.
— Durnie! — rzekł Raffles. — Jeśli nie zabijecie mnie natychmiast, mój przyjaciel naśle wam na głowę całą policję Scotland Yardu.
— Maladetto! — zawołał doktór Sabatini. — Ten człowiek ma rację. Musimy opuścić ten dom. Spieszmy się więc i zgromadźmy się u mnie. Jutro złożymy wizytę w jego willi. Mam nadzieję, że łup, jaki on dla nas zgromadził wynagrodzi nam nasze wysiłki. Odprowadzić go na górę. Tam wydam na niego wyrok. Gdzie jest miss Toni?
— Czeka na mnie w restauracji Monti — odparł hrabia Albergo.
Kilku łotrów chwyciło Rafflesa i zaciągnęło go o piętro wyżej. Wprowadzili go do ciemnego pokoju o grubych murach i przywiązali go do krzesła. Doktór Sabatini przyniósł budzik. Był to zegar taki, jaki widuje się na jarmarkach i w sklepach z przedmiotami kuchennymi. Do dużej wskazówki zegara przymocowanie było ostrze brzytwy prostopadle do tarczy.
Doktór Sabatini postawił budzik na specjalnym postumencie. Następnie przywiązał do haka znajdującego się na suficie długą jedwabną nitkę, przechodzącą tuż obok zegara w ten sposób, że ostrze brzytwy musiało w pewnym momencie przeciąć ją. Z drugiej strony nici o kilka centymetrów nad budzikiem, doktor Sabatini przymocował bombę. Po wybuchu tej piekielnej maszyny, policja nie znalazłaby w tym miejscu żadnych śladów popełnionego przestępstwa.
— Proszę uregulować zegar w ten sposób, ażeby wyrok został wykonany przed upływem pięciu minut — rzekł do hrabiego Albergo. — Natychmiast po nastawieniu zegara opuści pan ten dom. Obawiam się, że uciekinier zaalarmuje policję. Więźnia umieścicie tuż przed zegarem. Niech wykorzysta należycie swoje ostatnie chwile.
Bandyci pchnęli Rafflesa w stronę postumentu. Raz jeszcze sprawdzili, czy więzy trzymają się mocno, poraz ostatni spojrzeli na zegar i wyszli.
Doktór Sabatini pozostał sam z więźniem.
— Nareszcie natrafiłeś na kogoś, kto cię zwyciężył. Dobrej nocy — zaśmiał się.
— Pomyśl o szubienicy, która na ciebie czeka — rzucił za nim Raffles.
— Psie! — zawył „Czerwony Władca“.
Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Po chwili reszta członków bandy opuściła dom. Raffles odetchnął z ulgą.
— Durnie! — szepnął. — Wydaje im się, że będą mogli wysadzić mnie w powietrze bez mej zgody! Do dzieła!
Na postumencie tuż obok zegara, paliła się świeca. Raffles choć skrępowany począł rzucać się na krześle, tak, że udało mu się zbliżyć się wraz z krzesłem do postumentu. Ostrożnie unikając kontaktu z jedwabną nicią, nachylił się, chwycił zębami za zegar i zrzucił go na podłogę. Następnie sam runął na podłogę w ten sposób, aby móc prawą ręką przywiązaną do krzesła chwycić za ostrze brzytwy umocowane do wskazówki zegara. W kilka minut później był już wolny. Poprzecinane więzy opadły z niego na ziemię. Przeciągnął się. Wstał, otworzył drzwi wytrychem, ukrytym w podszewce marynarki i wyszedł z domu przez tylne drzwi, wychodzące na podwórze. Obawiał się, że członkowie bandy mogli ustawić straże przed frontowymi drzwiami. Jak kot przekradł się przez sąsiednie płoty, i parkany i doszedłszy do niezamieszkałego domu, wyszedł wreszcie na ulicę. Z tego miejsca mógł widzieć dokładnie dom, w którym był uwięziony. Na przeciw niego stało dwóch mężczyzn obserwujących budynek.
Raffles uśmiechnął się i wszedł do kawiarni. Kupił papierosy i z rozkoszą, zaciągając się dymem, wyszedł z lokalu. Nagle spostrzegł tych samych mężczyzn,, którzy stali na warcie, biegli tuż obok niego, wołając na cały głos:
— Pali się! Pali się! Na pomoc!
Z wszystkich stron nadbiegali ciekawi. Wkrótce nadjechała straż i policja. Nic nie dało się uratować. Dom został zburzony aż do fundamentów. Za przyczynę katastrofy uważano powszechnie wybuch gazu.
Raffles wsiadł do taksówki i udał się do domu, gdzie oczekiwał nań już Charley Brand.
— Gdzieżeś był tak długo?
„Zginąłem“ podczas wybuchu, — rzekł Raffles — członkowie bandy wysadzili mnie w powietrze, za pomocą dynamitu. Raffles nie żyje!
— Nie lubię głupich żartów, — odparł Charley. Niepokoiłem się o ciebie.
— Zapłać lepiej szoferowi, czekającemu przed domem. Nie miałem ani grosza przy sobie — odparł Tajemniczy Nieznajomy.
Po skończonym obiedzie Raffles włożył smoking i rzekł:
— Będziesz musiał przeprowadzić się na czas pewien do „Cecil Hotelu“. Zapiszesz się tam, jako Jemes Bennet z Manchesteru. Zabierzesz ze sobą naszego służącego Wiktora. Jutro złożę ci wizytę. Nie wolno ci pod żadnym pozorem opuścić hotelu, za nim się nie zjawię.
Na Strandzie, Tajemniczy Nieznajomy, pozostawił swego przyjaciela, sam zaś udał się do restauracji Monti, w której spotykał się cały półświatek. Miał nadzieję, że zastanie tam Miss Toni. Słyszał przecież słowa hrabiego Albergo, skierowane do „Czerwonego Władcy“. Wynikało z nich, że hrabia miał się tego wieczora spotkać z tą kobietą. Szybkim krokiem przebiegł eleganckie sale. W odległym kocie spostrzegł „kobietę z ślepą latarką“. Widać było, że czekała na kogoś.
Raffles zajął miejsce przy stoliku młodej kobiety.
— Czy nie zechciałaby pani zjeść ze mną kolacji? — zapytał obcesowo.
— Dziękuję — odparła miss Toni. — Czekam na znajomego.
— Na hrabiego Albergo — rzekł Raffles cichym głosem.
— Skąd pan to wie? — spojrzała nań ze zdumieniem.
— Wiem wszystko. Zgaduję myśli.
— Pan żartuje chyba...
— Broń Boże. Mogę pani powiedzieć jej przeszłość i przyszłość.
Miss Toni wzruszyła ramionami.
— Zawracanie głowy — odparta.
— Mogę się założyć, że odgadnę trafnie — odparł Raffles.
— Przyjmuję zakład — rzuciła członkini Camorry. Postawmy dziesięć funtów sterlingów z pańskiej strony, z mojej zaś zjedzenie z panem kolacji. Proszę mi powiedzieć, gdzie byłam dzisiaj?
Raffles wyciągnął z kieszeni banknot dziesięciofuntowy i położył go na stole.
— Trzymam zakład.
— All right — odparła ze śmiechem miss Toni.
Wyciągnęła ku niemu ręce. Lord Lister ujął je i począł je oglądać z zainteresowaniem. Pochylił się do jej ucha i szepnął:
— Pani była dzisiaj u doktora Sabatiniego. Miss Toni zadrżała.
— Skąd pan to wie?
— Mógłbym pani powiedzieć o wiele więcej. Poprzedniej nocy była pani u jubilera Mortona. Trzymała pani w ręku ślepą latarkę i pomagała pani przy obrabowaniu magazynu. Nie nazywa się pani Toni, lecz Marietta i jest pani poszukiwana przez policję amerykańską za morderstwo. Przypomina pani sobie chyba historię młodego austriackiego barona, którego zwłoki znaleziono w beczce. Szkoda, że Petrosino zmarł. Chętnieby zawarł z panią znajomość, nie zważając na to, że z ciemnowłosej Marietty przeobraziła się pani w blondynkę Toni.
Cała sala zawirowała przed oczami zbrodniarki. Chciała w pierwszej chwili cofnąć ręce, lecz Raffles trzymał je mocno. Wyciągnął kieszeni kajdanki i zręcznie nałożył je.
— Piękne branzoletki. Wsam raz dla pani — szepnął do młodej kobiety. — A teraz proszę wyjść za mną, nie robiąc z siebie widowiska.
Raffles wprowadził Mariettę do biura zarządzającego restauracji. Poprosił, aby przetrzymano tę kobietę aż do czasu przybycia policji.
— Niech pan przybywa jaknajprędzej do włoskiej restauracji na Oxford Street, rzekł połączywszy się telefonicznie z detektywem Marholmem. — Zastanie pan tutaj niebezpieczną członkinię Camorry, uwięzioną w biurze zarządu.
— Czy mam zaszczyt mówić z Rafflesem? — zapytał Marholm.
— Oczywiście. Kiedy pan będzie?
— Za chwilę. Szkoda, że nie mogę zabrać ze sobą Baxtera. Ma on dzisiaj wolny dzień.
— Nic nie szkodzi... Przygotowuje dla niego prace na jutro.
Tajemniczy Nieznajomy powrócił na salę. Z daleka już dojrzał hrabiego Albergo, szukającego miss Toni.
Zawołał chłopca, i wręczywszy mu suty napiwek, rzekł:
— Pójdziesz do tego pana — tu wskazał na hrabiego i powiesz mu, że pani której szuka, miss Toni, została nagle wezwana do doktora Sabatiniego i poleciła mu też tam się udać. Nie zdradź się jednak, że przychodzisz z mego polecenia.
Chłopiec przyzwyczajony do tego rodzaju zleceń, wywiązał się ze swego zadania bez zarzutu. W kilka chwil później hrabia opuścił salę restauracyjną. Raffles udał się za nim. Miał nadzieję, że w ten sposób dowie się gdzie mieszka doktór Sabatini. Polecił szoferowi taksówki, aby jechał w pewnej odległości za taksówką, do której wsiadł hrabia Albergo. Hrabia wysiadł przed jakimś domem i zapukał kilka razy we drzwi.
Uśmiech tryumfu rozjaśnił twarz Tajemniczego Nieznajomego.
Zbliżył się do drzwi i odczytał nazwisko, wypisane na tabliczce:
— Wygrałem — szepnął — i zniknął tak cicho, jak się pojawił.
W tym samym czasie detektyw Marholm wraz ze swymi kolegami dokonał aresztowania miss Toni. Nie omieszkał jej przy tym powiedzieć, że swe aresztowanie zawdzięczała Rafflesowi. Kiwnęła z niedowierzaniem głową.
— Niemożliwe! — rzekła. — Raffles nie żyje.
— Jak to nie żyje? — zapytał Marholm.
Nie otrzymał odpowiedzi. Toni zorientowała się, że i tak powiedziała zbyt wiele.

U doktora Sabatiniego

— Czy pan oszalał? Gdybym nie wiedział z całą pewnością, że Raffles nie żyje, sądziłbym, że to nowy jego kawał. Tu niema miss Toni. Wracaj pan czymprędzej do restauracji, daj suty napiwek chłopcu i postaraj się dowiedzieć, kto polecił mu zanieść tę wiadomość.
Doktór Sabatini z gniewem spoglądał na hrabiego Albergo.
Hrabia opuścił mieszkanie doktora. Nie zauważył człowieka, kryjącego się tuż obok schodów. Człowiek ten począł iść za nim w dyskretnej odległości. Był to Raffles, zmieniony nie do poznania przez swą długą czarną brodę. W pewnej chwili zmienił plan, zawołał taksówkę i kazał się wieść powrotem do doktora Sabatiniego. Zadzwonił. Otworzyła mu stara służąca.
— Jestem urzędnikiem miejskim. Nazywam się Tyler — rzekł. Przychodzę z polecenia hrabiego Albergo, którego spotkałem przed chwilą. Żona moja jest ciężko chora i potrzebuje pomocy lekarskiej. Proszę powiedzieć doktorowi, że czekam na niego w taksówce.
Służąca znikła.
— Doktór Sabatini jest zbyt zmęczony, aby mógł wyjść z domu — odparła — po powrocie.
— Niech pani poprosi go raz jeszcze i powie, że hrabia Albergo jest jednym z mych najlepszych przyjaciół, i że to on właśnie polecił mi doktora.
Wsunął starej w łapę dwa szylingi.
Stara raz jeszcze udała się do doktora.
— Doktór przyjdzie — rzekła po powrocie.
Raffles oczekiwał go przed autem.
— Czy pan doktór Sabatini? — zapytał Raffles uprzejmie, zdejmując na widok Włocha kapelusz.
„Czerwony Władca“ przyjrzał mu się uważnie. Nie wiele jednak mógł zobaczyć w migotliwym świetle latarni.
— Co jest pańskiej żonie? — zapytał wchodząc do auta.
— Żebym to wiedział, doktorze! Ma silną gorączkę, bredzi. — Jestem o nią niespokojny.
Jeszcze przed przybyciem „Czerwonego Władcy“, Raffles polecił szoferowi jechać do jego domu w Regent Parku.
— Bardzo niechętnie udaje się z wizytami do chorych — rzekł doktór Sabatini. Jestem zbyt stary na wykonywanie praktyki lekarskiej. Tylko w wyjątkowych wypadkach udzielam pomocy. Od jak dawna zna pan hrabiego Albergo?
— Poznałem się z nim w jakiejś włoskiej restauracji — odparł Raffles. — Kocham Włochy i niejednokrotnie rozmawialiśmy z nim o waszej pięknej ojczyźnie. A oto przybywamy na miejsce.
Doktór Sabatini robił wrażenie zaniepokojonego. Kręcił się niespokojnie na siedzeniu i co chwila wyglądał przez okno, aby się zorientować w dzielnicy.
— Czy nie jesteśmy obok Regent Parku? — zapytał, gdy auto zatrzymało się przed pałacem lorda Listera.
— Nie — odparł Tajemniczy Nieznajomy. — Jesteśmy w Windsor Parku.
— Nie znam tej okolicy. — Wychodzę wprawdzie tak rzadko...
Wysiedli z auta i Raffles otworzył bramę. Doktór Sabatini pozostał jeszcze na ulicy.
— Nie widzę żadnego światła — rzekł.
— Nasze pokoje wychodzą na drugą stronę — wyjaśnił Raffles.
Otworzył drzwi wejściowe i zapalił lampę w przedpokoju. „Czerwony Władca“ ze zdumieniem spojrzał na otaczający go przepych.
— Moja żona posiada bardzo duże prywatne dochody — odparł Raffles, którego uwadze nie uszła zmiana wyrazu na twarzy Sabatiniego.
Doktór Sabatini z zachwytem przyglądał się urządzeniu. Nagle wzrok jego padł na stojący w kącie duży drewniany zegar. Zdawało mu się, że skądś zna ten zegar. Przyszła mu do głowy przerażająca myśl. Przecież fotografie tego zegara, zapełniały kilka miesięcy temu całe kolumny dzienników. Genialny wyczyn Rafflesa — mówiono wówczas. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Czy nie znajdował się przypadkiem w domu Tajemniczego Nieznajomego. Napróżno starał się rozproszyć te obawy przeświadczeniem, że Raffles nie żyje. Ten nędznik, który nie drgnąwszy powieką pozbawiał tym ludzi życia, drżał dziś z obawy przed Rafflesem. Drzwi, prowadzące na korytarz, otwarły się bez szelestu.
Szczupły wytwornie ubrany mężczyzna zatrzymał się na progu. Był to Raffles. W doktorze Sabatinim zastygła krew.
— Szczęśliwy jestem, że mogę gościć pana u siebie, w tak niedługim czasie po mojej śmierci — rzekł Raffles. — Proszę wyciągnąć ręce i przyjąć ode mnie ten oto skromny podarunek. Gdyby pan chciał robić jakieś ceregiele proszę pamiętać o moim browningu.
„Czerwony Władca“ dał sobie skuć bez oporu ręce.
Raffles zapalił papierosa i usiadł.
— Eksplozja udała się znakomicie! — rzekł, słychać ją było w promieniu 4 kilometrów. Skrępował mu łańcuszkami nogi.
Przeszedł następnie do swej garderoby i ucharakteryzował się dokładnie na doktora Sabatiniego, włożył również na siebie jego palto i kapelusz. Doktór Sabatini miał wrażenie, że widzi przed sobą swego sobowtóra.
— Zwróć mi pan wolność — błagał. — Oddam panu miliony.
— To mi nie potrzebne, — zaśmiał się Raffles. — Mam klucz od pańskiej kasy. Pańskie miliony oddam biednym. A teraz do widzenia. Pójdę postarać się, aby przygotowano panu wygodną celę w więzieniu. Nie uniknie pan szubienicy. Raffles wsiadł do auta i rzucił szoferowi adres doktora Sabatiniego.
— Dość długo pana doktora nie było, — rzekła na jego widok służąca, która wzięła go za Czerwonego Władcę. — Hrabia Albergo czeka na pana.
Lord Lister naśladując do złudzenia doktora Sabatiniego, mruknął coś niezrozumiale pod nosem. Wszedł do swego pokoju. —
— Mistrzu! Miss Toni jest zaaresztowana — rzekł na jego widok hrabia Albergo.
— Wiem o tym — odparł Raffles.
— Co robić? Nasi towarzysze oczekują pańskich rozkazów w restauracji Umberto na East Fenrt.
— Przyjrzyj się temu kluczowi — rzekł Raffles wyciągając klucz od swego mieszkania. — Klucz ten otworzy wam drzwi od mieszkania Rafflesa w Regent Parku. Na jutro zamówcie wóz meblowy i przebrawszy się za robotników zabierzcie wszystko to, co pozostało po Rafflesie. Bądźcie tam o godzinie dziesiątej. Ja również tam przybędę. Będziemy mogli pracować bez przeszkód, ponieważ dom jest niezamieszkały. A teraz dajcie mi odpocząć. Jestem zmęczony.
Po odejściu hrabiego Albergo, Raffles wszedł do gabinetu doktora Sabatiniego i zabrał się do opróżnienia ogniotrwałej kasy. Znalazł w niej około dwóch milionów funtów sterlingów. Ponadto znalazł listę osób zamordowanych przez „Czarną Rękę“, a co ważniejsza jeszcze, spis członków bandy. Tego właśnie szukał. Zeszedł na dół do westibulu.
— Sprowadź mi taksówkę! — zawołał po włosku do starej służącej.
— O tej godzinie? — zdumiała się stara.
— Słuchaj rozkazów i nie rezonuj! — uciął ostro.
Załadował do taksówki bezcenna kasetę i rzekł do starej:
— Nikt nie śmie wiedzieć o tym, że udałem się w podróż. Będę z powrotem jutro wieczorem.
Stara ucałowała rękę swe pana, i wróciła do domu.
— „Cecil Hotel“! — rzucił Raffles szoferowi.
Auto ruszyło uwożąc z sobą skarby Camorry.
Charley Brand zdziwił się niezmiernie na widok Rafflesa, wracającego do hotelu o godzinie trzeciej nad ranem. Dwóch lokajów niosło za nim ciężką kasetę.
— To ja, stary — rzekł Raffles po wyjściu służby. — Przyniosłem ze sobą skarby Camorry. Na chwilkę połączę się ze Scotland Yardem i umożliwię memu przyjacielowi Baxterowi dokonanie czynu, o który napróżno kusili się wszyscy jego poprzednicy. Jutro Baxter będzie mógł unieszkodliwić raz na zawsze bandę Czarnej Ręki.
Podniósł słuchawkę telefoniczną. Odpowiedział mu Marholm.
— Mam dla was robotę. — Jutro rano o godzinie dziesiątej będziecie mogli zaaresztować w moim dawnym mieszkaniu szefa Czarnej Ręki, oraz jego dwunastu towarzyszy. Szef leży tam związany od paru godzin, natomiast towarzysze jego przyjdą jutro przebrani za robotników, aby ograbić moje mieszkanie. A więc jutro o dziesiątej w Regent Parku. Proszę mi tylko zwrócić kajdanki doktora Sabatiniego. To moja prywatna własność. Wstąpię po nie przy najbliższej okazji do Scotland Yardu.
— All right — odparł Marholm. Następnego dnia sprzedawcy gazet wykrzykiwali na głos nową historię o Rafflesie. Tym razem chodziło o zdemaskowanie bandy Czarnej Ręki. Hrabia Albergo uniknął zaaresztowania przez popełnienie samobójstwa. „Czerwony Władca“ i kilku jego towarzyszy zostali skazani na śmierć przez powieszenie. Przed wykonaniem kary, doktór Sabatini otrzymał w więzieniu gazetę, przysłaną mu przez nieznanego ofiarodawcę. Na pierwszej stronicy wypisane było wielkimi zgłoskami: „Raffles daruje dwa miliony funtów sterlingów na londyńskie przytułki dla sierot“.
— Oto przyczyna mojej śmierci — mruknął da siebie doktór Sabatini.

KONIEC.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
LORD LISTER
T. ZW. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
spędza sen z oczu oszustom, łotrom i aferzystom,
zagrażając ich podstępnie zebranym majątkom.
Równocześnie Tajemniczy Nieznajomy broni uciś-
nionych i krzywdzonych, niewinnych i biednych.
Dotychczas ukazały się w sprzedaży następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  22. W SZPONACH HAZARDU
  23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
  24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
  25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM
  40. ZGUBIONY SZAL.
CZYTAJCIE        EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE        CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
CO TYDZIEŃ UKAZUJE SIĘ JEDEN ZESZYT,
Cena 10 gr.   STANOWIĄCY ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ   Cena 10 gr.
Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.