Przejdź do zawartości

Człowiek zmienia skórę/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Człowiek zmienia skórę
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Antiqua“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.

Praca kulturalna na budowie kulała, klub pracował kiepsko, i Synicyna zdecydowała, że będzie mogła lepiej uporządkować pracę, zorganizowawszy na odcinkach bibljoteki. Pojechała do Stalinabadu po książki.
Miasto, którego od zeszłego roku nie widziała, rozrosło się przez ten rok, zmężniało i rozmawiało już basem autobusowych klaksonów. Miasto rozpełzło się po równinie, jak wykipiałe mleko, nowemi alejami białych standartowych domków, zarosło lasem rusztowań. Na jesieni rusztowania zdjęto, otwierając nową, wyrosłą przez lato dzielnicę.
Synicyna wędrowała po mieście, nie poznając znajomych ulic. Zatrzymała się obok oczyszczalni bawełny, której tu nie było w zeszłym roku i powlokła się wolno wgórę, — obok gmachu CIKa, zwróconego tyłem do miasta i frontem do stepu; mimo dwóch szkół technicznych — męskiej i żeńskiej; mimo gmachu CK, wysuniętego naprzód ku chodnikowi, dwóch kamiennych kolumn, poprzez które wchodzili do tego budynku najlepsi synowie republiki. Minęła park miejski, cienisty i gęsto zadrzewiony, przywieziony tu z odległego Taszkientu.
Synicyna przecięła ulicę i przy domu Dechkanina, wyszła na duży plac. W rogu placu na bronzowym cokole stał bronzowy Lenin i ręką wskazywał na Wschód. Jeszcze dwa lata temu, plac nie odgrodzony ze wschodu budynkami, szedł prosto w pole i przylegał na dziesiątki kilometrów do łańcucha gór. Żartownisie nazywali go największym placem świata.
Za placem główna ulica zwężała się i przechodziła w stary bazar. Nad bazarem unosił się mdły zapach pieprzu, cebuli, baraniny i rozpuszczonego łoju, oraz słychać było chrapliwe głosy przechodniów i krzyki woziwodów.
Była to tak zwana stara Azja, — ta, którą najpierw przychodzili oglądać przyjezdni, żądni zapoznania się z prawdziwym Wschodem. Nieraz przychodziła ją oglądać również i Synicyna.
Była to stara Azja, opierająca się nowemu miastu. Szła ona stamtąd, z kresów główną ulicą, przeciw atakującym ją białym domom, pewna i niezniszczalna. Między nią a nowem miastem stał bronzowy Lenin.
Tak było w zeszłym roku. W tym roku, przeszedłszy plac, Synicyna krzyknęła w zdumieniu. Bazaru nie było, — nie było ani glinianych lepianek, ani sklepików, była rozkopana ziemia, jakgdyby przeszedł po niej samum lub kolumna traktorów. Miasto poszło naprzód i stara bazarowa Azja, zebrawszy swój bagaż, czmychnęła za Dubiszankę.
Zrobiło się Synicynej smutno: żal jej było zniesionego bazaru. Pomyślała, że tak, rok za rokiem, znika stara Azja. Wkrótce cały ten kraj, naprzekór geografji, wtargnie w azjatycki kontynent duchem Europy. Tego wymagał socjalizm i aczkolwiek Synicyna nie powątpiewała o słuszności tego wymogu, było jej żal tego ścieranego barwnego kurzu.
W komunalnym gmachu Sownarkoma, który rozrzucił w ogrodzie białe swe domki z werandami, roiło się jak w hotelu. U każdego z narkomów i sekretarzy CK nocowało po pięć osób, przybyłych z rejonów. Miasto nie mogło ich wszystkich zmieścić. W dzień chodzili i sprzeczali się po instytucjach, a nocą, doczekawszy się powrotu potrzebnego narkoma, nie dawali mu spać, po raz trzydziesty dowodząc konieczności natychmiastowego wydania tych lub innych kwot i materjałów budowlanych; rozkładali mapy, tykali w nią palcem; wyciągali z kieszeni różne dziwne przedmioty: kawałki kolorowych metali, minerały, buteleczki ze złotym piaskiem, przepojone naftą wapniaki, kazali wąchać i żądali, żądali, żądali. Narkomowi ze zmęczenia oczy się kleiły, zgóry wiedział, że w każdym rejonie znajdują się wyjątkowe bogactwa, które trzeba w pierwszej kolejności eksploatować, że każda fabryka jest najważniejszą. Po raz trzydziesty zmęczony powtarzał, że budżet republiki jest ograniczony: wszystkiego naraz zrobić i zbudować nie można, — i obiecywał sprawę postawić w kolegjum.
Synicynę męczyła ta ustawiczna walka. Nie rozumiała, jak mogą żyć i pracować w niej narkomi. Irytowała ją nienasycona chciwość tych przyjezdnych, gotowych zębami wydrzeć wszystko, co im się wydawało niezbędnem do życia ich rejonu, ich fabryk, — ten nieskończony targ między centralą i zarządami lokalnemi. Każdy rejon gotów był połknąć cały budżet republiki, obiecując wzamian hektary wykopalisk i góry bawełny. I chociaż budżet z roku na rok rósł o setki procentów, nie podążał jednak za żądaniami tych ludzi, dla których cały świat zdawało się, ograniczał się na dziesięciu wiorstach ich rejonu.
Synicyna nie lubiła więcej Stalinabadu.
Synicyna nie chciała wracać do miasta. Postanowiła przeprawić się przez rzekę. Usadowiła się następnie na samochodzie ciężarowym, idącym do Kurgan-Tiube. Wydostali się na gudronowaną szosę i pomknęli, otrząsując z kół przylepione błoto.

...Do miasteczka pierwszego odcinka przybyła Synicyna na wieczór i przyszedłszy do domu, zastała na stole list. Wyczerpana wyciągnęła się na pościeli i odpieczętowała kopertę.

Szanowna Walentyno Władimirowna!
W czasie rewizji w mieszkaniu byłego kierownika oddziału technicznego, zbiegłego do Afganistanu, znaleziona została kartka, zapisana ołówkiem na białej stronicy, wyrwanej z książki. Na odwrotnej stronie widniał jej podpis, co wskazuje, że książka, z której wyrwana została stronica, należała do pani. Ponieważ treść kartki rzuca nowe światło na sprawę Krystałowa, bardzo proszę pofatygować się do mnie w tej sprawie bezwarunkowo dzisiaj. Będę panią oczekiwał u siebie w gabinecie o szóstej.

Z towarzyskim ukłonem
A. Krygier.

List datowany był wczoraj.
Synicyna chwilę leżała z zamkniętemi oczyma. Następnie wstała, spojrzała na zegarek: siódma! W najgorszym wypadku, jeżeli Krygiera nie będzie w instytucji, zajdę do mieszkania.
W prokuraturze nikogo nie było. Drzwi kancelarji były zamknięte. Wiedząc, że Krygier długo przesiaduje w swym gabinecie, Synicyna przeszła da niego naokoło. Drzwi do gabinetu były uchylone. Nie pomyliła się: Krygier siedział przy stole, plecami ku drzwiom. Nie dosłyszał skrzypnięcia drzwi.
Synicyna podeszła na palcach do Krygiera i zajrzała mu przez ramię. Na stole przed Krygierem leżało kilka zapisanych arkuszów papieru. Synicyna nachyliła się i głośno przeczytała:

WNIOSEK OSKARŻAJĄCY

w sprawie Nr. 17, z oskarżenia obywatela Niemirowskiego Aleksandra Grygorjewicza z paragrafu 58,14 KK.
Synicyna oczekiwała, że Krygier ją zatrzyma.
— Można? Czy to sekret?
Odpowiedzi nie było.
Synicyna odwróciła się ku Krygierowi.
„Co takiego? Nie chce ze mną rozmawiać?“
— A-a!... — oparła się o stół.
Z prawej skroni Krygiera wzdłuż twarzy sączyła się cieniutka nić krwi. Synicyna rzuciła się ku drzwiom, chciała biec, zawołać ludzi, potem przypomniała sobie, że w całym domu nikogo niema: trzeba było wołać z ulicy. Znaczyłoby to zwołać tłum ciekawych. Wróciła na palcach do stołu. Zaskrzypiała podłoga. Spojrzenie jej padło na wypisane arkusze. Schyliła się i poczęła czytać półgłosem, szybko łykając litery:

WNIOSEK OSKARŻAJĄCY

W sprawie Nr. 17, z oskarżenia obywatela Niemirowskiego Aleksandra Grygorjewicza z paragrafu 58,14 KK; o-ki Niemirowskiej Haliny Iwanowny z paragrafu 17 — 58,14 KK...
Synicyna przebiegła wzrokiem trzy drobno zapisane arkusze i zatrzymała się na ostatnim:
Oskarżeni są:
Obywatel Niemirowski Aleksander Grygorjewicz, lat 44, piśm., wyższe wykształcenie, pochodzenie socjalne — drobnomieszczańskie, niekarany, żonaty, inżynier ostatnio kierownik sekcji mechanizacji budowy, —
o kontrrewolucyjny sabotaż, skierowany na zarwanie wspomnianej budowy i polegający na świadomej dezorganizacji sekcji mechanizacji drogą umyślnego niewypełniania i lekceważącego wykonywania swych obowiązków (par. 58 p. 14 KK).
Obywatelka Niemirowska Halina Iwanowna, piśm., z pochodzenia socjalnego szlachcianka, córka oficera zawodowego, niekarana, zamężna, ostatnio zatrudniona, jako osobista sekretarka naczelnika budowy, —
o współudział ze swym mężem, ob. Niemirowskim A. G., w popełnionem przez niego przestępstwie, za pomocą dostarczenia środków, usunięcie przeszkód i zatarcie śladów przestępstwa (par. 17 — 58 p. 14 KK), oraz o niedoniesienie o wiadomem kontrrewolucyjnem przestępstwie (par. 58 p. 12 KK)...
Następnie szedł szereg nieznajomych Synicynej nazwisk i wreszcie, ostatni ustęp:
Krygier Andrzej Jurjewicz, lat 42, członek WKP (b) z 1918 r., z pochodzenia socjalnego syn rzemieślnika, w chwili obecnej pełniący obowiązki ludowego sędziego śledczego i rejonowego prokuratora, —
podtrzymujący stosunek ze znajdującą się pod śledztwem Niemirowską, i nietylko nie starający się zbadać sprawy Niemirowskich, lecz nawet po wykryciu przestępstwa, usiłujący wykorzystać swą sytuację służbową celem złagodzenia sądowo-zapobiegawczych zarządzeń obrony socjalnej w stosunku do swej byłej kochanki — dla uniknięcia zbędnego badania jego sprawy przez osoby mniej od niego w tej sprawie kompetentne, uznaje siebie za winnego zdrady partji i nieodpowiedniego na przyszłość do wykonywania swych obowiązków ludowego sędziego śledczego i rejonowego prokuratora.
Nie chcąc dyskredytować w oczach miejscowej ludności władz sądowych, będący pod śledztwem Krygier, uważa za celowe nie oddawać się publicznemu sądowi, lecz jako członka WKP (b), — w drodze wyjątku, skazać się bez sądu na najwyższy wymiar kary socjalnej obrony — rozstrzelanie z drobnokalibrowego nagana.
I nadole, drobnem pismem:
Wyrok wykonany został 17 Maja 1931 r. o 18 minut 40. A. Krygier.

...Zegarek na stole astmatycznie zachrypiał i zakasłał cztery razy. Synicyn wstał, naciągnął chałat i wyszedł na dwór. Wziął prysznic i wróciwszy do pokoju, począł się cicho ubierać.
— Wychodzisz już?
Odwrócił się. Walentyna patrzała na niego, oparłszy się łokciem o poduszkę.
— Wróciłeś wszak wczoraj późno do domu!
— Nic nie szkodzi. Sen nie jest koniecznością, lecz przyzwyczajeniem... A ty dlaczego nie śpisz?
— Nie mogę spać.
— Nerwy rozigrane? Napewno, wczorajsza historja z Krygierem?
— Być może...
— Co za bydło! Ludzie nadwerężają się, aby uporządkować pracę, uzdrowić atmosferę, a tacy wszystko rzucają, dezerterują i podrywają jeszcze autorytet organów sądowych. Dobrze, żeś nie zrobiła harmideru, lecz mnie pierwszemu zatelefonowała. Jeszcze lepiej zrobisz, jak nie będziesz o tem nikomu opowiadać.
— A podług mnie Krygier to zuch! Wszystko uczynił, co mu partyjne sumienie dyktowało: nie gram więcej. Cóż więc chcecie?
— Ty to poważnie?
— Zupełnie. Podług mnie, nie każdy na miejscu Krygiera, potrafiłby znaleźć takie proste i uczciwe wyjście. Oburzenie twoje jest zupełnie bezpodstawne. Postępek Krygiera nie kompromituje ani partji, ani organów sądowych, — przeciwnie, jest nader umoralniający.
— Uważasz całą tę hecę z wyrokiem, tę nikomu niepotrzebną pozę, całą tę romantykę samobójstwa — za szlachetne i komunistyczne? Nie poznaję cię, Wala! Nigdyś nie mówiła, nigdyś nie rozmawiała takim językiem.
— A czy wogóle rozmawiamy kiedy? Czyś kiedykolwiek interesował się, o czem ja myślę? Czy przypuszczasz, że w ciągu tych trzynastu lat, od dnia naszego spotkania na froncie, nie zmieniłam się? Żona — to płyta gramofonowa: zapamiętałeś raz melodję i już? Jeżeli kiedyś przetrzesz oczy i przekonasz się o przemianie portretu, to będziesz przekonany, że przemiana nastąpiła w ciągu jednej nocy.
— Rozumiem, każdy może popełnić w życiu błędy, mieć chwilowe słabości, nazwij je jak chcesz. Niema jednak takich błędów, których nie możnaby było wybaczyć człowiekowi, do którego się ma zaufanie.
— Ty możesz zmiażdżyć człowieka swą szlachetnością. O, tak, ty wybaczysz! Wiesz, że oszukiwać cię dalej z kamieniem twego przebaczenia na szyi — stałoby się nie do wytrzymania i głupie. Powiadasz, „jeżeli ludzi nic więcej nie wiąże jak łóżko“. A czy jesteś pewny, że łączy nas coś więcej? Co właściwie?
— Myślę — to, co nas zawsze łączyło: praca, walka, wspólna sprawa...
— A jeżeli ta praca i ta wspólna sprawa, — przestały mi dawać ten minimalny procent zadowolenia, przy którem można żyć?
— Zdaje mi się, że jesteś chora, Wala. Wiem, bardzo jestem przed tobą winien. Wszedłem w mą pracę i nie okazywałem ci żadnej pomocy. Zdawało mi się, że żyjemy jak dawniej temi samemi sprawami. Tak, to napewno moja wina. Dlaczegoś mi nie powiedziała wcześniej, gdy to się zaczęło? Lecz nic nie szkodzi, Wala, wyleczę cię. Pamiętasz, jak chorowałaś na tyfus? Wszyscy myśleli, że już koniec, a potem przyszedł kryzys i Wala poczęła powoli wracać do zdrowia. Zobaczysz, pomogę ci. Tu, naturalnie, trudno mi urwać trochę czasu, ale ukończymy budowę — pojedziemy do Moskwy, na naukę, tam będziemy razem chodzić wszędzie, zobaczysz nowych ludzi, centrum... życie kulturalne, teatry, odczyty... Będziemy się razem uczyć, czytać.
— Jesteś dużem dzieckiem, Wołodia, — miękko pogłaskała go po głowie. — Wybacz mi, że zajmuję cię głupstwami. I tak dosyć masz spraw na głowie. No, idź, zamierzałeś popracować dziś.
— Zdawało mi się, żeś chciała mi coś powiedzieć?
— Nie, żartowałam — będę spać.
Chłód letniego poranka wydał mu się gorzkim w smaku. Szedł i rozmyślał, jakim to sposobem i kiedy mogło się to wszystko zdarzyć. Wszystko zwaliło się na niego nieoczekiwanie: sprawa z ekskawatorami, historja z Krygierem, zamach na amerykan, niedobór w kotlinie, rozprzężenie w mechanizacji, rozprzężenie w parku samochodowym, reorganizacja aparatu partyjnego na bazie oddzielnych odcinków; zorganizować pracę partyjnych jaczejek na drugim i trzecim odcinku, zorganizować naukę polityczną, zorganizować pismo, aby wychodziło choć dwa razy w pięciodniówkę — długi szereg zadań, jedno pilniejsze od drugiego. W tym gąszczu spraw historja z Walentyną zwaliła się na niego, jak nowy nieprzewidziany ciężar.
Wszedł do partkomu, rzucił się ciężko na krzesło i oparł się o stół łokciami. Czuł, że nie potrafi dobrze pracować. Spojrzenie jego upadło na dużą żółtą kopertę, leżącą na widocznem miejscu. Na kopercie krzywemi arabskiemi literami widniał adres: „Do komitetu komunistycznej partji“. Synicyn przedarł kopertę, wewnątrz leżał duży arkusz papieru, wypisany ołówkiem. Niezgrabne arabskie litery biegły krzywemi rzędami z prawej strony ku lewej, pełznąc to wdół, to wdrapując się wgórę. U dołu arkusza widniały odciski palców. Przypominało to skomplikowane ćwiczenie z podręcznika daktyloskopji.
Opanował się i począł czytać, zbierając z wysiłkiem rozsypane litery i sklejając z nich słowa:

DO KOMITETU PARTJI KOMUNISTYCZNEJ.

Niżej podpisani dechkanie, biedacy i najemnicy oraz robotnicy, podają do wiadomości partji komunistycznej i władzy sowieckiej, jakoteż GPU, aby zwróciły uwagę, aresztowały i rozstrzelały wroga władzy sowieckiej i pomocnika bucharskiego emira, jak również basmaczów i kapitalistów Afganistanu, Urtabajewa Saida, rodem z Czubeku, który to Urtabajew, pracuje na budowie do tej pory w charakterze inżyniera...
Synicyn potarł czoło i przysunął papier bliżej.
...na co posiada się liczne dowody.
Kiedy trzy tygodnie temu uciekali do Afganistanu główny buchalter i naczelnik oddziału technicznego, to uciekli razem z nimi dwaj robotnicy afganie, którzy służyli im za przewodników. Afgańczyków tych przyjął na robotę Urtabajew, a oprócz tego, na dzień przed swą ucieczką do Afganistanu, zachodzili do Urtabajewa Saida i wychodzili od niego ze zwitkiem, co mogą potwierdzić robotnicy dechkanie Olim Assametdinow, Chodża Muminow, Dżokobdżon Abdurasułow i Abduła Imam-Berdy, którzy pracują na pierwszym odcinku i przechodząc ulicą widzieli wychodzących od Urtabajewa ze zwitkiem i bardzo się dziwili.
O zaszłem komunikujemy władzy sowieckiej, ponieważ w zeszłym roku, na trzy dni przed najazdem basmaczów, do Urtabajewa przychodzili również z Afganistanu dwaj dechkanie pod pretekstem, że chcą zorganizować w Afganistanie kołchoz, a w trzy dni później był z Afganistanu najazd basmaczów i dużo dechkan zostało wybitych. A na to są świadkowie Odine Takijew i Chalmurad Ikramow.
A także, kiedy basmaczowie koło kiszłaka Kijik z zasadzki napadli na oddział ochotniczy, któremu służył za przewodnika Isa Chodżyjarow, dechkanin, kołchoznik i kandydat partji, a którego to oddziału dowódcą był Urtabajew, to byli zabici milicjanci Ibrahim Rachimow, Chakim Mirkulanow, przedstawiciel rewolucyjnego komitetu wykonawczego Abdu Rachim Kurbanow, prokurator Han-Nazar Chudajkułow, dechkanin Radżeb Samandarow i inni, których się nie pamięta, a także rozstrzelani przez basmaczów z rozkazu Urtabajewa, dwaj rosyjscy technicy, a sam Urtabajew zwolniony został przez herszta Fajzę z honorami na basmaczowskim koniu. O czem zaświadczyć może kandydat partji Isa Chodżyjarow z kołchozu „Czerwony Październik“, który nie powiadomił o tem władzy sowieckiej wcześniej ze względu na swoją niepiśmienność. A że wszystko powiedziane jest rzeczywiście prawdą, to niniejszem potwierdzamy.
Następowały odciski kilkudziesięciu palców.

...Synicyna wstała późno, z bólem głowy. Podczas gdy się myła, suszyła włosy, wygładzała suknię, przeszło już południe. Spieszyć się nie było gdzie. Wolno poczęła się ubierać, długo przeglądając swą twarz, poszarzałą i zmęczoną bezsennością. Potem z irytacją odsunęła lustro i narzuciwszy chustkę, wybierała się do klubu.
Zapukano do mieszkania. Wszedł Komarenko.
— Wołodi niema. Jest w partkomie.
— Ja, właściwie, do pani, Walentyno Władimirowna.
— Czemu przypisać ten zaszczyt? — podsunęła gościowi żartobliwie taburet.
— Mam interes. Nie chciałem pani trudzić, wolałem sprawić sobie przyjemność i osobiście ją odwiedzić.
— Bardzo pan łaskaw. Chce pan herbaty z konfiturami?
— Tylko co piłem. Nie zmieści się więcej. Niech pani zachowa konfitury, następnym razem specjalnie przyjdę.
— Zawsze rada jestem pana widzieć. A więc, co za interes ma pan do mnie?
— Sprawa tego rodzaju: Krygier wczoraj rano, na kilka godzin przed samobójstwem, przesłał mi teczkę ze sprawą niejakiegoś Krystałowa, którego uważano przedtem jako zwykłego kryminalistę, a w trakcie śledztwa wyjaśniło się, że sprawa ma raczej charakter polityczny. A więc, wśród papierów Krystałowa znaleziona została zapiska. Pisana była na stronicy, wyrwanej z książki. Na odwrotnej stronie tej stronicy jest pani podpis. Chciałbym w tej sprawie otrzymać od pani pewne informacje.
— Krygier pisał mi w przeddzień samobójstwa i prosił, bym do niego zaszła. Niestety, nie byłam tego dnia w domu. Zachodząc do niego następnego dnia, spóźniłam już. Wątpię, bym mogła panu dać w tej sprawie jakieś rzeczowe informacje. Książki moje są w rękach różnych ludzi. Wszyscy moi znajomi biorą ustawicznie do czytania. Możliwe, że oni skolei, pożyczyli je swym znajomym. Mógł ktoś wydrzeć stronicę, na której napisane było moje nazwisko, a kto właściwie, — trudnoby mi było obecnie ustalić.
— Spróbujemy. Koło znajomych pani, którym daje pani czytać książki, nie jest wszak tak wielkie. Niech się pani postara przypomnieć, komu właściwie dawała pani tę książkę.
— Obawiam się, że mogę się pomylić.
— Nic strasznego. Niech pani wymieni szereg ludzi, którym daje pani zazwyczaj książki. Jakoś dobierzemy się.
— Komu dawałam tą książkę? Przedtem, nim dałam ją Krygierowi, była ona, pamiętam, u Urtabajewa. Trzymał ją Urtabajew, zdaje się, dosyć długo. Plątała się, napewno, u niego na stole i ktoś z odwiedzających łatwo mógł wyrwać z niej stronę.
— Tak. A komu jeszcze pani pożyczała, nie przypomni sobie pani?
— Nie, nie przypomnę sobie. Dawno to było.
— To znaczy, że Urtabajewowi pożyczała ją pani napewno? U Urtabajewa leżała ona długi czas?
— Tak.
— Dobrze. A może, poznaje pani charakter pisma, którym zapisana została kartka, aczkolwiek jest on wyraźnie zmieniony?
Komarenko wyciągnął z woreczka arkusz papieru. Na papierze napisane były zwykłym ołówkiem cztery wiersze:
Jesteś poprostu draniem. Daję ci tydzień czasu. Jeżeli w ciągu tygodnia nie zlikwidujesz wszystkich swych spraw i nie wyjedziesz, — powiem wszystko Synicynowi.
Synicyna przebiegła wzrokiem kartkę:
— Nie, nie znam tego pisma.
Komarenko schował arkusz papieru.
— No, cóż, dziękuję i za to. Przepraszam za niepokojenie. Wszystkiego dobrego!

Na dworze warczał i sapał samochód ciężarowy. W kotlinie wysadzali skałę. Wybuchy dochodziły przygłuszone, jakby rąbano gdzieś drzewo. Na pustym placu, między barakami, prażył upał. Podjechał samochód osobowy. Komarenko kazał szoferowi czekać i poszedł przez plac do partkomu.
— A! akurat w porę! — ucieszył się Synicyn.
Poprosił aby zostawiono ich samych i wyjąwszy z pudła duży arkusz, wymalowany odciskami palców, pokazał go Komarence.
— Ciekawe, co ty o tem powiesz?
Przetłumaczył zdanie za zdaniem całą deklarację.
— Ot, przetłumacz mi dosłownie na papierze całą tę sztukę. Sprawdzimy.
— Może dać i oryginał z odciskami palców?
— Palców nałożę ci ile zechcesz, jest ich podobno u każdego człowieka po dwadzieścia sztuk. Znasz tego Chodżyjarowa?
— Tak. Jest taki kandydat partji, pracuje w kotlinie. Kołchoznik, mało piśmienny, niczem szczególnie nie wyróżnił się.
— O tej historji z Fajzą opowiadał mi były miejscowy pełnomocnik Pechowicz. Wówczas pod Kijikiem wybito istotnie cały nasz oddział. Jeden Urtabajew uszedł żywcem. Wypuścił go sam Fajza. Urtabajew twierdzi, że namówił Fajzę, by poddał się z bronią. Zachodził do Pechowicza tego dnia. Mówił, że Fajza nie chce poddać się ochotnikom, lecz zgadza się poddać samemu pełnomocnikowi GPU. Wypadki takie często się u nas zdarzały. Obiecali na trzeci dzień złożyć broń, w wąwozie Dagana-Kijik. Na drugi dzień natknął się na nich nasz oddział Ostapowa i rozbił ich w proch. Spotkanie w wąwozie nie doszło do skutku. Żywcem uciekł Fajza z kilku dżygitami, lecz nasi zagnali ich daleko w góry. Później głowę Fajzy przyniósł w worku jeden z dżygitów pełnomocnikowi w Parcharze. Dżygit ten nazywa się Kuandyk Chodża-Gildy. Mieszka teraz w Muminabadzie. Prawdopodobnie brał on udział po stronie basmaczów w zasadzce pod Kijikiem i mógłby coś opowiedzieć. To dla twojej orjentacji.
— Ciekawe! Znaczy to, że deklaracja jednakże oparta jest na faktach rzeczywistych.
— Ot co: sprawę tę prowadź według swej kompetencji, jak każde oświadczenie, które nadchodzi do ciebie na tego czy innego członka partji. Palcom specjalnie nie ufaj. Nawalić ci mogą pół setki. Pomacaj swego Chodżyjarowa. To on niewątpliwie organizował podanie deklaracji. A ja, ze swej strony, zajmę się, sprawdzeniem świadków. Zawezwę Kuandyka i jeszcze kogoś.
— Zatem, sądzisz, że to wszystko możliwe?
— A kto go wie, takie tu rzeczy widziałem, że dałem sobie słowo niczemu się nie dziwić. Jak tam u ciebie z ekskawatorami? Zdecydowaliście coś ostatecznie?
— Co było do decydowania? Dwa ekskawatory, które doszły do drugiego odcinka, tam zostawiono. Narazie pracują. Pozostałe zatrzymaliśmy w stepie, pod ochroną. Po nadejściu traktorów, zdemontujemy na miejscu i przewieziemy w częściach. Na przystani przystąpiono już do rozmontowania. Urtabajew odsunięty od pracy. Morozow nalega, by go zwolnić z surową naganą. Istotnie, w całej tej sprawie sprawował się Urtabajew od początku do końca haniebnie: odmówił wykonania rozkazu Morozowa i wbrew rozkazowi, montował dalej.
— Kto wam dał znać o tej sprawie pierwszy?
— Murri.
— Twierdzi on, że ekskawatory po takim spacerze wyjdą z ruchu?
— Stanowczo. Zrzuca z siebie wszelką odpowiedzialność.
— Kto pracuje dragerami na tych dwu ekskawatorach, które zostawiliście na drugim odcinku?
— Metełkin i Rumin, brat naczelnika odcinka.
— Członkowie partji?
— Tak.
— Co mówią?
— Obaj po stronie Urtabajewa. Powiadają, że maszyny są w dobrym stanie. Bo co?
— Interesuję się tą sprawą. Jeżeli obydwa ekskawatory będą dobrze pracować, to będzie dowód, że eksperyment Urtabajewa nie był wcale absurdalnym. Czyż nie tak?
— Wszystko jedno, nawet gdyby te dwa doskonale pracowały, to Urtabajew nie miał prawa przeprowadzać na własną rękę eksperymentu z przeszło dwudziestoma ekskawatorami, wbrew kategorycznemu sprzeciwowi firmy Bewsirius i wbrew rozkazowi naczelnika budowy oraz naczelnego inżyniera. Za takie rzeczy komisja kontrolna nie pogłaska go po główce.
— Czy nie masz tu pod ręką jakiegoś podania, kartki, listu Urtabajewa, czegokolwiek, napisanego jego ręką? Treść obojętna.
— Mam. Masz tu jego list, a tu oto stare jego oświadczenie przeciwko Jereminowi.
Komarenko przebiegł oczyma deklarację, wyjął z woreczka kartkę, znalezioną u Krystałowa i położył ją obok.
— Spójrz, co za ciekawa kartka, którą znaleziono podczas rewizji w mieszkaniu Krystałowa. Napisana na stronicy, wyrwanej z książki, którą pożyczył u twej żony Urtabajew. Czy nie znajdujesz, że charakter pisma podobny jest do pisma deklaracji Urtabajewa?
Synicyn uważnie porównywał obydwie kartki.
— Psiakrew! Nie jestem rzeczoznawcą, lecz podług mnie, podobieństwo nadzwyczajne! W tej kartce pismo nieco zmienione, ale rysunek wszystkich zasadniczych liter — kropka w kropkę.
— Takie i ja mam wrażenie. Zresztą, kto go wie, łatwo można się w tych sprawach pomylić.
— Tak, lecz tu podobieństwo rzuca się w oczy nawet profanowi. Poczekaj! Ale jeśli kartkę tę pisał Urtabajew, to znaczy, że był związany z Krystałowym i ułatwił mu ucieczkę do Afganistanu! Znowu nici prowadzą do Afganistanu!
— Nie potrzebujesz teraz tych listów?
— Nie. Możesz wziąć.
— Hop! No, pracuj. Ja narazie jadę. Trzymaj mnie au courant. No, wszystkiego dobrego!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.