Człowiek zmienia skórę/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Człowiek zmienia skórę
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Antiqua“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.

Na czarnym kwadracie podłogi z prawej strony, leżał niewielki biały kwadrat.
Niemirowska wyciągnęła się na pościeli.
„Zabawne! Słońce podobne jest do kuli. Kula, podzielona przez okienko, równa się kwadratowi. Też swoista geometrja. A wogóle zakrawa na obraz suprematyczny: kwadrat w kwadracie. W Moskwie pewien suprematysta mówił: szlachetna twarz kwadratu. Co za idjotyzm!"
Otuliła się pledem, który pozwolono jej zabrać z domu.
„Pomyślmy o czem innem. Kwadrat przesuwa się na prawo. Słońce zachodzi. Kiedy kwadrat przesunie się jeszcze na dwa metry — będzie noc. Noc — to szczury. Nieszczęsny naczelnik domzaka[1] (nie pamiętam jego nazwiska) wojuje ze szczurami przy pomocy psów i strychniny. Psy zjadły strychninę i zdechły, a szczury zostały. Wartownik Nazim opowiada każdego wieczora o jakimś tam koniokradzie. Nazywał się Hafiz. Widocznie, również był poetą, tylko Nazim nie orjentuje się w tem. Musiało to być zabawne. Wyobrażam sobie naczelnika, kiedy Hafiz zaproponował mu wyprowadzić w ciągu jednego wieczora wszystkie szczury. Nie, napewno boski to był widok! Hafiz gra na fujarce i szczury ze wszystkich nor wyłażą na środek podwórza. Otwiera się przed Hafizem brama. Idzie, nie przestając grać, a szczury idą za nim po ulicy, jak stado. Dwuch konwojentów towarzyszy Hafizowi i szczurom. Wychodzą z miasteczka. Teraz zajęta jest przez szczury cała droga i konwojenci, z obrzydzeniem strząsając je z nóg, muszą odsunąć się nieco wbok i iść za Hafizem w pewnem oddaleniu. Księżyc powleka się chmurą, jak latarnia powleczona krepą w czasie pogrzebu. (Nie trzeba myśleć o śmierci!). Kiedy się księżyc znowu pojawia — Hafiza niema. Są tylko szczury, skaczące w popłochu spowrotem. Hafiz uciekł, a szczury wróciły".
W zamku zazgrzytał klucz.
— Obywatelko Niemirowska do sędziego śledczego!
Niemirowska zeskoczyła z pościeli.
„Gdzie ja mam grzebień? Aha, tutaj! Szybko! I lusterko... Tak. Suknia cokolwiek pognieciona. Jak zbladłam! To dobrze. Troszeczkę pudru“.
— Tak, tak, idę!
„Zmierzcha się już na dworze. To lepiej: nie będzie gapiów. Ten konwojent ze mną? Przystojny chłopak. Skąd do tadżyków takie niebieskie oczy? Jak ciężko otwiera się ta brama! Symbol prawie. Ileż to czasu nie byłam na ulicy? Tydzień, zdaje się, a może i więcej. Jak niezgrabnie nosi ten chłopak karabin! Trzeba się do niego uśmiechnąć. Ciekawe, czyby wystrzelił we mnie, gdybym tak zapragnęła uciekać? Napewnoby wystrzelił. Szczękają mi zęby, jak głupio! Trzeba być zupełnie spokojną. To narazie, no a później zobaczymy. Kobieta, rozpoczynająca od płaczu, wzbudza wstręt. Płakać można wtedy, gdy jesteś pewną, że cię kochają. Ach, gdyby sędzią śledczym był, jak poprzednio, Krygier, — byłoby wszystko proste! Dlaczego podniosłam wówczas skandal! Idjotka! Nie należy nigdy wołać na pomoc, trzeba się samemu bronić. Gdyby Krygiera nie zawiesili i on prowadziłby sprawę, nie trzymanoby mnie w więzieniu tyle dni bez przesłuchania. Jest to nawet bezprawne. Trzeba o tem napomknąć. Nie, lepiej milczeć. Mówić tylko, gdy zapytają. Przedewszystkiem nie mieszać się i zachowywać się swobodnie. Koniec końców, sędzia śledczy, ktokolwiekby on był, także jest mężczyzną. No, towarzyszko Niemirowska, czyżby już pani tak się zestarzała, że straciła wszelką pewność siebie? Czyżby nie czuła się pani na siłach zawrócić głowę jakiemuś prowincjonalnemu sędziemu śledczemu? No więc! Teraz uwaga. Zaczynamy!"
Skrzypnęły drzwi. Niemirowska krzyknęła i z zaskoczenia zemdlała. Przy biurku siedział Krygier.

Po przyjściu do siebie i odejściu konwojenta, Niemirowska wybuchła bezzwłocznie gorzkiemi wyrzutami:
— A więc to ty trzymasz mnie tyle czasu w więzieniu, w dusznej dziurze ze szczurami, nie wzywając mnie nawet na przesłuchanie? To według ciebie prawo? Co to, zdecydowałeś załatwić ze mną osobiste porachunki? Nie podejrzewałam nigdy, że zdolny będziesz do takiej podłości!
— Niech się pani uspokoi, towarzyszko Niemirowska, — powiedział miękko Krygier. — Postąpiłem bezprawnie, nie przesłuchując pani natychmiast po aresztowaniu, uczyniłem to jednak właśnie dlatego, aby nie męczyć jej zbędnemi pytaniami. Postanowiłem panią zawezwać, kiedy wszystkie materjały i zeznania będę miał w ręku, aby przesłuchanie pani ograniczyć do przyznania stwierdzonych już faktów. Proszę się opanować, i pani się przekona, że nie będzie to dla niej męczące i nie będzie długo trwać. Pozwoli pani, że będę zadawał pytania, a pani będzie odpowiadać na nie możliwie najdokładniej.
— Innemi słowy, zdecydował pan pozostawić mnie w więzieniu?
— Jeżeli i pani i ja stawiać będziemy pytania, nic z tego nie wyjdzie. Pozwoli pani, że ja będę pytał. Chciałbym, aby nim przejdziemy do przesłuchania, zrozumiała pani, że nasza osobista znajomość niema w tej sprawie nic do powiedzenia. W danej chwili przed panią siedzi nie pani znajomy, lecz ludowy sędzia śledczy i temu sędziemu śledczemu polecono przesłuchać ją w sprawie, w której pani jest jedną z osób oskarżonych. Chciałem jeszcze dodać, że szczere zeznania mogą znacznie złagodzić jej winę, podczas gdy zaprzeczanie i odmowa złożenia zeznań mogą tylko w silnym stopniu pogorszyć pani sytuację... Pani odzyskała już równowagę?
— Tak, zupełnie... Niech pan pyta. Jeżeli będę wiedziała, to odpowiem.
— Niech pani powie, w jakim celu... brała pani niektóre dokumenty, tajne często, wpływające do biura zarządu, i wręczała je obywatelowi Niemirowskiemu?
— Żadnych dokumentów nie brałam i nikomu ich nie wręczałam. To potwarz.
— Zaznaczyłem już pani, że nim ją tu zawezwałem, zebrałem od wszystkich wplątanych w tę sprawę osób zeznania. Zaprzeczać faktom, stwierdzonym przez śledztwo, niema najmniejszego sensu. To może tylko pani zaszkodzić. Aby przekonać panią, jak bardzo jej zaprzeczenie jest nierozsądne, mogę pani tylko powiedzieć: mąż pani, u którego znaleziono część zaginionych dokumentów, przyznał się, że otrzymał je od pani.
— To kłamstwo!
— No dobrze, przerwiemy na chwilę przesłuchanie, dopóki się pani nie uspokoi... A list co do Krystałowa, który znaleziono w pani torebce, również się tam znalazł bez jej wiedzy?
— List dotyczący Krystałowa położyłam do torebki, aby wręczyć go Jereminowi, później zaś zapomniałam.
— Otworzywszy go i zapoznawszy się uprzednio z jego treścią?
— Otworzyłam go, jak to wogóle często czyniłam w czasie nieobecności Jeremina, ale go nie czytałam.
— A skąd pani w takim razie wie, że dotyczy Krystałowa?
— Przeczytałam tylko ustęp, albowiem zauważyłam znajome mi nazwisko.
— Ale wszak cały list poświęcony jest Krystałowi, a nie tylko jeden ustęp.
— Wszystkiego nie czytałam.
— Wkażdym razie o tem, że Krystałow poszukiwany jest za defraudację, pani czytała?
— Nie, przeczytałam tylko ustęp o jego pochodzeniu.
— Tak. I to zagadnienie wydało się pani taką błahostką, że spotykając się codziennie z Jereminym, zapominała pani za każdym razem zakomunikować mu to. Nie przypominała pani sobie tego, nawet gdy pani zaprosiła Krystałowa na pamiętny wieczorek, w związku z wyjazdem Czertwiertiakowa?
— Ja go nie zapraszałam. Sam przyszedł.
— Czy nie spostrzega pani, że to wszystko pozbawione jest najmniejszego sensu? Dlaczego stara się pani wszystkiemi siłami sobie zaszkodzić? Widzi pani, nie zapisuję nawet jej odpowiedzi, obciążyłoby to panią jeszcze więcej. Niech pani zrozumie, tylko szczere przyznanie się i podanie motywów mogą jej pomóc.
— Chce mnie pan zgubić czy chce mi pan pomóc?
— Chcę pani pomóc przyznać się do winy, — jest to jedyna rzecz, która w danym wypadku będzie przemawiała na jej korzyść.
— Słuchaj pan, Krygier, przypuśćmy, że mogłam dopuścić się kilku nieobmyślonych postępków, które ewentualnie, możnaby było podciągnąć pod ten czy inny paragraf kodeksu karnego. Czyż za to trzeba mnie zgnoić w więzieniu? Pan mnie wszak zna? Wie pan, że nie jestem zbrodniarką. Milczy pan?... Czyżby tak prędko zmienił pan o mnie zdanie?
— Towarzyszko Niemirowska, już z samego początku zaznaczyłem pani, że nasza prywatna znajomość, niema w tej sprawie żadnego znaczenia. Zdawało mi się, że pani zrozumiała.
— Nie, nie zrozumiałam. W mojem pojęciu, ludowy sędzia śledczy to nie automat z paragrafami, lecz żywy człowiek, który ma swoje zdanie i zdania tego nie zmienia w zależności od tego, czy siedzi przy biurku śledczem, czy przed domowem. Wyobraź pan sobie, że oskarżona Niemirowska nie zechce odpowiadać na pytania ludowego sędziego śledczego Krygiera, lecz wyrazi poprostu zgodę razem żyć ze zwykłym Krygierem. Czyż zwykły Krygier weźmie za żonę Niemirowską, a sędzia śledczy Krygier każe ją rozstrzelać lub odeśle do więzienia?
— Towarzyszko Niemirowska, jeszcze raz przypominam, że jest pani na przesłuchaniu. Alegoryczne te przypuszczenia z powołaniem się na naszą prywatną znajomość, są tu nie na miejscu. Jeżeli nie zdecyduje się pani bezpośrednio odpowiadać na moje pytania, będę zniewolony przerwać przesłuchanie...
— Co za alegoryczne przypuszczenia? Pytam się pana: poco pan potrzebuje koniecznie zrobić ze mnie przestępczynię? Śledztwo wszak prowadzi pan i bieg jego jest zależny od pana. Dobrze, Niemirowski coś tam narobił, za co należy go oddać pod sąd. Powiedzmy, Niemirowski także i mnie zaplątał do tej sprawy, ale ja się na tem nie znam, ja nie jestem winna! Dlaczego chce pan ze mnie zrobić przestępczynię, li tylko dlatego, że jestem prawną żoną Niemirowskiego?
— Niech pani pozwoli...
— Nie, nie pozwolę! Dlaczego mnie pan męczy? Dlaczego rzucił mnie pan do więzienia na pożarcie szczurom? Pan, który tyle razy mi mówił o swej wielkiej miłości. Tak, tak, pan! Niech pan nie powołuje się na jakieś tam prawa. Śledztwo zależne jest całkowicie od niego. Co, czyż jestem groźną dla waszej republiki? Kto jest w tem zainteresowany, abym zgniła w więzieniu? Dobrze! Pomyliłam się, postąpiłam nieopatrznie, ale wszak nie będę tego więcej czynić. Nie chcę więcej Niemirowskiego widzieć. Pomóż mi, Andrzeju! Wyplątaj mnie z tej sprawy! Wyjadę z tobą, gdzie zechcesz. Nigdy ci tego nie zapomnę!
— Pani nie zdaje sobie sprawy z tego, co pani mówi. To, co mi pani proponuje, nazywa się w języku sądowym łapówką. Widzę, że nie uda mi się pani dzisiaj przesłuchać. Odłożymy przesłuchanie do następnego razu.
Wyciągnął rękę w kierunku dzwonka. Niemirowska zatrzymała go.
— Nie, nie! Błagam pana, nie odsyłaj mnie pan do celi. Boję się szczurów! Ja tam obłędu dostanę! Wszystko powiem, co pan zechce, tylko nie odsyłaj mnie pan spowrotem. Niech pan pozwoli mi posiedzieć tu do rana. Nie ucieknę wszak nigdzie.
Poczęła płakać. Krygier nalał szklankę wody i przysunąwszy ją na brzeg biurka, odszedł do okna.
— Nie mogę pani zostawić tu na noc — powiedział po dłuższej pauzie, nie odwracając się twarzą ku Niemirowskiej. — Powinna pani to zrozumieć. Niech pani mówi, niech pani opowie ze wszystkiemi szczegółami o motywach i pobudkach, które ją skłoniły do udzielenia pomocy Niemirowskiemu. Korzeni tych pobudek, należy, napewno, szukać w dalekiej przeszłości, w pani osobistej autobiografji. Dopóki będzie pani mówić, będę ją słuchał, jak długo by to nie trwało. Pani mnie rozumie? Pani się uspokoiła?
— Tak... Co pan chce, bym mu opowiedziała?
— Współudział pani w sprawie Niemirowskiego stwierdzony został z całą dokładnością. Ważnem jest dla nas wiedzieć, co za osobiste pobudki pchnęły panią do tej współpracy. A dla wyjaśnienia tego wszystkiego, byłoby nader wskazanem, by pani opowiedziała nam cośkolwiek ze swej przeszłości: o swem pochodzeniu, rodzinie, o tem, co pani przedtem robiła, o pani znajomości z Niemirowskim, o pani stosunkach. Pani mnie rozumie? Nie należy niczego upiększać. Niech pani zrozumie, nikt tu pani nie zamierza zgubić. Sąd nasz nie karze i nie uniewinnia. Sąd nasz pomaga oskarżonemu przekształcić się. Trzeba tylko, żeby pani dążyła do takiego przekształcenia się. A pierwszy krok ku temu — rzeczywista, szczera rewizja starego bagażu, starej biografji. A więc, słucham panią. Chce pani herbaty?
— Dobrze, wszystko panu o sobie opowiem, co wiem sama. Jeżeli można dostać gorącej herbaty, to proszę bardzo. Jest mi cokolwiek zimno.
Krygier zadzwonił.

— ...Urodziłam się w zamożnej rodzinie szlacheckiej. Ojciec mój, zawodowy oficer, do czasu dojścia do szarży kapitana, zdążył przehulać i przegrać w karty cały, dość pokaźny posag matki, i w dodatku jakieś rządowe pieniądze, i puścił sobie kulę w łeb. Dzięki stosunkom, sprawa została zatuszowana i matce dali nawet skromną wdowią pensję. Miałam podówczas dziesięć lat.
Epizod ten utkwił w mej pamięci tem, że zwolniono guwernantkę i ja z matką przeniosłyśmy się z dużego widnego mieszkania do dwuch brudnych pokoików na czwartem piętrze, na Marosejce. Nie wiedziałam jeszcze wówczas, że nędza to grzęzawisko, i że kto w nie wpadnie, ten nie zdoła już stamtąd o własnych siłach się wydobyć. Zaczęło się mroczne wdowie życie z nieodłącznemi jego rekwizytami: wydeptane pantofle, zacerowane ubranie, sucha bułka do herbaty. Dzięki stosunkom krewnych, wybłagała matka dla mnie stypendjum w gimnazjum, gdzie uczyły się me bogate kuzynki. Raz w tygodniu pozwalano mi przychodzić do nich w odwiedziny, pobawić się ich zabawkami. Kuzynki miały duże widne pokoje, kryształowe lustra i wyprawiały bale dziecinne, na które niekiedy mnie zapraszano. Zdarzało się to wtedy, gdy którejś z mych kuzynek nie spodobała się suknia i zamiast ją wyrzucić, darzono nią mnie. Na balach tych było dużo muzyki, wesela, to też po powrocie z nich zapaskudzone schody, przepojone zapachem kotów, oraz ciemna komórka na Marosejce — wydawały się jeszcze bardziej ciemne i ponure.
Tak upłynęło me dzieciństwo. Upływało ono w dwu wymiarach. Krótkie wycieczki w świat muzyki i jasności, w świat beztroskiego wesela, gdzie można smacznie i dosyta się najeść, gdzie można było beztrosko się pośmiać. Lecz, gdy gaszono żyrandole, oznaczało to zmianę dekoracji tylko dla mnie jednej. I wtedy wyłaniały się ciemne schody — trzy piętra, rozlazły stół, odklejające się tapety, lampa naftowa, roztrzęsiona komoda.
Mając lat siedemnaście, skończyłam gimnazjum i umiałam już tak nienawidzieć, jak inne w tym wieku umieją kochać. Nienawidziłam wydeptanych mych pantofli, staromodnych mych zacerowanych sukien, nienawidziłam zatęchłych schodów z tą dwupokojową komórką o wyblakłych tapetach. Gimnazjum, szkolne koleżeństwo z kuzynkami — było tą jedyną nicią, która łączyła mnie ze światem muzyki i wesela. Wiedziałam: kiedy ta nitka pęknie, pogrążę się nazawsze w szary świat mierności, z którego niema już wyjścia.
Żyłam w tym czasie jakiemś nieroztropnem, podwójnem życiem. Coraz rzadziej, z powodu braku sukien, przestawałam z tym światem, w którym obracały się me koleżanki, lecz żyłam dalej w nim z ich opowiadań. Znałam najlepsze moskiewskie krawczynie, szwaczki, szewców i jubilerów, u których nigdy nie będę miała możności czynić zamówień. Znałam cały świat ludzi, z ich przyzwyczajeniami, zaletami, wadami, z ich sympatjami i antypatjami, z ich roczną rentą, ludzi, których nigdy nie widziałam i nie powinnam była zobaczyć a których obrazy tworzyłam sobie na podstawie opowiadań mych kuzynek.
Aby przeniknąć do tego świata, brakowało mi błahostki, jakichś pięciuset rubli. Wyliczyłam to z ołówkiem w ręku: balowa suknia od Lamanowej, pantofle od Weissa, zwykły pierścionek od Fabergé, bielizna od Alschwanga. Z tem mogłam się obracać w tym świecie w ciągu całego karnawału. Byłam ładniejszą od mych kuzynek, na ulicy oglądali się za mną mężczyźni, otrzymywałam codziennie karteczki od zakochanych sztubaków. Wiedziałam więc, że, przeniknąwszy w ten świat, potrafię się w nim utrzymać. Karteczki sztubaków rozdzierałam w strzępy, nie czytając i posypywałam nimi, jak kwiatkami me schody. Pogardzałam tymi wzdychającymi amantami. Wiedziałam, że żyją na takich samych nieprzewietrzanych schodach i swe liryczne wynurzenia pisali na tak samo wyblakłej tapecie.
Naturalnie, o takiej sumie nie mogłam nawet marzyć.
Miałam siedemnaście lat, był karnawał, — jedyne drzwi, przez które mogłam wejść w ten świat, drzwi te były przede mną zamknięte.
Jednej z mych najbrzydszych kuzynek, oświadczył się na ostatnim balu syn bogatego fabrykanta tapet. Wracałam od nich z Powarskiej na Marosejkę. Szłam pieszo. Był to koniec miesiąca i nie miałam nawet na tramwaj. Na Stolesznikowej przyczepił się do mnie jakiś staruszek. Nazywał mnie „ślicznem dzieckiem“ i mamrotał mi w ucho, żeby z nim pójść, zapewniając, że mnie „nie skrzywdzi“. Był elegancko ubrany i opierał się na lasce ze złotą gałką. Zatrzymałam się nagle. Zląkł się, — widocznie, miałam zły wyraz twarzy, — i również się zatrzymał. Powiedziałam: „Niech pan da pięćset rubli, to pójdę. Ja jeszcze z nikim, rozumie pan?...“ Odwróciłam się i poszłam szybko dalej. On pozostał wtyle. Pomyślałam sobie z goryczą, że suma wydała mu się nazbyt wielką. Ścisnęłam zęby i przyśpieszyłam kroku. Czułam, że idzie dalej za mną, ogląda me nogi, taksuje. Musiał to być skąpiec. Dogonił mnie na rogu Pietrowki, zdyszany, nędzny, z kapeluszem na bakier, i powiedział mi, że się zgadza. Wziął mnie pod rękę i zawołał dorożkę. Po drodze bełkotał mi coś na ucho, lecz nie słuchałam. Myślałam, czy nie robię czasem głupstwa nie do naprawienia. Może zatrzymać dorożkę i wyjść? Kuzynki moje sprzedawały to za komfortowe życie, dozgonną rentę. Dla nich pięćset rubli wydałyby się śmieszną sumą. Nie zatrzymałam dorożki i nie zeszłam...
Staruszek nie miał pieniędzy. Wykorzystał me niedoświadczenie, wiedząc że nie zażądam od niego pieniędzy zgóry i oszukał mnie. Zapłakałam. Staruszek, lękając się, widocznie, skandalu, wytrząsnął wszystko, co miał w woreczku: dwieście dziewięćdziesiąt pięć rubli i pośpiesznie wyprowadził mnie na ulicę. Skręciłam w najbliższą przecznicę. Nie wiedziałam, gdzie się znajduję, w jakiej właściwie dzielnicy miasta.
Powiedziałam kuzynkom, że wygrałam na wojennej pożyczce trzysta rubli. Czwartego dnia jechałam już w karecie moich kuzynek na bal.
Do końca karnawału pozostawały jeszcze cztery bale. Nie miałam prawa tracić ani jednej godziny. Na pierwszym już balu zwrócił na mnie uwagę młody Roztowcew, który przez całą noc nie dał mi z kim innym tańczyć. Skoncentrowałam na nim cały ogień, i nazajutrz był we mnie zakochany po uszy. Następnego dnia dowiedziałam się od kuzynek, że sprzedano mu niedawno z licytacji majątek, został goły i oprócz długów, ma w Petersburgu żonę, z którą nie żyje. Gryzłam sobie palce w bezsilnej złości. Zaprzysięgłam sobie nie zwracać uwagi na mężczyzn poniżej lat pięćdziesięciu. Przepytałam szczegółowo kuzynki o wszystkich obecnych na tym balu i zatrzymałam swój wybór na pewnym pułkowniku lat pięćdziesięciu, którego już-już mieli awansować na generała. Miał fory u dworu i władał wielkiemi dobrami.
Na następnym balu nie tańczyłam już więcej i całą noc przesiedziałam przy bufecie z pułkownikiem, który rzucił grę w bridge‘a. Pułkownikowi mówiłam, że nie znoszę młokosów i że mężczyźni poniżej pięćdziesiątki nie istnieją dla mnie. (Po moim pierwszym staruszku sam widok siwizny wzbudzał we mnie wstręt).
Pułkownik przez całą noc po kawaleryjsku wypinał naprzód pierś, gładził wąsy i popisywał się fajerwerkiem swego żołnierskiego dowcipu. Nazajutrz od tego wypinania, niechybnie, bolał go grzbiet, i ordynans nacierał mu go spirytusem. Jednem słowem, pułkownik był zwyciężony. Na następnym balu oddał szpadę i prosił o mą rękę. Po tygodniu zostałam legalną żoną pułkownika, a po dwuch miesiącach — generałową Protasową.
Następny rok przeszedł dla mnie, jak ustawiczne święto, — w muzyce i kwiatach. Nigdy Moskwa nie bawiła się tak, jak w tym okresie. Rewolucja lutowa wybuchła na tem święcie olśniewającym fajerwerkiem, od którego zapaliły się gdzieś tam śpichrze. Przyszła rewolucja Październikowa i zgasiła wszystkie światła. Generał Protasow znikł. Jedni twierdzili, że pijani żołnierze rzucili go pod pociąg, inni — że obraca się gdzieś na Krymie. Prawdę mówiąc, mało się interesowałam jego losem. Zrozumiałam, że atut mój jest bity, a bity atut — nie jest więcej atutem. Miesiąc później, odebrali mi wszystko, dając wzamian, jakby na urągowisko, pokoiczek za przegródką na tej samej Marosejce, tylko o dziesięć domów dalej.
Czułam, że zostałam okradziona. Kupiłam sobie miejsce w tym błyszczącym spektaklu za najwyższą cenę, jaką może zapłacić siedemnastoletnia dziewczyna, i naraz ktoś odwołał widowisko, nie zwracając mi pieniędzy za bilet. Nienawidziłam ludzi, którzy strącili mnie spowrotem w toń nędzy, nienawidziłam ich tak mocno, jak nienawidziłam zawsze nędzy. A nędza stawała się coraz potworniejszą.
Dzięki mym dawnym stosunkom, udało mi się dostać się do jednego z moskiewskich teatrów. Teatr ten był dla mnie jedyną wysepką, gdzie wieczorem, przy świetle kinkietów, odżywał na kilka godzin skrawek pełnego blasku wczorajszego dnia.
Z Niemirowskim zapoznałam się znacznie później. Było to mniej więcej na początku nepu. Obracałam się podówczas w towarzystwie speców, przeważnie inżynierów. Niemirowski pociągał mnie swem wielkopańskiem, drwiącem traktowaniem teraźniejszości. Był wybitnym specjalistą, zarabiał duże pieniądze, nie mogli się bez niego obejść. Nie ukrywał swej pogardy ku „nim“, nie zaniechał ani jednej okazji, aby nie wyśmiewać „ich“ nieudolności technicznej. Zachowywał się jak prawdziwy arystokrata w niewoli u motłochu. Zeszliśmy się. Kochałam go. Wyciągnął mnie z błota nędzy. On pierwszy mówił mi ze spokojną naukową pewnością, że wszystko, co się dzieje wokoło, — to prowizoryczne, że zbliżamy się ku nowemu Termidorowi, kiedy kierownictwo przejdzie stopniowo w ręce inteligencji technicznej, aby przywrócić w kraju hierarchję i porządek. Wszystko wokoło, zdawało się, potwierdzało jego nieomylne proroctwa. Był to kulminacyjny punkt nepu. Zgaszone światła zapalały się jedno po drugiem. Rzuciłam teatr, był mi już niepotrzebny.
Pracowałam w owym okresie w truście, gdzie pracował i Niemirowski. Kierował faktycznie trustem on. Dyrektor komunista w niczem się nie orjentował, i rola jego ograniczała się do tego, aby na decyzjach Niemirowskiego stawiać wizę swego biletu partyjnego. Niemirowski nazywał go ironicznie „swoim komisarzem“.
Pewnego razu powiedział mi Niemirowski, że „jego komisarza“ zmienili. Był w kiepskim humorze. Było to zupełnie niespodzianie. Prowadził podówczas pewien dosyć ryzykowny interes, do którego potrzebował wizy partbiletu. Prosił mnie, abym mu się wystarała w zarządzie o pewien dokument, który nie powinien był dostać się do rąk nowego dyrektora. Pracowałam wtedy w sekretarjacie zarządu i niejednokrotnie wyciągałam dla Niemirowskiego ten czy inny papier.
Nazajutrz rano, przed przyjściem dyrektora, przeszłam do jego gabinetu wyszukać wymagany dokument. Teczka z dokumentami znajdowała się w szafie. Była to olbrzymia szafa, przedzielona na dwie części. Odszukałam potrzebny dokument, gdy naraz w korytarzu rozległy się kroki. Drugiego wyjścia z gabinetu nie było. Nie pozostawało mi nic innego, jak wleźć do drugiej pustej połowy szafy, i zamknąwszy drzwi, przeczekać.
Wszedł nowy dyrektor. Był to mężczyzna lat trzydziestu — obserwowałam go przez szczelinę. Usiadł przy biurku, przejrzał papiery, zadzwonił następnie i polecił zawezwać do siebie Niemirowskiego. Widziałam, jak wszedł Niemirowski, jak nowy dyrektor pokazywał mu jakieś papiery. Niemirowski miał zmieszaną czerwoną twarz; takim go nigdy jeszcze nie widziałam. Tłumaczył się. Nowy dyrektor mówił spokojnie, udawadniając wciąż coś Niemirowskiemu cyframi. Niemirowski, zawsze taki pewny siebie i chłodny, przed tym człowiekiem czerwienił się i denerwował, próbując coś zaprzeczać. Zrozumiałam jedno: znalazł się człowiek, który orjentuje się w sprawach trustu nie gorzej od Niemirowskiego, przejrzał jego grę i bawi się teraz nim, jak kot myszą. Niemirowski wydał mi się nędznym i godnym litości.
— No cóż, zobaczymy, jak pan będzie dalej pracować, — powiedział dyrektor Niemirowskiemu i nieoczekiwanie oparł się o drzwi szafy, które zlekka uchyliłam. Nie zdążyłam cofnąć ręki i przycięłam sobie palec. Ugryzłam do krwi wargi i milczałam. Niemirowski wyszedł. Wkrótce wyszedł i nowy dyrektor. Mogłam opuścić szafę. Jako pamiątka tej rozmowy, został mi się nazawsze krzywo zrośnięty palec.
Przy obiedzie spotkałam Niemirowskiego. Nie kochałam go więcej. Nie dawał mi więcej żadnych zleceń. Późno wracał z trustu. Pracował wieczorami w domu, czego nigdy dotąd nie czynił. Starał się. Pogardzałam nim. Przypominał mi drobnego schwytanego złodziejaszka.
Z zachwytem obserwowałam nowego dyrektora. Niemirowski nie mówił już o nim „mój komisarz“, wolał o nim wcale nie mówić.
Po miesiącu zrozumiałam, że kocham nowego dyrektora. Pewnego razu, powiedziałam mu to. Nie zwracał na mnie do tej pory żadnej uwagi. Teraz już nie mógł nie zwracać. Następnego dnia podpisał rozkaz o przeniesieniu mnie na drugi oddział. Poszłam do niego z tym rozkazem do mieszkania i powiedziałam, że rozkaz należy cofnąć, dopóki nie przeszedł jeszcze przez kancelarję. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem i poprosił wejść do pokoju. Usiadł przy biurku, zaproponował mi krzesło i zapytał prosto:
„Czego pani sobie ode mnie życzy?
„Kocham pana...“
Zmarszczył się i powiedział spokojnie, patrząc na mnie swemi szaremi oczyma:
„Obraża panią, że nie zwracam na nią uwagi? Czy tak? Nie jestem ślepy, jest pani bardzo ładna. Mogę przespać się z panią. Sprawi mi to nawet, napewno, przyjemność. Zadowolona pani? Ale później wyprowadzę ją precz. Poco to pani? Nie mam potrzeby pani ubliżać. Najlepsze, co pani może zrobić, to zostawić mnie w spokoju“.
„Dlaczego pan przypuszcza, że nie będzie pan mógł mnie pokochać? Potrafię być zdumiewającą kochanką, taką, jakiej pan jeszcze nigdy nie miał.
„To bardzo proste, ale tego pani nie zrozumie, — powiedział, miękko odsuwając mą rękę. — Jest pani człowiekiem, obcym mi klasowo. Nie mamy żadnych punktów styczności“.
„To głupstwo, nie zna pan mnie wszak zupełnie“.
„Wiem, że jest pani żoną Niemirowskiego, żyje pani z nim dosyć długo, — to mi całkowicie wystarcza“.
Powiedziałam mu, że nie kocham więcej Niemirowskiego i więcej do niego nie wrócę. Opisałam mu scenę w gabinecie i pokazałam złamany palec.
Wysłuchał mnie bardzo uważnie:
„Widzi pani, wszystko, co pani mi mówi, jeszcze bardziej potwierdza, jaka dzieli nas przepaść. Kocha pani we mnie poprostu zwycięzcę, — tego, kto w danej chwili okazał się na wierzchu. Mówi w pani samica jej klasy. Między nami niema i nie może być nic wspólnego“.
Wstałam i wyszłam. Odprowadził mnie do drzwi.
Przeniesiono mnie do innej pracy. Tak minęło pół roku.
Pewnego razu Niemirowski zakomunikował mi, że proponują mu wyjazd na jedną z większych budów. Po trzech dniach wyjechałam. Nie miałam poco zostawać w Moskwie. Jedyny człowiek, którego kochałam, nie dał mi słowa nadziei.
Po raz ostatni widziałam go pobieżnie, przez okno. Było to szóstego dnia po jego przyjeździe. Zna go pan wszak: to Morozow, obecny naczelnik budowy...
Niemirowski na nowem miejscu znowu porósł w pierze. Nie odgrywał jednak już tej roli, co przedtem. Praca jego była kontrolowaną. Stopniowo schodził na dalszy plan. Czułam, że gryzie go złość. I kiedy pewnego razu, jak rok temu, zaproponował mi Niemirowski, abym mu wydostała jakiś papier, przyniosłam mu go nazajutrz i rzuciłam na stół. Sprawiało mi przyjemność, że szkodzę w czemś tym panom z partbiletami.
Zeszłam się z panem. Wydał mi się pan niepodobnym do tych wszystkich czupurnych właścicieli partbiletów. Oddawał pan kochanej kobiecie „z wrogiej klasy“, jak powiadają ci panowie, więcej, niż kawałek pana pościeli. Pokochałam pana. Byłam zła na siebie za tę miłość. Męczyłam pana, jak męczyłam siebie.
Nie, nie żyłam z Jereminym. To zwykłe kłamstwo. Flirtowałam z nim. Nic nie miałam przeciwko temu, aby się we mnie zakochał. Wiedziałam, że mnie nienawidzi, to mnie podniecało. Zabawne było widzieć go u mych stóp.
Między Niemirowskim a mną zawarta została swoista milcząca umowa. Ja pomagałam mu w drobnych jego sprawach, on nie mieszał się w moje. Wiedziałam, że on plącze „towarzyszom“ z komitetu partyjnego karty i świadomość tego dawała mi satysfakcję...
No, zdaje się, wszystko. Przez całe me życie nie zrobili ludzie dla mnie niczego, za co byłabym im wdzięczną. Nie mam ich za co kochać. Lękam się bardzo śmierci. Jedyne świetlane piętno w ciągu ostatnich miesięcy — to miłość ku panu. Nie oszukuję pana, nie mówię, że kocham pana do szaleństwa. Byli ludzie, których więcej od pana kochałam. Nikt w życiu nic zrobił mi nic dobrego. Człowiekowi, któryby mi podał rękę w obecnej sytuacji, całe życie nie zapomniałabym tego. Umiem być wdzięczną, jak pies. W ciągu trzydziestu dwu lat nie wydałam ani jednej kropli mej wdzięczności...
No więc, już widno. Może mnie pan odesłać spowrotem do celi...






  1. Domzak — dom zakluczenja — więzienie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.