Przejdź do zawartości

Człowiek zmienia skórę/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Człowiek zmienia skórę
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Antiqua“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DWUNASTY.

Tego ranka, Clarke otrzymał zawiadomienie, że przyszły ze Stalinabadu betoniarki i kompresory do wiercenia skały i stoją po tamtej stronie rzeki. Postanowił na nie poczekać w miasteczku i osobiście przyjąć maszyny. Długo trzeba było czekać, — przeprawę zakorkowali na całe rano woźnice z drzewem, czekający już dwa dni swej kolei. Betoniarki przywieziono wieczorem. Przyjąwszy maszyny, Clarke udał się do Kirsza prosić go, by mu wydał drzewo do dźwigu szybowego. Kirsz przejrzał paczkę pilnych zapotrzebowań na belki ze wszystkich odcinków, i rozważywszy ich terminowość, ustąpił, — Clarke obiecał zwolnić w tych dniach dwa ekskawatory.
Uradowany zwycięstwem, Clarke posłał szofera po Połozową i po proraba. Chciało mu się powetować ztracony dzień i jeszcze dzisiaj zacząć prace przygotowawcze do zbudowania dźwigu.
Wezwali cieślę. Przyszedł brodaty chłop i z uszanowaniem zatrzymał się u progu.
— Pan się nazywa towarzysz Prytuła? — zapytał prorab.
— Prytuła Klimentyj, on sam.
— Mamy postawić w kotlinie dźwig szybowy. Podejmie się pan?
— Dlaczego nie? Można.
— A stawiał pan kiedy?
— Szybowy ćwik? Nie, nie zdarzało się.
— Nie ćwik, a dźwig. Nic nie szkodzi, damy panu plan i wszystkie wyliczenia. Będzie pan pracować pod kierownictwem amerykańskiego inżyniera.
— Można, — zgodził się Klimentyj.
Clarke nakreślił na arkuszu papieru szemat urządzenia i podał papier cieśli. Klimentyj długo obracał papier w palcach, uparcie wpatrując się w rysunek, jakby w rebus, który proponowano mu odgadnąć.
— No, jak? Rozumie pan?
— Na papierze to juści zawdy wychodzi tak dobrze, a zaczniesz budować, co wyjdzie — niewiadomo.
— A pan orjentuje się w planach? — podejrzliwie, zukosa spojrzał prorab.
— My — cieśle. Nasza sprawa z drzewa budować, a nie z papirków, — obraził się Klimentyj.
— No, bracie, bez planu własnym rozumem nie postawisz. Czy niema tam kogo w waszej arteli, ktoby się znał na planach?
— Nie takie sztuki budowalim, i bez papirków. Ty opowiedz, jaki on taki, twój ćwik, ile na wysokość, ile na szerokość, a co do naszej roboty nie gadaj, zrobim.
— W szybach byłeś? Koper widziałeś?
— Byłem. A gdzie tu masz szybę?
— Nie o szybę tu chodzi. Ta sama zasada...
— Co do zasady nie wiem, nie widziałem i łgać nie chcę.
— Dziwak z ciebie. Koper widziałeś? Drewniana wieża, wgórze się zwęża, na górze koło.
— Wiem.
— No więc, tutaj to samo, tylko mniejsze już, i nie klatka w niej, a kosz od ekskawatora. A na tej wysokości, gdzie koło, odchodzi wbok estakada.
— A wystukada też drewniana?
— Estakada — to taki mostek, wąski, aby kosz mógł wbok odjechać. Sama wieża stoi wdole, w kotlinie, wysoka na dwadzieścia pięć metrów, na górze kręci się koło, wyciąga wgórę kosz, jak ze studni. Kosz trzeba odwieźć nabok. W tym celu od wieży do samego końca kotliny buduje się mostek tak, aby kosz, przejechawszy po nim, wysypał kamień za kotliną, na kawaljerze.
— Na kawalerji? A czy to końmi będziecie go wywozić?
— Ależ nie na kawalerji, lecz na kawaljerze, to znaczy, na nasypie.
— A ty tak i gadaj. Nie uczono nas po amerykańsku — Klimentyj spojrzał zukosa na amerykanina.
— No, jak, rozumiesz?
— Co tu rozumieć, sprawa prosta. Ty mnie lepiej miejsce pokaż, gdzie ten koper stać powinien, a ja ci powiem, ile drzewa do tego trzeba i jakiego.
— Dobra, spróbujemy. Zaraz jedziemy na odcinek, siadaj z nami, zobaczysz.
Wsiedli we czwórkę do auta.
W kotlinie pracowano teraz na trzy zmiany. Dniem i nocą grzechotały taczki, dniem i nocą wznosiły się w powietrze, jeden za drugim, dwa stękające kosze, przewracając się w locie, wysypywały do rzeki nowe porcje kamienia. Nocą nad kotliną, jak wytresowany księżyc, wschodziła biała elektryczna kula, widziana zdaleka na dziesiątki kilometrów.
Była już północ, kiedy samochód podjechał do miasteczka. Mrok był tu przekłuty szpilkami świateł. Nad kotliną wisiała biała rozżarzona kula, lecz kotlina milczała, w milczeniu stały ekskawatory z nieruchomą, patetycznie wycelowaną w niebo strzałą.
Clarke zaniepokoił się.
— Dlaczego stoją obydwa ekskawatory? Zabrakło benzyny?
Dobroduszny prorab, chuderlawy Andrzej Saweljewicz również wylękniony podniósł się z siedzenia.
— Nie, benzynę wczoraj przywieźli. Nie rozumiem, co to takiego. Nie mogły wszak zakorkować się obydwa ekskawatory!
Samochód stanął; poczęli w czwórkę wdrapywać się na nasyp. Na skraju kotliny stała grupa ludzi. Clarke zobaczył Kirsza i Synicyna. Sprawa stawała się poważną.
— Co się stało?
Synicyn spojrzał na zegarek.
— Dalwerzyncy nie wyszli do roboty. Cała trzecia zmiana zażądała dodania pięćdziesięciu kopiejek z kubometra. Wiedzą, że niema przez kogo ich zastąpić, a robotę trzeba zakończyć do terminu, więc zaczęli.
Połozowa przetłomaczyła Clarkowi.
— Nie mamy innego wyjścia, jak zgodzić się na ich żądania, - zwrócił się Clarke wreszcie do Kirsza. — Każdy robotnik wykorzystuje trudności przedsiębiorcy, aby wyrwać jeszcze jeden cent. Na to niema rady. Każda zmiana w takich warunkach kosztować będzie drożej, niż te pięćdziesiąt kopiejek.
— Nie chodzi o pięćdziesiąt kopiejek, drogi mister Clarke, — nachmurzył się Kirsz. — Nie wolno popierać chytrości. Dziś damy pięćdziesiąt, jutro zażądają rubla. My — to nie przedsiębiorcy kapitalistyczni, u których każdą podwyżkę trzeba wyrywać z gardła strajkami. Robotnik u nas jest zabezpieczony pod każdym względem, — z wyjątkiem, chyba mieszkania, ale tego nie kupisz za pieniądze, — i stawki tutaj większe są, niż w całym Związku. A następnie nie każdy robotnik korzysta u nas z trudności, aby wydrzeć swojemu państwu robotniczemu pieniądze, których nie zarobił. Pan jeszcze mało widział naszych robotników. Tylko słaby, wiejski element poddaje się kułackiej agitacji.
— Wszystko to bardzo pięknie, ale nie mamy innego wyjścia. Przejść znowu na dwie zmiany?
— A no, zaraz postaramy się wyjście znaleźć, — Kirsz obejrzał się na Synicyna.
— Towarzyszko Połozowa! — zawołał Synicyn. — Dopieroco posłałem Nusreddinowa zawiadomić chłopaków i momentalnie zorganizować brygadę komsomolską. Niech pani weźmie auto i pojedzie do Kurgana. Niech pani zmobilizuje wszystkich komsomolców, których pani znajdzie po mieszkaniach.
— Rozkaz, towarzyszu Synicyn.
Szybko zbiegł po pochyłości.
— Ekskawatory w porządku? — zapytywał kogoś Kirsz.
Clarke szedł za nim w milczeniu.
— Bądźcie, towarzysze, gotowi. Za godzinę wznowimy robotę.
Kierownik ekskawatoru kiwnął głową. Kurczył się w swej ciepłej skórzanej kurtce.
— Co panu? Pan niezdrów?
— Malarja trzęsie. To nic...
— Dlaczego nie został pan w domu? Można było się umówić z drakierem pierwszej zmiany, żeby pana wyręczył.
— Nie można. Zachorował. Zdaje się, zapalenie płuc. Dragier drugiej zmiany przepracował za niego dwie zmiany zrzędu.
— Jak idzie, to idzie! No, a czy pan wytrzyma? Jutro znajdziemy panu zastępcę.
— Wytrzymam. Nie pierwszyzna.
Podniósł kołnierz kurtki i wlazł do kabinki.
— Andrzeju Saweljewiczu, hej, Andrzeju Saweljewiczu! — targał proraba za rubachę Klimentyj. — Gdzie to koper będzie stać? Czy tam wdole?
— A odstaw się ode mnie ze swym koprem! Widzisz, że tu nie do tego.
— A pan niech mi tylko pokaże, gdzie to będzie. Sam wszystko zobaczę i wymierzę.
— Ot tam, na dole. Trzeba tylko wyjąć w tem miejscu trzy metry skały, wtedy można stawiać. A ponieważ niema komu wyjmować, znaczy się i budowę dźwigu trzeba będzie odłożyć.
Klimentyj wyciągnął z kieszeni składaną miarkę i zaczął się spuszczać w kotlinę.
Po pewnym czasie Clarke wałęsając się po kawaljerze, rozeznał wdali szum motoru i dźwięku śpiewu chóralnego. Pieśń przypominała tę, którą w Moskwie śpiewał przechodzący ulicą oddział czerwonogwardzistów.
Kilka minut później, wdole, u nasypu zatrzymała się maszyna. Z samochodu wysypało się z dziesięciu chłopaków, malców prawie, i jedna dziewczyna, — Clarke poznał Połozową. Chłopcy ze śpiewem wdrapywali się na kawaljer, jakgdyby chcieli wziąć go szturmem. Clarkowi na chwilę się wydało, jakby był obecny na jakichś nocnych manewrach. Wdrapawszy się na górę, komsomolcy uszeregowali się po wojskowemu przed Synicynem.
— A gdzież to Nusreddinow?
— Idzie. Obegnaliśmy go w drodze.
Nusreddinow z komsomolcami podnosił się po drugiej stronie. Uszeregowali się parami. W poświacie kuli elektrycznej smagłe ich twarze wydały się posrebrzone. Zadzwoniła pieśń, i komsomolcy gęsiego poczęli biec po prawie prostopadłej ścieżce na dno kotliny.
— Nusreddinow!
— Słucham, towarzyszu Synicyn.
— Kiepski z ciebie organizator. Nie sztuka brać taczki i samemu pracować, — każdy to potrafi. Sekretarz komitetu komsomolskiego winien umieć organizować. Cóż to, więcej niż dwudziestu pięciu ludzi nie mogłeś zebrać?
— Noc, towarzyszu Synicyn, w ciągu półgodziny wszystkich nie odszukasz. Jutro zorganizuję, jak należy, a dzisiaj nie zdołałem więcej zebrać, — trzeba będzie samemu popracować.
Nusreddinow uśmiechnął się, po ciemnej jego twarzy prześlizgnął się odbłysk światła. Nie czekając odpowiedzi, Kerim popędził w kotlinę.
— Towarzyszu Clarke!
Na zrębie ścieżki stała Połozowa.
— Niech pan jedzie do domu. Zostanę tu i popracuję z chłopakami. Niech pan przyjeżdża do rannej zmiany. Będę na pana tu czekać.
Wdole zadzwoniły już pierwsze taczki i pierwsze uderzenia oskardów.
— Andrzeju Saweljewiczu, hej, Andrzeju Saweljewiczu! — targał spoconego proraba za rękę Klimentyj. — Wymierzyłem. Można zbudować. Jutro trzeba przygotować belki. Sam wybiorę. Przywieźli odpowiednie belki. Pojutrze zaczniemy. Tylko, pan mówi, skałę trzeba wyjąć. To oni, czy co, będą wyjmować? — wskazał na komsomolców.
Prorab kiwnął głową.
— Oni, a któż?
— A czy to krepę w rękach mają? Nie wyjmą!
— Ile będą mogli, tyle i wyjmą.
— Długo będą wyjmować. Na taką robotę trzeba tęgiego chłopa, a takie dzieciaki i w miesiąc nie wybiorą. A bez tego nijak nie można?
— Mówiłem ci — nie można. Nie podoba ci się, idź i wyjmuj sam. Krytykować każdy potrafi, a kiedy trzeba pomóc, — już go niema.
Prorab poszedł do ekskawatoru.
Kosze poleciały nadół i znowu wzniosły się dogóry. Nadole, pod ciężarem taczek, żałośnie skrzypiały deski. Chłopaki trzymali rękojeście taczek, napierając na nie całem ciałem, i taczka utykała i grzęzła, jak pług w kamienistym gruncie.
„Nie mają chłopaki wprawy, — pomyślał Clarke, — tak czy owak nie zastąpią tych dwuch brygad“.
Wciąż jeszcze stał na zrębie kotliny, patrząc niezdecydowanie wdół. Połozowa z chłopakiem w zielonej tiubetejce ładowali wywalony z taczek kamień do kosza ekskawatoru. Clarke ociągał się. Prawdę powiedziawszy, nie miał co robić, odchodzić jednak było jakoś niezręcznie. Kręcił się na miejscu, udając że przygląda się pracy i zdając sobie sprawę z bezmyślności swej roli biernego widza. Podniósł wzrok, poszukując proraba, jakby mając nadzieję otrzymać dla siebie wskazówkę w tem, co teraz robi prorab.
Po drugiej stronie kawaljeru stał brodaty chłop w czapce, cieśla, spoglądając wdół. Kręcił się na miejscu również niezdecydowanie, jak Clarke, jakby nie wiedząc, co ze sobą począć. Analogja ta wydała się Clarkowi ubliżającą. Odwrócił się już, by zejść do samochodu, gdy nagle zobaczył, że brodaty chłop schodzi po ścieżce w kotlinę. Clarke z ciekawości zatrzymał się. Brodacz dosięgnął dna i przecisnąwszy się między komsomolcami, podniósł z ziemi wolny kilof. Chwilę stał niezdecydowany, następnie obrócił się i podszedłszy do najbardziej szczupłego wyrostka, który na półdrodze rozsypał swą taczkę, delikatnie odsunął go ręką, wsunął mu do ręki kilof, — jak dziecku, aby się nie obraził, dają w rękę zabawkę, — i, napełniwszy taczkę, zwinnie powlókł ją do kosza. Wdole z uznaniem poczęto hałasować.
Clarke stał wciąż. Sytuacja jego stawała się coraz bardziej przykrą. Wydało mu się, jeżeli odwróci się teraz i pójdzie w stronę samochodu, wszyscy będą się za nim oglądać.
Wówczas zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Kosz jednego z ekskawatorów, naładowany po brzeg, nie wzniósł się do góry. Zdołu poczęto krzyczeć, targnęli za łańcuch. Kosz nieruchomo leżał dalej.
Clarke szybko podszedł do ekskawatoru i zetknął się z prorabem, wyciągającym z kabinki nieruchomego dragiera. Clarke pomógł mu ułożyć dragiera na kamieniach.
— Co się stało? — krzyknął po angielsku prorabowi, i prorab, nie rozumiejąc angielskiego, zrozumiał i odpowiedział:
— Malarja.
Clarke również zrozumiał. Ułożyli zemdlonego dragiera. Clarke odpiął dragierowi kurtkę: zpod kurtki powiało gorączką. Prorab poleciał po wodę. Clarke dotknął ręką czoła chorego. Czoło paliło, chory miał conajmniej czterdzieści stopni gorączki. Przyleciał prorab z wodą i począł dragiera cucić. Dragier otworzył oczy. Oczy jego gorzały, źrenice niespokojnie skakały.
Clarke podniósł dragiera za ramię i gestem polecił prorabowi wziąć chorego za nogi. Znieśli go po nasypie wdół, do oczekującej maszyny. Clarke ręką wskazał szoferowi kierunek miasteczka a sam począł spowrotem wdrapywać się na zrąb. Prorab w milczeniu szedł za nim. Zatrzymali się przed unieruchomionym ekskawatorem. Prorab machnął ręką. W tłomaczeniu na słowa oznaczało to: „Kaput!“
Clarke spojrzał wdół, gdzie u nieruchomo stojącego kosza cisnęła się kupa chłopaków, spojrzał następnie z żalem na swe śnieżnej białości spodnie, odwrócił się i szybko podniósł się do kabinki.
Prorab otworzył usta.
Kosz drgnął i wzniósł się wgórę. Nadole zahałasowano radośnie.
W kabince unosił się ciężki zapach oliwy. Clarke rozsiadł się wygodnie i, zawinąwszy sobie poszarzałe nagle rękawy, począł miarowo, jak cyrklem, mierzyć dreglejnem przestrzeń od kotliny do rzeki, spoczątku powoli, potem coraz szybciej i szybciej.
Skrzypienie nienaoliwionego koła, uderzenie kilofem: ki-lof, ki-lof, kilof...
Tak praca śpiewała. Clarke nie słyszał tej pieśni. Słyszał ją jeden prorab Andrzej Saweljewicz. Stał jeszcze w osłupieniu przy ekskawatorze.
Był to stary sumienny pracownik, który widział w swoim żywocie niejedną budowę, kierujący niejedną robotą jeszcze za „dawnych czasów“. Andrzej Saweljewicz miał swój, wypracowany latami, stosunek do pracy, swoje ABC pracy, wyuczone w tych czasach, kiedy biegł z taczką i pracował jako prosty tragarz, jak dziesięć przykazań: „praca jest pracą“, „dla gospodarza ważne, aby pracowano jaknajwięcej, dla robotnika, — aby jaknajmniej“, „pracować trzeba, żeby jeść“, „kto może jeść nie pracując, ten nie głupi pracować“. Kierując pracą, bronił on interesów gospodarza, patrzał i wymagał, żeby pracowano jaknajwięcej, i dlatego ceniony był, jako dobry pracownik. Gdy zjawiły się na budowie nowe słowa „entuzjazm“, „szturmowanie“, „współzawodnictwo“, spotkał je ze sceptycznem mrużeniem oczu, jako bolszewickie kawały, nie wyrażał jednak swej niechęci i dlatego uważany był, jako dobry sowiecki pracownik. W rzeczywistości zaś, przywykł, że u gospodarzy zdarzają się swoje dziwactwa, swoje „koniki“, i dziwactwa te należy szanować, nie okazując, że się z nich pokpiwa, — żaden gospodarz tego nie ścierpi. Cudzoziemskich specjalistów poważał za to, że ci pracę rozumieli jako pracę, bez kawałów i nad kawałami ironicznie mrużyli oczy. Oni mogli sobie to pozwolić otwarcie czynić, lecz i oni zachowywali przy tem ogólnie przyjęte prawa uprzejmości.
Amerykański inżynier, wchodzący nocą na ekskawator, aby pracować przez całą zmianę, jako zwykły dragier, — coś takiego Andrzej Saweljewicz widział po raz pierwszy. Normalnie rozważając, był to także „kawał“, lecz kawał ten nie wyczerpywał się zwykłym ironicznym uśmiechem w oczach. Naruszał on całe ABC. I Andrzejowi Saweljewiczowi było jakoś nieswojo. Czuł to, co prawdopodobnie musiał odczuwać wierzący, pracowicie i pobożnie spędzający życie, któremu nagle w ostatniej chwili po namaszczeniu olejami świętemi powiedział pop w sekrecie, że niema żadnego boga.
„Widzisz go, jak wali!“ — pomyślał Andrzej Saweljewicz, spoglądając na wzlatujący do góry i opadający kosz, który komsomolcy ledwo dążyli napełniać po brzegi.
Ki-lof, ki-lof, ki-lof... — skrzypiało i dźwięczało zdołu.
Andrzeja Saweljewicza jak i Clarka wyręczył przypadek. Zdołu rozległ się krzyk, i jeden z komsomolców upadł, potem wstał i przyciskał się do ściany.
Wówczas Andrzej Saweljewicz cichutko zeszedł wdół, niby zobaczyć, co się stało. Znalazłszy się na dole, pośród spoconych ludzi, w ogólnym chaosie, podniósł niepostrzeżenie motykę i, nacisnąwszy na oczy tiubetejkę, począł wstydliwie tłuc kamień.
Kiedy następnego rana zjawiła się pierwsza zmiana, nie odrazu spuściła się w kotlinę. Przy kawaljerze odbywał się lotny meeting. Meeting otworzył sekretarz komitetu budowlanego Halcew, szczupły jasnowłosy chłopak na długich nogach. Na budowie utrzymał się przy nim przydomek „Egipcjanin“, prawdopodobnie dlatego, że miał wygląd, jakby spał w składzie na bawełnie i nie zdołał się otrząsnąć: na głowie, na skroniach, na nieogolonej twarzy został się biały puch bawełniany.
Halcew miał z samego rana nieprzyjemną rozmowę z Synicynym, który go o czwartej nad ranem ściągnął z łóżka, — jedną z tych rozmów, kiedy jeden mówi, a drugi milczy. Jak na złość wczoraj, Halcew na uroczystości rodzinnej u młodszego buchaltera wypił buteleczkę jarzębiaku i wróciwszy o trzeciej do domu, położył się spokojnie spać. Dowiedziawszy się z ust Synicyna, że dalwerzincy nie wyszli do pracy, próbował był obronić się całkiem rozumną uwagą: nie może wszak każdej nocy siedzieć w kotlinie, lecz Synicyn spojrzał na niego tak wymownie i takim niezwykłym w jego ustach, nieprzyzwoitym zwrotem scharakteryzował pracę komitetu budowlanego, że Halcew więcej nie zabierał głosu, postanawiając w duchu niezwłocznie postawić na nogi wszystkie robotnicze komitety.
W przeciągu trzech godzin meeting był przygotowany.
Wchodząc na kupę kamieni, która miała zastąpić trybunę, Halcew czuł żywiołowy przypływ krasomówstwa. Umiał agitować, mowę swą przygotował w drodze i bał się tylko jednego, jakby to w zapale, nie wyprowadzić dezerterów z równowagi. To się z nim zdarzało, w tym względzie miał już nawet naganę.
Wypowiedział mowę dobrą, treściwą, słuchaczy zjechał przyzwoitemi klątwami, zahaczył o promfinplan, zauważywszy, że brygada komsomolska przewyższyła swe zobowiązania na jedenaście kubometrów. Gotowe zdania, takie, jakie redagowały gazety, wylatywały z niego, jak z automatu: i likwidacja kułactwa jako klasy, i sześć warunków, i owładnięcie techniką.
Wypowiadał zawsze mowę tak, jak grał w „kozła“, zgóry szykując sobie atuty, aby nie dać się pobić jakiemś nieoczekiwanem pytaniem lub okrzykiem z publiczności. Tym razem gra jego była pewna, w rękach trzymał trzy mocne atuty: Clarke, Andrzej Saweljewicz i cieśla Klimentyj. Halcew rzucał ich nie spiesząc się, po jednemu, poczynając z Klimentyja — świadomego pracownika, który poszedł pracować na cudzym odcinku; przeszedł do Andrzeja Saweljewicza — przykładu jedności personelu inżynieryjno-technicznego z masą robotniczą we wspólnej walce o promfinplan; kiedy wreszcie, począł mówić o inżynierze amerykańskim, który przepracował całą nocną zmianę zamiast zemdlonego dragiera, tłum zabulgotał oklaskami, ktoś tam krzyknął: „Do góry go!” Opierającego się Clarka złapali i, nie bacząc na jego rozpaczliwy opór, ze cztery razy podrzucili w powietrze, następnie ceremonjalnie podnieśli z ziemi jego tiubetejkę, i zwolnili, niewinnie się uśmiechając.
Halcew zeszedł z zaimprowizowanej mównicy. Zadowolony był mową i wywołanym efektem. Schodząc po kamieniach, potknął się i padł prosto w objęcia Klimentyja.
— Powiedziałbyś im parę słów, towarzyszu Prytuła, — zaproponował, wróciwszy do równowagi.
Klimentyj z nieoczekiwania zdjął czapkę.
— To ja to?
— Możesz gadać?
— A czy to języka nie mam w gębie?
— Właź więc na trybunę... Głos ma towarzysz Prytuła, cieśla, pracujący przez całą nocną zmianę z komsomolską brygadą.
Klimentyj cokolwiek zakłopotany gniótł w ręku czapkę:
— Tak więc, towarzysze, mnie tutaj dźwig trzeba stawiać, to jest, znaczy, koper. Z wystukadą, żeby po niej kamień odjeżdżał na kółeczkach prosto na kawalerję. I wam pomoc i nam, cieślom ciekawie. Tylko nie lubię ja roboty odkładać. Powiedziano robić, rób. A tu mi Andrzej Saweljicz powiada: nie można, powiada, stawiać, niema komu kamień zabrać. Ot, powiada, poczekaj dopóki nie wybiorą. A ja powiadam: a czy to takie smyki wybiorą? Ano wychodzi — tylko zatrzymanie. A mnie jeszcze dawno pedział Andrzej Saweljicz: koper — to nie prosty, a z zasadą, bez papirku nie zbudujesz. A ja mu powiadam: i lepsze my budowalim, i młyny budowalim, i wiatraki budowalim, co to kopra nie zbudujem! Pokaż, powiadam, gdzie trzeba budować, — zbudujem. A tu wychodzi, kamień nie sprzątnięty, i budować, powiada, nie wybrawszy kamienia, nie można. I wychodzi, kamień sprzątnąć trzeba, a to jakżeż inaczej stawiać koper. Obowiązkowo trzeba. A to, wychodzi, nie robota, a jedno zatrzymanie...
Mało kto zrozumiał, o czem mówił Klimentyj, a mówił on długo, spocił się nawet i schodząc z kupy kamieni, wytarł twarz czapką. Wszyscy głośno klaskali nie tyle dlatego, że on mówił, ile dla ilości wywiezionych przez niego w nocy taczek. A on, schodząc z mównicy, dogadywał jeszcze:
— A koper — to, nie prosty, z wystukadą. Mnie na jedną wystukadę więcej drzewa pójdzie, niż na cały koper.
Wtedy o głos poprosił robotnik z drugiej zmiany i powiedział, że robotnik, podstawiający za pięćdziesiąt kopiejek nogę budowie, — nie robotnik, a zwykła suka. Brygady Kuzniecowa i Tarełkina nie pierwszy raz już zrywają robotę. Takim robotnikom należy ogłosić bojkot, żeby nikt nawet od dzisiejszego rana z nimi się nie witał i nie rozmawiał, a jeżeli będą zagadywać — nie odpowiadać. I do roboty, gdyby teraz chcieli pójść, nie trzeba ich więcej puszczać. Niech najpierw publicznie, przed wszystkimi robotnikami przyznają, że postąpili jak najgorsze suki, i wygonią roskułaczonych, którzy ich podburzają, a tych bez żadnego gadania oddać w ręce GPU.
Wszyscy krzyczeli: „Słusznie!“ „Tak im, sukinsynom się należy!“
Halcew napisał na miejscu rezolucję i przeczytał ją głośno, przepuściwszy tylko propozycję o oddaniu podżegaczy w ręce GPU. Dowodził, że GPU — to organ dyktatury proletarjatu do walki ze specjalnie ważnymi wrogami władzy sowieckiej i pracujących. Poczęli mu krzyczeć, że to właśnie są wrogowie władzy sowieckiej i domagali się, aby bezwarunkowo do GPU. Halcew, widząc, że nie przekrzyczy wszystkich i że wyjdzie, jakoby on bronił podżegaczy, zapisał ten punkt w takiej redakcji, że jeżeli GPU uważać będzie za wskazane, to zebranie prosi zbadać osoby podżegaczy.
Rezolucja przyjęta została jednogłośnie.
Trzy dni później, obserwując pracę komsomolców, Clarke mimochodem zapytał Połozową, co się stało z tamtemi dwiema brygadami.
— Chcą iść do pracy na starych warunkach. Wczoraj wyszli w pełnym składzie. Robotnicy nie puścili ich na kotlinę. Zmuszeni byli wrócić spowrotem do baraku. Bojkot.
— Jeżeli uznali swój błąd, dlaczego nie puszczają ich do pracy?
— O to właśnie chodzi, że nie chcą publicznie przyznać się do winy. Ambicja nie pozwala.
— No dobrze, a jakżeż oni żyją, nie zarabiając już czwarty dzień? Należy ich tedy poprostu zwolnić. Nie zamierzacie chyba wziąć ich głodem?
— To jest, jakto wziąć głodem? — obraziła się Połozowa. — Jedzą to samo, co wszyscy robotnicy.
— To ciekawe. A czego, oni właściwie chcą? Dają im jeść i nie dają pracować. Co to za kara? To odpoczynek!
— Kara polega nie na tem, a w tem, że nikt z robotników nie rozmawia z nimi i ręki im nie podaje.
— Jakżeż więc to się skończy? Chcecie złamać ich upór? To niezłe. Złe jest to, że w rezultacie cierpi na tem budowa. Ambicja nie jest ostatecznie kiepskim rysem charakteru, może i nie warto jej łamać. Czy jest to tak ważne, aby upokorzyli się publicznie?
— Ważne jest, żeby za tydzień lub za miesiąc nie powtórzyła się u nas znowu taka sama historja. A do tego trzeba wychować nietylko te dwie brygady, lecz i całą pozostałą masę robotniczą budowy.
— Wy patrzycie na budowę z punktu widzenia pedagogiki, a ja patrzę na nią z punktu widzenia jaknajszybszego wykonania nakreślonych robót. Sprzeczność ta, widocznie, hamuje wasze budowy nietylko w tym konkretnym wypadku.
— Przeciwnie, miły towarzyszu Clarke, przeciwnie. Gdybyśmy nie wychowywali robotników w trakcie samej pracy, to z tym ludzkim materjałem, z którym zaczęliśmy budować, napewno nie bylibyśmy w stanie urzeczywistnić ani jednej budowy. W tem cały sekret naszego sukcesu.
Clarke pokiwał głową.
Z kotliny wyłazili komsomolcy, akurat kończyła się zmiana: z wesołym hałasem otoczyli Clarka.
Od czasu pamiętnej nocy, przepracowanej przez niego w kotlinie, Clarke wszędzie, gdziekolwiek się obracał, spotykał te twarze. Na ulicy, w stołowni, na kawaljerze, w kinie nieznajomi bronzowi chłopcy spotykali go z uśmiechem, albo przyjacielskiem uchyleniem kapelusza. Spoczątku Clarke nawet się dziwił, skąd pojawiło się takie szerokie koło znajomych. W powitaniu tem było coś więcej, niż znajomość. Tak wita się nie zwykłego znajomego, lecz swego człowieka. I Clarke odpowiadał uśmiechem. Uczucie wielkiego osamotnienia, jakiego doznawał tutaj w ciągu pierwszych tygodni po swoim przyjeździe; stopniowo rozpraszało się w cieple napotykanych uśmiechów ludzi, z którymi nie zamienił ani jednego słowa, lecz których oczy proponowały przyjaźń.
Wracając któregoś późnego wieczoru do miasteczka, gdzie czekała na niego maszyna, Clarke zauważył, że ktoś idzie za nim. Następnego wieczora, obejrzawszy się, spostrzegł idącą za nim w odległości dziesięciu kroków ciemną sylwetkę. Nie mógł to być zwykły przypadek. Clarke opowiedział o swych wieczornych spotkaniach Połozowej. Ta, jakby tłomacząc się, wyjaśniła, że komsomolcy, dowiedziawszy się o kartkach z groźbami, obawiają się, żeby się coś z Clarkiem nie zdarzyło w czasie jego wieczornych powrotów z odcinka do miasteczka. Clarke mruknął niezrozumiale; nie można było pojąć — czy jest zadowolony z tej opieki czy nie. W rzeczywistości był on poprostu zmieszany, w zmieszaniu tem jednak było coś ciepłego i wzruszającego. Przechadzając się po budowie, nie oglądał się już za sobą, jak przedtem, z obawą. Świadomość bliskiej obecności licznych niewidzialnych sprzymierzeńców była radosną i nową.
I teraz, okrążony komsomolcami, chciał im coś powiedzieć przyjemnego, dać im do zrozumienia, że ceni ich przyjaźń.
W owej chwili poprzez grupę młodzieży przecisnął się ku Clarkowi „Egipcjanin” i poprosił Połozową, by przetłomaczyła, czy nie zgodziłby się Clarke wystąpić dziś wieczorem na zebraniu robotników w sprawie Urtabajewa. Trzeba powiedzieć kilka tylko słów, wyjaśnić sprawę z ekskawatorami, i dobrzeby było, gdyby wystąpił amerykański specjalista. Murri wymówił się, — nigdy publicznie nie występował. Clarka pamiętają z pierwszego wystąpienia; wiedzą o jego udziale w likwidacji przerwy na kotlinie, i byłoby dobrze, gdyby właśnie on wystąpił.
Clarke przecząco kiwnął głową. Halcew usiłował nalegać, lecz Clarke odmówił stanowczo: występować publicznie nie umie, w ekskawatorach specem nie jest i w roli eksperta w żadnym wypadku występować nie będzie.
Halcew, przekonawszy się, że nie namówi amerykanina, grzecznie przeprosił i pomaszerował na swych długich nogach ku miasteczku. Był zakłopotany, cała organizacyjna strona dzisiejszego zebrania leżała na jego barkach. O sprawie Urtabajewa kursowały coraz bardziej nieprawdopodobne pogłoski. Wszyscy już wiedzieli, że Urtabajew nie jest aresztowany i swobodnie wyjechał do Stalinabadu. Pogłoski należało uciąć w zarodku, pokazać robotnikom bezpartyjnym, że to nie jest żadnym sekretem partyjnym. Halcew, jako organizator dzisiejszego zebrania, chciałby je urządzić z możliwą pompą. Wystąpienie Clarka, który, sam tego nie podejrzewając, cieszył się wśród robotników wielką popularnością, mogłoby być clou zebrania. No i wogóle wystąpienie amerykanina, równolegle z rosjanami, tadżykami, uzbekami i kirgizami, dawałoby powód do wygłoszenia końcowej mowy o międzynarodowej solidarności. Halcew wyraźnie był rozdraźniony, przyspieszał kroku i szerokie jego spodnie trzepotały na wietrze, jak chorągwie.
Przy wejściu do jurty komitetu budowlanego z rozbiegu natknął się na wychodzącego stamtąd Tarełkina.
— Ja do ciebie, Halcew. Drugi raz przychodzę.
— Przyszedłeś — poczekaj. Nie mogę wszak cały dzień czekać na twą wizytę. Długo musiałbym siedzieć. Spraw mam tyle, co ty włosów, i wszystko trzeba zdążyć. A ty, dzięki bogu, za trzy dni się wyspałeś. Dobrze przynajmniej, że na czwarty raczyłeś wstąpić. No, no, siadaj, posłuchamy, co nowego wymyśliłeś.
Tarełkin się poruszył nerwowo.
— Przyszedłem ci powiedzieć, że czas już skończyć te dudy. Nie chcecie nas do roboty puszczać, rozliczcie się więc. Sami znajdziemy sobie robotę.
— Umowę zawierałeś nie ze mną, nie ze mną więc będziesz ją likwidował.
— Czego chcecie od nas?
— Rezolucję ogólnego zebrania czytałeś? Ot tego właśnie! Przyznać, żeście postąpili niesłusznie, i że nasz, sowiecki robotnik tak nie postępuje. To raz. Po drugie, nie szkodziłoby, żebyście trochę brygadę przeczyścili, przyjrzeli się, kto u was tam mąci. Sprawa prosta, nie było nad czem trzy dni się namyślać.
— Dla ciebie może i prosta, dla nas nie. Nikt u nas nie mąci, każdy ma swoją głowę, i każdy sam sobie pan. A co do tego, że niesłusznie, — nasza rzecz prosić, wasza — nie dać. Każdy jest zainteresowany jaknajwięcej dostać.
— Czyje to — wasze i nasze? A ja sobie myślałem, że wszystko nasze.
— Ty mnie na słówka nie łap.
— Ty, Tarełkin, widać, trzy dni myślałeś, i nie rozumiałeś, dlaczego to robotnicy rozmawiać i pracować z wami nie chcą. A to kto ma być — nasi i wasi?
— A my co? Przebaczenia na kolanach mamy prosić? Nie doczekają się!
— Ej, Tarełkin, Tarełkin! U kogo przebaczenia prosić? U swojej klasy? Wszak klasa ci pobłażliwość okazuje, że rozmawia z tobą. Walnęłaby cię kolanem w tyłek, i jazda od naszych ku waszym. Też ambicja zajadła! Przed kim się stawiasz? Przed swoim robotnikiem, towarzyszem! Ech, wstyd taki! Nie wychodzić na robotę, podżegaczy słuchać nie wstydziliście się, a prosić o przebaczenie u swojego brata robotnika wstyd im!
— No, jednem słowem, namawiać nas nikt nie namawiał i wypędzać nikogo z brygady nie będziemy. A zresztą, przyjdź sam do baraku, pogadaj z chłopakami. Nie jestem im komendantem.
— To właśnie źle, że nie jesteś dla nich komendantem. Jeśli wybrali cię brygadjerem, to znaczy powinieneś być komendantem. Idź, pogadaj z twoją brygadą, a ja zwolnię się, zajdę do was, pogadamy.

Do baraku nie poszedł Halcew za godzinę, a przeczekał dwie i pół godziny — niech poczekają szelmy i podenerwują się. Po drodze zajrzał do garażu i wziął ze sobą pomocnika montera, który zrana do niego przychodził.
Podszedłszy do baraku dalwerzinców, kazał chłopakowi poczekać:
— Kręć się tu koło baraku. Gdy zawołam, właź.
W baraku było niezwykle cicho. Zobaczywszy „Egipcjanina“, dalwerzincy podstąpili bliżej. Widać było, że czekali na niego.
„Egipcjanin“ usiadł przy stole, wyciągnął worek z tytoniem i spokojnie począł sobie kręcić papierosa! skręciwszy, podsunął worek z tytoniem najbliższemu z robotników: na, weź, poczęstuj się.
Wszyscy milczeli.
— No, jak? Namyśliliście się? — rzucił wreszcie „Egipcjanin“, zaciągając się papierosem.
Odpowiedzi nie było.
— No, co, języki wam zaschły?
— Niech Kuzniecow mówi, — zaproponował chłopek z rudą brodą.
Rozpychając tłum, wyszedł naprzód młody mężczyzna z wytatuowanem na lewej ręce dużem sercem, przebitem strzałą:
— Co do przeproszenia, niech będzie: jeżeli wszyscy robotnicy mówią — niesłusznie, znaczy się niesłusznie. A co do tego, żeby wydać towarzyszy, — wszyscy postanowili, wszyscy odpowiadają narówni. Nikt nas nie podburzał, i nikogo nie będziemy wydawać.
— A tobie komu wydawać każą? Policji carskiej? — zeskoczył ze stołu Halcew, następując na Kuzniecowa. — Wykuł napamięć: „nie wydamy" i „nie wydamy“ i myśli — solidarność robotnicza! Z kim trzymasz solidarność? Z wrogiem klasowym, z kułakiem, oto z kim! Myślicie, mało tu roskułaczonych uciekinierów na budowę się wkręciło? Jak ich rozeznasz, — każdy ma dwie ręce i dwie nogi, jak ja i ty. Po czem ich poznasz? Po agitacji! Jeżeli u ciebie w brygadzie taka suka agituje, weź ją za kołnierz i pokaż klasie robotniczej: oto kułacki agitator, popatrzcie, bracia, co on tam ma pod pazuchą! Oto jak prawdziwy robotnik postępuje! A wy co? Swoją piersią przed klasą robotniczą go zasłaniacie? Nie wydamy swego kułaka, on nam milszy od naszego brata. Oto wasze „nie wydamy!“ A nie wydawaj, djabeł z tobą, widać wart pac pałaca.
— Niema u nas żadnych kułaków, ty nas nie bujaj! — odciął się Kuzniecow.
— Niema? Wiesz napewno? A no, zobaczymy.
„Egipcjanin“ skierował się ku drzwiom. Wszyscy myśleli, że rozzłościł się i odchodzi, lecz on otworzył drzwi i zawołał:
— Kozura, właź.
Wszedł monter z drugiego odcinka.
— No, pokazuj, który?
Młodzieniec przesunął po wszystkich spojrzenie, rozepchnął przednich, żeby przyjrzeć się stojącym ztyłu; obejrzawszy wszystkich, zdziwił się:
— A jego tu niema!
— Jakto niema?
— Niema. Wczoraj go widziałem, a dzisiaj niema. W białej rubaszce chodzi, coś niby blondyn, a bródkę ma rudą.
Dalwerzincy spojrzeli jeden na drugiego.
— A to on o Pticynie, — odezwał się Tarełkin. — Pticyn! Gdzie on jest?
Wszyscy rozstąpili się, otwierając drogę, lecz Pticyn nie wychodził.
— Z rudą bródką powiadasz? Ależ on tu dopieroco stał!
— Racja, stał!
— Ot, tu stał!
— Gdzież on zwiał? Drugiego wyjścia nie macie?
Kilku ludzi rzuciło się na drugi koniec baraku.
— Otwarte! Jak boga kocham, otwarte! Naoścież! Nawet nie zdążył zatrzasnąć.
— Oto i wasz Pticyn! — „Egipcjanin“ obejrzał się. — Kozura! Wal po milicję!
Drzwi trzasnęły. W baraku zaległo ciężkie milczenie.
— Niema tu u was kułaków? — „Egipcjanin“ nacierał na Kuzniecowa, i Kuzniecow, krok za krokiem, cofał się ku ścianie. — Buja się was, powiadasz? A ot, Pticyn, z twojej brygady? Proletarjusz czystej krwi, co? A czy wiesz, że twój Pticyn, po roskułaczeniu go pod Tambowem, cały chleb kołchołzny podpalił? Kołchoz rozwalił się przez niego, i ludzie poszli z torbami. Przyszedł do mnie dziś chłopak, mówi tak i tak. Może się mylę, tylko, że bardzo on jest podobny, powiada, szukaliśmy go, szukaliśmy, — przepadł jak kamień w wodę, — a on, powiada, okazuje się, siedzi sobie na pierwszym odcinku...
Trzasnęły drzwi wejściowe, do baraku wbiegł malec w długich spodniach, sięgających mu do piersi i przepasanych w talji szpagatem.
— Chłopaki! Nie widzieliśta? Człowiek z brzegu do rzeki skoczył i wpław pomknął. Jak boga kocham, nie łżę! Woda go zniosła za kilometr. Wylazł na mieliznę, potem na tamten brzeg się przebierał. Ot wam krzyż, nie łżę!
— Oto wasz Pticyn! — machnął ręką „Egipcjanin“. Nie wydamy, nie wydamy, — oto i nie wydali!
„Egipcjanin” trzasnął drzwiami, z sufitu posypała się glina. Po chwili kroczył już w kierunku partkomu.
Zrobiwszy zwykłą swą turę, zaszedł Halcew po dwuch godzinach do jurty miejscowego pisma i zetknął się tam znowu twarzą w twarz z Tarełkinem i Kuzniecowym.
— A wy co?
— A myśmy tu oświadczenie przynieśli do gazety, co do tego... co niesłuszne i wszystko takie... I tam jeszcze, co do tego, że zobowiązujemy się... Kuzniecow, nie patrząc na „Egipcjanina” wsunął mu zapocony w ręku papierek.
„Egipcjanin” szybko przebiegł spojrzeniem.
— A co do agitacji, my tam jeszcze dwuch, żeby nie drapnęli, zamknęliśmy w spiżarni. Zobaczcie tam, kto i co... Tylko, jeżeli okażą się nie w rodzaju kułaków, — nie ruszać. Wszyscy postanawiali, każdy ma swój łeb, i odpowiadać, znaczy się, trzeba narówni.
Poprawili czapki i szybko wyszli z jurty.
Wiadomość o oświadczeniu dalwerzinców i o tem, że o dwunastej wyjdą na robotę, szybciej od terminowej depeszy obiegła cały odcinek. Przed dwunastą wielu robotników, na pięć minut wcześniej rzuciwszy robotę, poczęło cisnąć się w kotlinie by zobaczyć, jakie szelmy będą miały miny.
— Nie bójta się, nosy w kołnierze koszul pochowają.
— Sumienie zagryzło, wstyd im ludziom się pokazać. Cztery dni nosów z baraków nie wysuwali.
— Tak im się i należy. Niech widzą, że wszyscy na nich spoglądają.
Punktualnie na pięć minut przed dwunastą na drodze, wiodącej do kotliny, pojawili się dalwerzincy. Przybliżali się już z nasypu, kiedy Clarke z Połozową wyszli z kotliny spojrzeć na skruszony pochód.
— Widzisz ich! Zebrali się, jak na zabawę!
Dalwerzincy szli hurmem. Widać było, że długo się szykowali do wyjścia. Istotnie ubrali się jak na zabawę: wszyscy nosili świeżo odprasowane białe rubachy i wyczyszczone na glanc buty. Wiedzieli oni, że robotnicy, którzy im ogłosili bojkot, zbiorą się popatrzeć na ich skruszony powrót, i zraniona ambicja kazała im nie dopuścić do takiego spektaklu. Szli między szpalerami ciekawych, nie oglądając się w bok, jakby nie spostrzegając ich obecności. Na przodzie, szedł harmonista, rozwinąwszy pawim ogonem harmonję. Harmonista, wybijając nogą takt, śpiewał wysokim zadzierżystym falsetem:

Stoi miły na krużganku,
Wodą mordę myje,
Bowiem zrzucił tego ranku
Jeroplan pomyje.

Z muzyką wdrapali się na kawaljer, z muzyką zeszli do kotliny, i tylko gdy strzała ekskawatoru, jak ręka dyrygenta, jednem podniesieniem zrobiła półobrót, harmonja się urwała, a zadzwoniły kilof i taczki.

Chodżent — Jewlewo — Moskwa
Lato 1932 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.