Clerambault/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA
I.

Agenor Clerambault, siedząc w altance swego ogrodu w Saint-Prix, czytał żonie i dzieciom odę, którą właśnie napisał do Pokoju, władającego nad wszystkimi ludźmi i nad wszystkiemi sprawami ludzkiemi: Ara Pacis Augustae. Chciał w niej wysławiać rychłe nastanie powszechnego braterstwa ludów.
Był to wieczór lipcowy. Na wierzchołki drzew kładły się ostatnie promienie różane. Poprzez jasny opar, rzucony jak zasłona na stoki pagórków, na szarą równinę i na dalekie miasto, błyszczały szyby w Montmartre, podobne do złotych iskier. Właśnie skończył się obiad. Clerambault oparł się o stół, z którego jeszcze nie zdjęto nakrycia i mówiąc, rzucał spojrzenie, pełne naiwnej radości, na swoich troje słuchaczy po kolei. Był pewny, że znajdzie w nich odbłysk swego własnego zadowolenia.
Żona jego, Paulina, z trudnością mogła podążyć za lotem jego myśli i obrazów: każda lektura nagłos sprawiała, że zaraz po trzeciem zdaniu popadała w stan senności, w którym kłopoty gospodarskie zajmowały jakieś dziwne miejsce; możnaby powiedzieć, że głos czytającego pobudzał je do śpiewu, jak czyżyki w klatce. Napróżno wysilała się, aby łowić z ust męża wyrazy, których znaczenia już nie mogła rozumieć; oczy jej mechanicznie spostrzegały dziurę w obrusie, ręce zbierały okruszyny na stole, mózg zajmował się uporczywie natrętnym rachunkiem, aż do chwili, kiedy spojrzenie męża zdawało się ją chwytać na nieuwadze. Wtedy starała się jak najśpieszniej uczepić ostatnich zasłyszanych zgłosek, zachwycała się poematem, bełkocąc szczątek wiersza (nigdy bowiem nie umiała przytoczyć dokładnie wiersza).
— Jak ty to powiedziałeś, Agenorze? Powtórz raz jeszcze to zdanie... Boże, jakie to piękne!...
Róża, mała córeczka jej, marszczyła brwi. Maksym, duży chłopiec, przybierał wyraz szyderczy i mówił z niezadowoleniem:
— Mamo, nie przerywaj ciągle.
Ale Clerambault uśmiechał się i głaskał czule rękę swej dobrej żony. Ożenił się z nią z miłości, gdy był bardzo młody, ubogi i nieznany; znosili razem lata niedostatku. Nie stała wprawdzie na tym samym poziomie umysłowym, co on, a różnica ta nie zmniejszała się z wiekiem; ale Clerambault mimo to kochał i szanował swoją długoletnią towarzyszkę. Zadawała sobie wiele trudu, atoli bez wielkiego powodzenia, aby dotrzymywać kroku swemu sławnemu już mężowi, którym się szczyciła. On był dla niej nadzwyczaj pobłażliwy. Nie miał wyrobionego zmysłu krytycznego, czuł się jednak szczęśliwy w życiu, pomimo niezliczonych błędów w swoich osądach. Ponieważ te błędy były zawsze korzystne dla innych, których widział w lepszem świetle, niż na to w istocie zasługiwali, byli mu za to wdzięczni, z pewnym odcieniem ironji. Nie przeszkadzał im w ich pogoni za zyskiem; jego niewinność parafjańska była dla tych ludzi zblazowanych widokiem pokrzepiającym, tak jak krzak zielony wśród skweru.
Maksyma bawiło to, ale umiał cenić swego ojca. Ten piękny chłopiec dziewiętnastoletni o oczach śmiejących się i pełnych życia, nabył rychło, w środowisku paryskiem, ów dar obserwacji szybkiej, jasnej i szyderczej, która się stosuje raczej do zewnętrznych znamion rzeczy i istot, aniżeli do ich wewnętrznej treści: nie uchodziło jego uwadze nic śmiesznego, nawet u tych osób, które kochał. Nie było w tem jednak żadnej złośliwości i Clerambault uśmiechał się z jego młodzieńczej zarozumiałości. Nie czyniła żadnej ujmy uwielbieniu, jakie Maksym miał dla swego ojca, była raczej przyprawą tego uczucia: ci paryscy młokosi nie mogą kochać inaczej, z miłością łączy się u nich zawsze chęć do pustej swawoli.
Rozyna zaś milczała podług swego zwyczaju i nie łatwo było wiedzieć, co myśli. Słuchała z ciałem pochylonem, z rękoma skrzyżowanemi, z ramionami opartemi na stole. Są natury, które wydają się stworzone na to, aby przyjmować, jak ziemia milcząca, która otwiera się wszystkim ziarnom; niezliczone ziarna wpadają do niej i zostają tam uśpione, a niewiadomo, które wydadzą owoce. Podobnie było z duszą młodej dziewczyny: słowa czytającego nie odbijały się na niej, jak na inteligentnych i ruchliwych rysach Maksyma, ale lekka różowość twarzy i wilgotny blask źrenic, które osłaniały powieki, świadczyły o wewnętrznym ogniu i o silnem wzruszeniu, podobnie jak na obrazach Dziewicy florentyńskiej, gdy słyszy magiczne Ave archanioła.
Clerambault nie mylił się. Spojrzenie jego, które krążyło po tem nielicznem gronie osób, zatrzymywało się ze szczególną radością na tej jasnej główce pochylonej, która czuła, że ojciec na nią patrzy.
I tych czworo osób tworzyło, wśród owego wieczora lipcowego, małe ognisko domowe, pełne miłości i spokojnego szczęścia, którego ośrodkiem był ojciec, bożyszcze rodziny.

II.

On wiedział o tem i rzecz dziwna, ta świadomość nie czyniła go niemiłym w obejściu, nie psuła jego charakteru. Sprawiało mu tyle przyjemności, że sam kocha, miał tyle uczucia, by obdarzać niem wszystkich, bliskich i dalekich, że uważał to za rzecz zupełnie naturalną, iż go wzajemnie kochano. Był starem dzieckiem. Od krótkiego czasu doszedł do sławy, po życiu wśród ciasnych stosunków, nie pozłacanych żadnym blichtrem. Miernotę tę znosił z łatwością, ale sława, jaką osiągnął, napełniała go radością.
Skończył lat pięćdziesiąt i nie odczuwał tego nawet; było wprawdzie kilka srebrnych nitek w jego grubych jasnych wąsach galijskich, ale serce zachowało wiek jego dzieci. Zamiast iść z prądem swego pokolenia, łączył się z każdą nową falą; za najlepsze w życiu uważał zapał młodości nieustannie odnawianej. Nie troszczył się o sprzeczności, w jakie go może wprowadzić ta młodość, będąca w ciągłem przeciwieństwie do tej, która ją poprzedzała. Te sprzeczności roztapiały się w jego duszy, bardziej entuzjastycznej, aniżeli logicznej, upojonej pięknem, które widział wszędzie rozsiane. Z tem łączyła się dobroć, która nie zgadzała się wprawdzie zupełnie z owym panteizmem estetycznym, ale którą czerpał ze swych własnych zasobów.
Stał się tłumaczem wszystkich myśli szlachetnych i ludzkich, sympatyzował z partjami postępowemi, z robotnikami, z ludźmi uciśnionymi, z gminem, którego prawie wcale nie znał, albowiem był z pochodzenia czystej krwi burżujem o poglądach szlachetnych, acz niejasnych. Bardziej jeszcze, aniżeli lud, kochał tłum; lubiał się w nim zanurzać, cieszył się, że się roztapia (tak mu się przynajmniej zdawało) w duszy ogółu. Był to w owym czasie szał modny w klasach wykształconych. A moda, jak to zwykle czyni, podkreślała jedynie w sposób silny nastrój ogólny ówczesnej epoki. Ludzkość kroczyła po drodze do ideału mrowiska. Owady najbardziej wrażliwe, artyści, ludzie intelektualni, byli pierwsi, którzy objawiali symptomy tego kierunku. Widziano w tem tylko zabawkę i nie spostrzegano stanu ogólnego, którego te objawy były zapowiedzią.
Ewolucja demokratyczna świata, która trwa od czterdziestu lat, nie zdołała urzeczywistnić w polityce rządów ludu, a tem mniej w społeczeństwie panowania mierności. Elita artystów zrazu słusznie opierała się temu podciągnięciu różnych inteligencyj pod jeden strychulec, ale będąc zanadto słaba, aby móc walczyć, usunęła się na bok, podkreślając z przesadą swoją pogardę i swoje osamotnienie; głosiła jako ideał sztukę, dostępną jedynie małej garstce wybranych i wtajemniczonych. Niema nic lepszego nad takie cofnięcie się w zacisze, gdy się w nie wnosi bogactwo wiedzy i serca i duszę tryskającą zapałem. Ale była wielka różnica między zebraniami literackiemi z końca dziewiętnastego wieku, a samotniami płodnemi, gdzie się skupiają zdrowe myśli. Dbali oni więcej o to, aby oszczędzać swój mały zasób intelektualny, aniżeli aby go ciągle odnawiać. By go oczyścić, wycofali go z obiegu. Z tego wynikło, że wkrótce nie miał wartości obiegowej. Życie ogółu płynęło obok niego, nie troszcząc się o niego wcale. Kasta artystów więdła wśród rafinowanych zabaw. Gwałtowne wichury, w czasie burzy wywołanej sprawą Dreyfusa, wyrwały kilka dusz z tego odrętwienia. Gdy wyszli ze swych cieplarń, tchnienie powietrza na dworze odurzyło ich. Rzucili się w dużą falę, która obok nich płynęła, z tą samą przesadną gorliwością, z jaką ich poprzednicy z niej się wycofali. Sądzili, że zbawieniem jest lud, że on jest wszystkiem, co jest dobre i co jest piękne, a pomimo niepowodzeń, jakich doznali w swoich wysiłkach, aby się do niego zbliżyć, inaugurowali nowy kierunek w życiu duchowem Europy. Z dumą uważali siebie za tłumaczów duszy zbiorowej Europy. Nie oni wszakże zdobywali ją; oni byli przez nią podbici; dusza zbiorowa uczyniła wyłom we wieży z kości słoniowej; osoby osłabione myślicieli poddawały się. A aby ukryć przed sobą swe poddanie się, nazywały je dobrowolnem. Filozofowie i estetycy, czując potrzebę przekonywania siebie samych, budowali teorje dowodzące, że prawo wymaga, aby się poddać fali życia jednomyślnego, zamiast nią kierować, albo mówiąc skromniej, iść ze spokojem swoją maluczką drogą. Chełpiono się, że się nie już sobą samym, że się nie jest już wolnym rozumem (wolność była w tych demokracjach hasłem przestarzałem). Szczycono się, że się jest jednem z ciałek krwi, które przynosi rzeka, jedni mówili, że to rzeka rasy, drudzy, że to rzeka życia ogólnego. Te piękne teorje, z których ludzie biegli i zręczni umieli wydobywać recepty sztuki i myśli, były w całej pełni rozkwitu w roku 1914.
Zachwycały one serce naiwnego Clerambaulta. Nic nie przemawiało lepiej do jego serca pełnego uczuć i do jego chwiejnej duszy. Temu, kto nie panuje nad sobą samym, łatwo jest poddać się. Poddaje się innym, wszechświatowi, tej władzy opatrznościowej, niepojętej, nieokreślonej, na którą człowiek składa ciężar, by za niego myślała i układała zamiary. Wielki prąd płynął tuż obok i dusze te leniwe i ociężałe, zamiast iść dalej swą własną drogą na brzegu, uważały za rzecz bardziej prostą i bardziej upajającą, dać się unosić temu prądowi... Dokąd? Nikt nie zadawał sobie trudu, aby o tem myśleć. Będąc w bezpiecznem schronisku na swoim zachodzie, nie kłopotali się myślą, że ich cywilizacja może utracić nabyte korzyści. Pochód ludzkości na drodze do postępu wydawał im się tak samo pewny, jak obracanie się ziemi, a to przekonanie pozwalało im czekać z założonemi rękoma; zdawano się na Naturę, a ona, żłobiąc swą otchłań, czekała na nich w dole.
Ale Clerambault, jako dobry idealista, rzadko patrzył na swoje stopy. Nie przeszkadzało mu to wcale mieszać się w sprawy polityki naoślep, co było w owym czasie zamiłowaniem literatów. Wtrącał tam swoje słowo, ni w pięć, ni w dziewięć, zachęcany do tego przez dziennikarzy, poszukujących materjału dla siebie, wpadał w ich sidła i zabierał się naiwnie do rzeczy poważnych. Zresztą dobry poeta dobry człowiek, inteligentny acz nieco głupi, o czystem sercu i słabym charakterze, wrażliwy na słowa podziwu i nagany, przystępny wszystkim sugestjom swego środowiska, niezdolny jednakże do niskiego uczucia zazdrości lub nienawiści, niezdolny również przypisywać te uczucia drugim. W całym układzie uczuć ludzkich był zawsze krótkowidzem na to, co złe, a dalekowidzem na to, co dobre. Jest to typ pisarza stworzonego na to, aby podobać się publiczności, albowiem nie widzi wad i błędów ludzkich, a złoci natomiast ich drobne zalety. Nawet ci, których to nie wyprowadza w pole, są za to wdzięczni; gdy ktoś nie może czemś być, pociesza się, że się przynajmniej tem wydaje, a człowiek lubi zwierciadło, które upiększa miernotę.
Ta powszechna sympatja, która wprowadzała w zachwyt Clerambaulta, sprawiała również nadzwyczajną rozkosz tym trojgu osobom, które go w tej chwili otaczały. Szczyciły się nim, jak gdyby był ich dziełem. To, co człowiek podziwia, wydaje mu się poniekąd, jak gdyby je sam stworzył, a jeżeli ktoś jest jeszcze w bliskim stosunku do osoby podziwianej, gdy jest z tej samej krwi, przestaje odróżniać dokładnie, czy jest jej twórcą, czy też sam od niej pochodzi. Oboje dzieci i małżonka Agenora Clerambaulta spoglądali na swego wielkiego człowieka oczyma roztkliwionemi i zadowolonemi, jak na swoją własność. On zaś, który górował nad nimi swojem płomienistem słowem i wyniosłą postacią, o barczystych plecach, znosił to cierpliwie: wiedział dobrze, że to własność trzyma za łeb właściciela.

III.

Clerambault zakończył czytanie swego poematu wizją w stylu Schillera o radości braterskiej, którą zapowiada przyszłość. Maksym, przejęty zachwytem pomimo swej ironji, wyrażał ojcu najżywsze uznanie. Paulina objawiła głośno niepokój, czy mąż nie zgrzał się zanadto przy czytaniu, a Rozyna, która cały czas zachowywała się milcząca, w czasie ogólnego poruszenia wycisnęła ojcu ukradkiem pocałunek na ręce.
Służąca przyniosła pocztę i dzienniki wieczorne. Nikt nie śpieszył się z czytaniem ich. Zapatrzeni w promienną przyszłość, nie troszczyli się o wiadomości bieżące. Maksym jednak zerwał opaskę wielkiego dziennika burżuazyjnego, przebiegł okiem cztery strony symetrycznie zadrukowane, podskoczył przy ostatnich wiadomościach i zawołał:
— Słuchajcie! Wojna!
Nie słuchano go. Clerambault upajał się jeszcze ostatniemi dźwiękami słów swoich, które właśnie przebrzmiały. Rozyna zaś znajdowała się w stanie spokojnej ekstazy. Tylko matka, której umysł nie mógł się na jednem miejscu utrzymać, jak mucha, która w różnych kierunkach lata, znajdując przypadkowo okruszynę chleba, usłyszała to ostatnie słowo syna i zawołała:
— Maksymie, nie pleć andronów!
Maksym zaprotestował przeciw tym słowom i pokazał w swoim dzienniku wiadomość, że Austrja wypowiedziała wojnę Serbji.
— Komu?
— Serbji.
— Ej, co tam! — rzekła poczciwa kobieta takim tonem, jak gdyby chciała powiedzieć: „Co nas to obchodzi, co się dzieje na księżycu...“
Ale Maksym odpowiedział z wyrazem przekonania — doctus cum libro — dowodził, że takie odległe wstrząśnienie, zbliżając się coraz bardziej, może łatwo rzucić iskrę zapalną w beczkę prochu. Clerambault obudził się ze swego rozkosznego odrętwienia, uśmiechnął się spokojnie i zawyrokował, że nic z tego nie będzie:
— Bluff, jak ich tyle widziano od trzydziestu lat: co rok, na wiosnę albo w lecie... Udawali walecznych i pobrzękiwali szablą... Nie wierzyli w możliwość wojny: nikt jej nie życzył sobie... Wojna była niemożliwa; wykazano to jasno. Był to straszak, który należy raz na zawsze wygnać z mózgów w wolnych państwach demokratycznych..
I rozwijał dalej ten temat...
Noc była pogodna, rozkoszna, zaciszna. Na polach odzywały się świerszczyki. Robaczek świętojański połyskiwał wśród murawy. Zdala słychać było turkot pociągu. Glicyny wydzielały swą woń upajającą. Krople wodotrysku spadały z cichym szmerem. Na niebie bez księżyca widniała świetlana smuga wieży Eiffel.
Obie kobiety weszły do pokoju. Maksym, zmęczony długiem siedzeniem, biegał w głębi ogrodu ze swoim młodym psem. Przez otwarte okna słychać było Rozynę, grającą na fortepianie, z nieśmiałem wzruszeniem, melodje Schumanna. Clerambault został sam, siedząc wygodnie na swoim fotelu plecionym z łoziny, pełen szczęścia, że żyje i że jest człowiekiem. Z wdzięcznością w sercu, wchłaniał w siebie słodycz tej cichej nocy letniej.

IV.

Upłynęło sześć dni.
Clerambault spędził popołudnie w lasku. Był podobny do mnicha z legendy. Leżąc u stóp dębu, mógłby z otwartą gębą słuchać śpiewu ptaka, a wiek upłynąłby mu, jak jeden dzień. Dopiero z nastaniem wieczora zdecydował się wrócić do domu. W przedsionku Maksym wybiegł na jego spotkanie, nieco blady, ale uśmiechnięty i zawołał:
— A więc, papo, stało się.
I zawiadomił go o najnowszych wypadkach: mobilizacja rosyjska, stan wojenny w Niemczech. Clerambault spoglądał na niego, nie rozumiejąc go. Myśli jego były tak daleko od tych ponurych szaleństw. Próbował dyskutować. Wiadomości były jednak zupełnie dokładne. Siedli do stołu. Clerambault nic prawie nie jadł.
Szukał powodów, aby zaprzeczyć następstwom tych dwóch zbrodni: zdrowy rozum opinji publicznej, mądrość rządów, ponawiane zapewnienia partyj socjalistycznych, stanowcze słowa Jaurèsa. Maksym dał mu mówić, uwaga jego była gdzie indziej zwrócona: podobnie jak pies jego, nastawiał ucha na szmery nocne... Noc była tak czysta, tak pełna czułości!... Ci, którzy przeżyli te ostatnie wieczory lipca 1914 i ten piękniejszy jeszcze wieczór pierwszego dnia sierpniowego, zachowali niezawodnie w pamięci cudowny blask przyrody, obejmującej czułemi ramionami, z łagodnym uśmiechem litości, nikczemną rasę ludzką gotową pożreć się wzajemnie.
Było już blisko dziesiątej godziny. Clerambault przestał mówić. Nikt mu nie odpowiadał. Milczeli teraz wszyscy, z troską w sercu, każdy pozornie czemś zajęty, kobiety robótką, Clerambault książką, którą tylko oczy jego czytały. Maksym wyszedł na ganek, palił cygaro. Oparty o balustradę, patrzył na uśpiony ogród i na czarodziejski odbłysk światła księżycowego wśród ciemnej alei.
Dzwonek telefonu przejął go dreszczem. Wzywano Clerambaulta. Poszedł ociężałym krokiem do aparatu; twarz jego miała wyraz senny i roztargniony. Nie rozumiał zrazu, co mu mówiono.
— Kto mówi?... A, to ty, drogi przyjacielu?
(Kolega paryski telefonował do niego z redakcji jakiegoś dziennika).
Wciąż jeszcze nie rozumiał słów jego.
— Nie rozumiem... Jaurès... Cóż więc? Jaurès?... A, mój Boże!...
Maksym, powodowany tajną obawą, słuchał zdaleka tej rozmowy; przybiegł, by chwycić z rąk ojca słuchawkę, którą Clerambault upuścił z gestem rozpaczy.
— Hallo!... Hallo!... Co pan mówisz? Jaurès zamordowany!...
Okrzyki bolu i gniewu skrzyżowały się na drucie. Maksym słuchał szczegółów, które powtarzał swej rodzinie głosem urywanym. Rozyna przyprowadziła Clerambaulta do stołu. Usiadł przygnębiony. Cień niezmiernego nieszczęścia, jak starożytne fatum, zaciężył nad domem. Nietylko żal za przyjacielem ściskał serca — znikła jego twarz wesoła i poczciwa, jego ręka wyciągnięta do serdecznego uścisku, umilkł głos, który swym dźwiękiem rozpraszał chmury smutku... Znikła także ostatnia nadzieja ludów zagrożonych, jedyny człowiek, który mógł (tak sądzili przynajmniej z ufnością dziecięcą i wzruszającą) zażegnać nadciągającą burzę. Gdy on padł, jak drugi Atlas, runęły niebiosa.
Maksym pobiegł na dworzec. Chciał zasięgnąć wiadomości z Paryża i przyrzekał, że powróci w nocy. Clerambault został w samotnym domu, skąd widać było zdaleka, na ciemnem tle, światła stolicy. Nie ruszał się z krzesła, na które upadł w stanie odrętwienia. Katastrofa groźna zbliżała się: tym razem nie wątpił o tem; już nawet nastąpiła. Pani Clerambault nakłaniała go, by poszedł na spoczynek: nie chciał o tem słyszeć. Myśli jego rozsypały się w gruzy; nie mógł rozróżnić w nich nic stałego i pewnego, wprowadzić w nie ładu, iść za pewnym planem. Jego przybytek wewnętrzny runął; wśród kurzu, jaki się wznosił wśród gruzów, nie można było poznać, co zostało nietknięte; zdawało się, że nic wogóle nie zostało. Piętrzył się stos cierpień. Clerambault patrzył na nie okiem osłupiałem i nawet nie zauważył, że łzy mu płyną z oczu.
Maksym nie wracał. Ogarnęło go podniecenie, jakie panowało w Paryżu. O godzinie pierwszej w nocy pani Clerambault, która udała się na spoczynek, przyszła po swego męża i potrafiła nakłonić go, by poszedł wraz z nią do ich wspólnej sypialni. I położył się także do łóżka. Ale gdy Paulina zasnęła (ją niepokój wprawiał w sen!), wstał z łóżka i wrócił do sąsiedniego pokoju. Dusiło go w gardle, stękał, cierpienie owładnęło tak bardzo całem jego jestestwem, że nie zostawiało mu miejsca do oddychania. W przeczuleniu proroczem artysty, który widzi często lepiej przyszłość, aniżeli chwilę obecną, obejmował okiem przerażonem i sercem bolejącem to wszystko, co miało nastąpić. Ta wojna nieunikniona między najpotężniejszemi narodami na świecie wydawała mu się bankructwem cywilizacji, upadkiem najświętszych nadziei, że ziści się szczytny ideał braterstwa ludów. Zgrozą przejmowała go wizja tej ludzkości szalonej, która składała swoje najcenniejsze skarby, swe siły, swój genjusz, swe najwyższe cnoty bestjalskiemu molochowi wojny w ofierze. Była to agonja moralna, krwawiąca serce wspólność z miljonami nieszczęśliwych. I na cóż, na cóż się przydały wysiłki tylu wieków? W sercu jego zapanowała straszliwa pustka. Czuł, że nie mógłby dłużej żyć, gdyby wiara jego w rozum ludzi i ich wzajemną miłość do siebie była zburzona, gdyby musiał uznać, że jego credo na polu życia i sztuki było mylne, że rozwiązaniem zagadki świata jest ponury pesymizm. Był zanadto tchórzliwy, aby patrzeć wprost na ten obraz; z trwogą odwracał od niego oczy. Ale potwór stał przed nim i dmuchał mu w twarz. I Clerambault błagał kornie (nie wiedział sam kogo lub co), aby to nie nastąpiło, aby to nie nastąpiło! Raczej wszystko inne, aniżeli taka prawda. Ale prawda żarłoczna stała za drzwiami, które się otwierały. Całą noc Clerambault walczył, aby te drzwi napowrót zamknąć...
Nad ranem począł się w nim budzić instynkt zwierzęcy, niewiadomo z jakiego źródła pochodzący; pod wpływem tegoż jął w swej rozpaczy szukać jakiejś ściśle określonej przyczyny tego nieszczęścia, spychać za nie odpowiedzialność na jednego człowieka, to znów na grupę osób i wyładowywać na nich swój gniew za tę straszną klęskę, jaką sprowadzili na całą ludzkość. Było to dopiero krótkie zjawisko — pierwsza daleka emanacja obcej duszy, ciemnej, olbrzymiej, nie znającej oporu, gotowej do wkroczenia — Duszy tłumu.
Przybrała ona wyraźniejsze kształty za przybyciem Maksyma, który przynosił z sobą świeżą woń tych wypadków, zebraną przez całą noc wśród ulic Paryża. Wszystkie fałdy jego ubrania, wszystkie włosy jego ciała były nią przesiąknięte. Znużony, podniecony, nie chciał siadać, myślał tylko o tem, aby znów odejść z domu. Dziś miał się pojawić dekret mobilizacyjny. Wojna była niewątpliwa. Była konieczna. Była dobroczynna. Trzeba było to raz zakończyć. Szło tu o całą przyszłość ludzkości. Wolność świata była zagrożona. Oni skorzystali z zamordowania Jaurèsa, aby siać niezgodę i wywołać bunt w ojczyźnie napadniętej. Ale cały naród podniósł się do walki, skupiony dokoła swoich wodzów. I miały się znów powtórzyć wzniosłe dni wielkiej rewolucji...
Clerambault nie sprzeciwiał się tym wywodom, zapytał tylko:
— Tak sądzisz? Jesteś tego pewny?
Była to jednak jak gdyby ukryta prośba, aby Maksym jeszcze raz powtórzył swe twierdzenie, aby to uczynił z jeszcze większym zapałem. Wiadomości, jakie przyniósł, powiększały jeszcze chaos, podnosiły go do szczytu, ale równocześnie poczęły kierować rozprószone siły duszy do pewnego stałego punktu. Pierwsze poszczekiwanie psa pasterskiego, który spędza stado do kupy.
Clerambault odczuwał teraz tylko jedno pragnienie: połączyć się ze stadem, otrzeć się o bydlęta ludzkie, istoty sobie bratnie, czuć jak one, działać jak one. Jakkolwiek był wyczerpany bezsennością, poszedł, nie zważając na żonę, by wraz z Maksymem pojechać pociągiem do Paryża. Czekali długo na dworcu, potem w pociągu. Droga była zajęta, wagony przepełnione. Wzburzenie Clerambaulta znajdowało pewną ulgę w ogólnem podnieceniu. Wypytywał się, słuchał; wszyscy zachowywali się wobec siebie, jak bracia. I wszyscy, nie wiedząc nawet jeszcze sami, co myślą, czuli, że myśli ich są jednakowe: groziła im ta sama zagadka, ta sama próba, ale nikt z nich nie stawał sam, aby to niebezpieczeństwo pokonać lub pod niem upaść; to dodawało nieco otuchy, każdy odczuwał zapał drugiego. Znikła różnica klas: nie było już robotników, ani burżujów, nie zwracano uwagi na ubrania, ani na ręce, patrzano w oczy, gdzie drgał ten sam blask życia, zagrożony tem samem tchnieniem śmierci. A wszyscy ci biedni ludzie byli tak widocznie obcy przyczynom tej katastrofy, temu złowrogiemu przeznaczeniu, które zawisło nad nimi, że uczucie ich niewinności wiodło ich wszystkich do dziecinnego szukania winowajców gdzie indziej. To także pocieszało i koiło sumienie.
Gdy Clerambault przybył do Paryża, odetchnął nieco swobodniej. Po agonji ubiegłej nocy nastąpiła melancholja męska i stoicka.
Ale był zaledwie przy pierwszym etapie.

V.

Na drzwiach urzędów miejskich przybito ogłoszenie mobilizacji powszechnej. Ludzie w milczeniu czytali je, odczytywali powtórnie i odchodzili, nie mówiąc z sobą ani słowa. Po niespokojnem oczekiwaniu ubiegłych dni (tłum cisnął się dokoła kiosków z dziennikami, ludzie siedzieli na chodnikach, czekając na ostatnie wiadomości, a gdy dzienniki nadchodziły, skupiali się, aby je czytać), nastała teraz pewność. Naprężenie zwolniało. Nieszczęście nieznane, którego zbliżanie się czujemy, nie wiedząc, o której godzinie i skąd uderzy, wywołuje gorączkę. Ale gdy już nadeszło, człowiek lżej oddycha, spogląda mu w oczy i zakasuje rękawy. Nastąpiło teraz kilka godzin potężnego skupienia. Paryż zaczerpnął oddechu i przygotowywał pięści. A potem to, co wzbierało w duszach, wylało się na zewnątrz. Domy opustoszały, a ulicami przelewał się strumień ludzi, którego wszystkie krople szukały się wzajemnie, by się zlać w jedną całość.
Clerambault wpadł w środek tego prądu, który go pochłonął. W okamgnieniu. Gdy tylko wyszedł z dworca kolejowego, gdy tylko stanął na bruku miejskim. Bez żadnego słowa, bez żadnego ruchu, bez żadnej trudności. Owionął go pogodny zapał tłumu. Ten wielki lud nie był jeszcze skażony gwałtami. Czuł się niewinny (uważał się za takiego), a miljony serc jego w tej pierwszej godzinie, kiedy wojna była jeszcze nietkniętą dziewicą, płonęły ogniem świętym i pełnym powagi. Na to upojenie spokojne i wzniosłe składały się świadomość niesprawiedliwości, jaką temu ludowi wyrządzono, uczucie szlachetnej dumy z powodu swych własnych sił, ofiary, na jakie się miał zgodzić, litość nad sobą samym, litość nad innymi, którzy się stali cząstką jego samego, nad braćmi, dziećmi, ukochanymi. Wszystkie te ciała były z sobą splecione nadludzkim uściskiem, a związek ten wytwarzał świadomość ciała olbrzymiego; nad głowami ich zaś unosiło się widmo, ucieleśniające ten związek — Ojczyzna. Napół zwierzę, napół bóstwo, jak sfinks egipski lub byk asyryjski, ale każdy widział wtedy tylko jego promienne oczy: nogi pozostawały ukryte.
Była ona boskim potworem, w którym każdy z żyjących odnajdował siebie pomnożonego, była nieśmiertelną pochłaniaczką, w której ci, co idą na śmierć, chcą wierzyć, że zostaną żywi, nadżywi i opromienieni wieczną sławą. Jej niewidzialna obecność płynęła w przestworzu, jak wino. A każdy przynosił z sobą w kadzi do winobrania swój kosz, swój plecak, swe grona: swe myśli, swe namiętności, swoją ofiarność, swoje interesy. Było wprawdzie dużo wstrętnych owadów wśród gron winnych, dużo niechlujstwa pod drewnianemi bucikami, które je przygniatały, ale wino samo było rubinowe i ogrzewało serca. I Clerambault pił bez miary.
Nie doznał jednak wskutek tego istotnej zmiany. Dusza jego nie zmieniła się. Zapomniał jedynie o niej. Gdy atoli był sam, odnajdował ją boleśnie jęczącą. To też instynkt kazał mu unikać samotności. Uparł się, aby nie wracać więcej do Saint-Prix, gdzie rodzina jego zwykle spędzała lato i usadowił się napowrót w swem mieszkaniu w Paryżu, w piątej dzielnicy, przy ulicy d’Assas. Nie chciał nawet czekać ośmiu dni, nie chciał nawet udać się tam, aby pomagać przy przeprowadzaniu się. Łaknął przyjacielskiego ciepła, które wznosiło się z bruku paryskiego, które wchodziło przez jego okna. Korzystał z każdej sposobności, aby się w niem zanurzyć, aby zejść na ulicę, zmieszać się z grupami ludzi, brać udział w manifestacjach, kupować na chybi trafi wszystkie dzienniki, któremi w normalnych czasach pogardzał. I wracał stamtąd do domu coraz bardziej pozbawiony swego własnego ja, znieczulony na to, co się działo w jego wnętrzu, odwykły od swego własnego sumienia, obcy w swoim domu i w swojem sercu. Dlatego też czuł się bardziej swojsko poza swym domem, aniżeli wewnątrz niego.

VI.

Pani Clerambault wróciła z córką do Paryża. Pierwszego wieczora po ich przybyciu, Clerambault wyciągnął z sobą Rozynę na bulwary.
Nie był to już uroczysty zapał pierwszych dni. Wojna już się rozpoczęła. Prawda była zamknięta w więzieniu. Wielka kłamczyni, prasa, wylewała z pełnego kubła na narody, stojące z otwartą gębą, alkohol zwycięstw bez jutra i zasypywała je swemi zatrutemi opowiadaniami. Paryż był cały przystrojony flagami, jak w dzień świąteczny. Domy były od dołu do góry ozdobione trzema kolorami. W ulicach zamieszkałych przez robotników każde okno na poddaszu miało, jak gdyby kwiat za uchem, swoją małą chorągiewkę za pięć centymów.
Na rogu przedmieścia Montmartre spotkali jakiś dziwny pochód. Na czele kroczył wysoki starzec o siwej brodzie, dzierżąc w ręku sztandar. Szedł naprzód długiemi krokami, zwinnemi i gibkiemi, jak gdyby chciał skakać lub tańczyć. Poły jego surduta powiewały z wiatrem. Za nim szła masa ludzi gęsto zbita, w nieładzie, z dzikiem wyciem. Trzymając się pod ręce, stąpali robotnicy obok burżujów; ktoś niósł dziecko na plecach; między kaszkietem szofera i czapką żołnierza widniały źle uczesane rude włosy jakiejś dziewczyny z ćwierćświatka. Wszyscy mieli piersi naprzód wystawione, głowy w górę podniesione, szczęki otwarte i śpiewali przeraźliwie Marsyljankę. Po prawej i po lewej stronie kroczącego pochodu, stał na brzegu chodnika podwójny szereg ludzi z twarzami wisielców, gotowych lżyć każdego przechodnia, któryby w roztargnieniu nie uchylił kapelusza przed sztandarem. Rozynę przejął ten widok do głębi, ojciec jej zaś, z odkrytą głową, śpiewał i podążył za pochodem; śmiejąc się i mówiąc głośno, ciągnął za sobą młodą dziewczynę, nie zważając na to, że jej dłoń zaciśnięta stara się go powstrzymać.
Wróciwszy do domu, Clerambault był dalej rozmowny i podniecony. Mówił całemi godzinami. Obie kobiety słuchały go cierpliwie. Pani Clerambault, jak zwykle, nie rozumiała słów męża, ale mu potakiwała. Rozyna rozumiała wszystko i nic nie mówiła. Rzucała jednak na ojca ukradkiem spojrzenia; były one podobne do wody, która się ścina w lód.
Clerambault zapalał się. W głębi duszy nie był jeszcze egzaltowany, ale zabierał się sumiennie do tego, aby być nim. Zostawało mu jednak jeszcze dość jasnego sądu, aby się przerażać niekiedy swojemi postępami. Artysta jest z powodu swej wrażliwości bardziej wystawiony na fale wzruszeń, które przychodzą z zewnątrz; ma jednak także, aby im stawiać opór, broń, której inni nie posiadają. Nawet taki artysta, który posiada najmniej refleksji, który się oddaje swym wylewom lirycznym, ma do pewnego stopnia zdolność studjowania swej własnej duszy i zależy tylko od niego, by z niej korzystał. Jeżeli tego nie czyni, to raczej z braku woli, aniżeli możności; boi się przyglądać się sobie zanadto zbliska, ujrzałby obraz dla siebie niepochlebny. Ale ci, którzy, jak Clerambault, mają, w braku darów psychologicznych, zaletę szczerości, są dość wyposażeni, by wykonywać kontrolę nad swoją egzaltacją.
Pewnego dnia przechadzał się samotnie i ujrzał po drugiej stronie ulicy zbiegowisko ludzi. Na terasie kawiarni cisnęło się wiele osób. Przeszedł przez ulicę. Był zupełnie spokojny. Znalazł się na drugim chodniku, wśród chaotycznego zamieszania, wirującego dokoła jakiegoś niewidzialnego punktu środkowego. Z trudem udało mu się wejść do środka. Zaledwie się wsunął w to koło młyńskie, a już stał się cząstką jego obwodu; zdawał sobie jasno sprawę z tego; dusza jego obracała się wraz z tem kołem. W piaście koła ujrzał człowieka szamotającego się z tłumem, a zanim jeszcze poznał powód wściekłości napastników, już ją podzielał. Nie miał pojęcia, czy ma się tu do czynienia ze szpiegiem, czy z jakimś nierozważnym mówcą, który naraził się namiętnościom tłumu, ale krzyczano dokoła niego i zauważył, że... tak jest, że on, Clerambault, także zawołał:
— Zabijcie go!
Gwałtowne poruszenie się tłumu zepchnęło go z chodnika; powóz przejeżdżający oddzielił go od tej gromady ludzi, a gdy droga znów była wolna, sfora psów oddaliła się, goniąc za swoją zdobyczą. Clerambault ścigał ich wzrokiem i słyszał jeszcze dźwięk swego własnego głosu. Wrócił się i poszedł napowrót do domu. Nie był dumny z siebie...
Począwszy od tego dnia, mniej często wychodził z domu. Nie miał zaufania do siebie samego. Ale i w swym pokoju dalej zostawał pod wpływem tego szału. Sądził, że przy swem biurku znajduje się w bezpiecznem schronisku. Nie znał jeszcze trucizny tej straszliwej plagi powszechnej. Jad choroby wkrada się oknami, szczelinami drzwi, powietrzem, zapomocą drukowanego papieru, myślą. Ludzie najbardziej wrażliwi wdychają go, gdy tylko wejdą do miasta, zanim jeszcze coś widzieli, zanim jeszcze coś przeczytali. U innych wystarcza, aby raz, w przechodzie, zetknęli się z nim; infekcja następuje potem, w samotności.

Clerambault, oddaliwszy się od tłumu, uległ zarazie, a choroba zapowiadała się zwykłemi objawami, jakie ją zawsze wyprzedzają. Ten człowiek, tak czuły i tkliwy, nienawidził obecnie, nienawidził przez miłość. Dusza jego, która była zawsze tak szczerze uczciwa i otwarta, próbowała teraz tajemnie oszukiwać siebie samą, usprawiedliwiać swe instynkty nienawiści powodami, które zostawały z nią w sprzeczności. Uczył się niesprawiedliwości i namiętnego kłamstwa. Pragnął wmówić w siebie, że może przyjąć fakt wojny i brać w nim udział, nie wypierając się swego wczorajszego pacyfizmu, swego przedwczorajszego humanitaryzmu i swego optymizmu, który był dotychczas jego stałą cechą. Nie było to rzeczą łatwą, ale niema nic na świecie, do czegoby nie można dojść rozumem. Gdy właściciel jego odczuwa naglącą potrzebę pozbyć się na pewien czas zasad, które mu są niewygodne, rozum wtedy znajduje w zasadach samych wyjątek, który je gwałci, potwierdzając regułę. Clerambault począł tworzyć dla siebie tezę, ideał pełen niedorzeczności, gdzie usiłował pogodzić z sobą te sprzeczności: wojna wojnie, wojna w obronie pokoju, w obronie pokoju wieczystego.
VII.

Entuzjazm syna był mu w tem wielką pomocą. Maksym wstąpił do wojska. Fala zapału bohaterskiego ogarnęła to młode pokolenie. Wszak już tak długo oczekiwało — (nie śmiało się już nawet spodziewać) — sposobności do działania i do poświęcania się.
Ludzie starsi, którzy sobie nigdy nie zadawali trudu, aby to młode pokolenie zrozumieć, byli przejęci podziwem. Przypominali sobie swoją własną młodość, mierną i straconą, niski egoizm, drobne ambicje i płytkie rozkosze. Nie poznając już siebie w swoich dzieciach, przypisywali wojnie rozkwit tych cnót, które rosły od dwudziestu lat dokoła ich obojętności i które wojna miała teraz skosić. Nawet obok ojca o tak szerokiej duszy, jakim był Clerambault, Maksym więdnął i usychał. Clerambault był zanadto zajęty swojem własnem ja, rozlewnem i występującem z brzegów, aby pojmować i wspierać osoby, które kochał. Przynosił im gorący cień swej myśli, ale zabierał im słońce.
Ci młodzi ludzie, których własne siły wprawiały w kłopotliwe położenie, napróżno szukali jakiegoś użytku dla nich; nie znajdowali go w ideale szlachetniejszego starszego pokolenia. Humanitaryzm takiego Clerambaulta był zanadto nieokreślony; zadowalał się miłemi nadziejami, bez żadnego ryzyka i bez tężyzny, na jakie mogło sobie tylko pozwalać pokolenie, które się zestarzało wśród gadatliwego pokoju parlamentów i akademij; nie starał się przewidywać niebezpieczeństw ukrytych w przyszłości, chyba jako tematy dla mów; jeszcze mniej myślał o tem, jakie ma sobie zakreślić postępowanie w dniu, kiedy niebezpieczeństwo wybuchnie. Ludzie nie mieli siły zdobyć się na wybór między ideałami działania, najbardziej skrajnemi. Było się patrjotą i międzynarodowcem. Budowano w duchu pałace pokoju i superdrednoty. Chciano wszystko rozumieć, wszystko ogarnąć, wszystko kochać. Ten kierunek mógł mieć swoją wartość pod względem estetycznym. W praktycznem życiu jednak cechował go brak związku i spójności i nie dawał on młodym ludziom żadnej dyrektywy na rozstajach dróg, gdzie się nagle znaleźli. Dreptali na tem samem miejscu, drżąc z niecierpliwości, wśród niepewnego oczekiwania jutra i widząc bezużyteczność dni swoich, które mijały...
Wojna położyła kres tej chwiejności. Powitali ją oklaskami. Ona dokonała zamiast nich wyboru. Rzucili się, aby iść za nią. Iść na śmierć, zgoda! Ale iść znaczy przecież żyć. Bataljony wyruszały ze śpiewem, gnane niecierpliwością, z georginjami u czapek, z karabinami ozdobionemi kwiatami. Ci, którzy byli uwolnieni od służby wojskowej, wstępowali teraz do wojska, młodzieńcy zapisywali się, matki popychały ich do tego. Można było sądzić, że idą na igrzyska olimpijskie.
Po drugiej stronie Renu młodzież czyniła to samo. I tam, jak tutaj, towarzyszyły im ich bóstwa: Ojczyzna, Sprawiedliwość, Prawo, Wolność, Postęp świata, rajskie marzenia o ludzkości odnowionej, — cała ta fantazmagorja pojęć mistycznych, któremi się oblekają namiętności młodych ludzi. Nikt z nich nie wątpił, że sprawa jego jest dobra. Niechaj inni bawią się w roztrząsania. Oni byli żywym dowodem. Kto składa swe życie w ofierze, nie potrzebuje innego argumentu.
Ale ludzie starsi, którzy pozostali w tyle, nie mieli swoich powodów, aby się zamykać przed rozumem. Na to go wszakże otrzymali, aby się nim posługiwali, nie w interesie prawdy, ale dla zwycięstwa. W wojnach dzisiejszych, które obejmują całe narody, myśl ludzka także jest powołana do szeregu, ona zabija tak samo, jak armaty; ona zabija duszę; ona zabija poprzez morza, zabija poprzez wieki: jest to poniekąd ciężka artylerja, która pracuje z odległości. Rzecz jasna, że Clerambault ustawiał jej działa. Dla niego istotną kwestją nie było już, aby widzieć jasno, aby ogarniać okiem szeroki horyzont, lecz aby celować w nieprzyjaciela. Miał złudzenie, że wspiera w ten sposób swego syna.
Z nieświadomą i gorączkową złą wiarą, którą podtrzymywało jego uczucie, szukał we wszystkiem, co widział, słyszał lub czytał, argumentów, aby utrwalać swą wiarę w świętość sprawy narodowej. Szukał, coby mogło służyć za dowód, że tylko wrogowie pragnęli wojny, że tylko oni byli nieprzyjaciółmi pokoju, że prowadzić wojnę z wrogami było właśnie tylko dążeniem do pokoju. Dowodów nie brakło. Nie brak ich nigdy. Otwierać, zamykać oczy w stosownej chwili, oto wszystko. A jednak Clerambault nie był w zupełności uspokojony. Tajemne niezadowolenie, w którem owe półprawdy, owe prawdy, wlokące za sobą ogon kłamstw, wystawiały na próbę jego sumienie uczciwego człowieka, objawiało się w coraz bardziej rosnącym gniewie na wrogów. A równolegle z tem — (jak dwa wiadra studni, gdy jedno idzie w górę, drugie idzie na dół) — wzbierał entuzjazm patrjotyczny jego i zatapiał w zbawiennem upojeniu ostatnie męczarnie duszy.
Teraz czyhał na najdrobniejsze wypadki w dziennikach, któreby mogły poprzeć jego tezę, a jakkolwiek wiedział dobrze, co należy myśleć o prawdomowności tych dzienników, nie wątpił o niej nigdy, gdy ich twierdzenia służyły jego namiętności, trawionej niepokojem i gorączką. Odnośnie do nieprzyjaciela przyjął zasadę, że, „to, co najgorsze, jest zawsze niewątpliwe.“ Był prawie wdzięczny Niemcom, że mu dostarczali, swemi aktami okrucieństwa i częstemi pogwałceniami praw, gruntownego potwierdzenia owej zasady, którą, dla większej pewności, wypowiedział już z góry.
Niemcy szli mu w tem bardzo na rękę. Nigdy jeszcze żadne państwo w wojnie nie wydawało się bardziej pochopne do tego, by oburzyć przeciw sobie sumienie całej ludzkości. Ten naród apoplektyczny, który ginął od nadmiaru siły, rzucił się na nieprzyjaciela w szale pychy, gniewu i trwogi. Zwierzę ludzkie, puszczone wolno, zatoczyło, zaraz po pierwszych krokach, dokoła siebie koło grozy, szerzonej metodycznie. A ci, którzy je trzymali na smyczy, urzędowi jego kierownicy, jego główny sztab generalny, jego profesorowie wcieleni do pułków i pastorowie pod bronią, podniecali umiejętnie wszystkie brutalności, płynące z instynktu i przekonania. Wojna była zawsze i będzie zawsze zbrodnią. Ale Niemcy organizowali ją, tak jak czynią ze wszystkiem. Ujmowali w kodeks morderstwa i podpalania. A na to wszystko mistycyzm gniewny, na który się składali Bismark, Nietzsche i Biblja, wylewał swój wrzący olej. Zmobilizowano nadczłowieka i Chrystusa, aby świat zmiażdżyć i potem go odnowić.
Odnowienie rozpoczęło się w Belgji. Jeszcze za tysiąc lat będą o tem mówili. Świat przerażony był świadkiem piekielnego widowiska, jak stara cywilizacja europejska, licząca więcej, aniżeli dwa tysiące lat, padała w gruzy pod barbarzyńskiemi i umiejętnemi ciosami wielkiego narodu, który był jej przednią strażą, pod obuchem Niemiec, bogatych w inteligencję, wiedzę i potęgę, a po piętnastu dniach wojny, niewolniczo uległych i spodlonych. Ale jednego nie przewidzieli organizatorowie szału germańskiego, mianowicie, że tak jak cholera, którą przynoszą z sobą armje walczące, tak i szał ten przeniesie się na obóz przeciwny, a gdy raz się usadowi w krajach nieprzyjacielskich, nie ustąpi pierwej, zanim nie zarazi całej Europy i nie uczyni jej niezamieszkalną na długie wieki. Niemcy dawali przykład wszystkich szaleństw, wszystkich gwałtów tej okrutnej wojny. Duże ich cielska, bardziej mięsiste, lepiej odżywiane, dawały szersze pole epidemji; to też była ona piorunująca. A gdy choroba ta poczęła u nich słabnąć, przesiąknęła już do innych narodów, w postaci gorączki powolnej a uporczywej, która, z jednego tygodnia na drugi, wżarła się aż do kości.
Na chorobliwe niedorzeczności myślicieli niemieckich były natychmiastową odpowiedzią przesadne wybryki mówców z Paryża i skądinąd. Byli to istni bohaterowie Homera. Ale nie bili się wcale. Za to tem głośniej krzyczeli. Znieważano nietylko przeciwnika, znieważano także jego ojca, jego dziadków, całą jego rodzinę. Posunięto się jeszcze dalej, targnięto się na jego przeszłość. Najniższy z członków akademji pracował zawzięcie, aby zniesławiać wielkich ludzi, którzy śpią w cichej mogile.
Clerambault słuchał, słuchał chciwie, pochłaniał... Był wszakże jednym z nielicznych poetów francuskich, którzy utrzymywali przed wojną stosunki europejskie i których dzieła znalazły sympatję w Niemczech. Prawdę mówiąc, nie władał żadnym obcym językiem, jako dobre stare dziecko Francji pieszczone, które nie zadaje sobie trudu, by odwiedzać innych, pewne, że inni przybędą do niego w odwiedziny. Przynajmniej przyjmował gości uprzejmie, dusza jego była wolna od uprzedzeń narodowościowych, a intuicja serca wypełniała braki wykształcenia, tak, że mógł hojnie szafować podziwem genjuszom zagranicznym. Ale teraz, gdy go uczono, że nie należy ufać nikomu („Milczcie! Nie ufajcie!“), że od Kanta prowadzi droga do Kruppa, nie śmiał już podziwiać bez urzędowej gwarancji. Sympatyczna skromność, która sprawiała, że w czasie pokoju przyjmował z szacunkiem, jak gdyby słowa ewangelji, to, co ogłaszali ludzie wykształceni i poważani, przybrała teraz, w czasie wojny, rozmiary bajecznej łatwowierności. Brał za dobrą monetę, bez najmniejszego wahania, dziwne odkrycia, jakie czynili teraz uczeni jego kraju, badając i przetrząsając sztukę, wiedzę, duszę i inteligencję obcego kraju w ciągu wieków. Była to gorączkowa praca w złej wierze, która odmawiała narodowi nieprzyjacielskiemu wszelkiego genjuszu i znajdowała w jego najwyższych tytułach do sławy dowód jego obecnej niegodziwości, albo nawet odbierała mu całkowicie te tytuły, przypisując je innej rasie.
Clerambault był tem zmieszany, zdumiony i — (jakkolwiek się do tego nie przyznawał) — w głębi duszy uradowany.

VIII.

Aby podzielić się z kimś swoim zapałem i aby go podtrzymywać nowemi argumentami, poszedł odwiedzić swego przyjaciela Perrotina.
Hipolit Perrotin był to jeden z owych ludzi, których jest dzisiaj niewielu i którzy byli sławą wysokiej nauki francuskiej; jeden z owych wielkich humanistów, których chciwość wiedzy rozległa i przenikliwa, spokojnym krokiem idąc, zrywa zioła w ogrodzie wieków. Zanadto bystry obserwator, aby coś uronić z obecnego widowiska, które było wszakże najmniej ważnym przedmiotem jego uwagi, umiał sprowadzić obecne wypadki ostrożnie do rozmiarów całego obrazu. To, co dla innych było najważniejsze, nie było takie w jego oczach, a wichrzenia polityki wydawały mu się jak usadowienie się mszyc na krzaczku róży. Ponieważ jednak był zbieraczem roślin a nie ogrodnikiem, nie uważał się za powołanego do oczyszczania krzaczka róży. Ograniczał się na studjowaniu go, wraz z jego pasożytami. Był to dla niego przedmiot ciągłej rozkoszy. Miał zmysł jaknajbardziej wyrobiony dla odcieni piękności literackich. Wiedza jego, zamiast mu być przeszkodą, pomagała mu w tem, nasuwając myśli jego prawie nieskończone pole wybornych doświadczeń do porównywania i wydawania osądu. Należał on do wielkiej tradycji francuskiej owych sławnych uczonych, którzy byli zarazem mistrzami pióra, począwszy od Buffona do Renana i Gastona Paris. Był członkiem Akademji i kilku towarzystw naukowych, a bogactwo jego wiedzy zapewniało mu ponad zwykłymi literatami, jego kolegami, wyższość nietylko pod względem smaku klasycznego i nieomylnego, ale także wyższość umysłu bardziej niezależnego i przystępnego nowym prądom. Nie uważał się za człowieka, który już nie potrzebuje się uczyć, jak większa część tychże, z chwilą, kiedy przestąpili próg świętej kopuły; jakkolwiek był starym mistrzem, pozostał wiernym szkole. Kiedy Clerambault był jeszcze nieznany innym Nieśmiertelnym, z wyjątkiem dwóch lub trzech kolegów poetów, którzy mówili o nim (i to jak najrzadziej) jedynie z uśmiechem pogardliwym na twarzy, on go odkrył i umieścił w swoim zielniku. Uwagę jego zwróciły niektóre obrazy w utworach młodego poety; pociągały go ku sobie oryginalność niektórych wyrażeń, mechanizm wyobraźni prymitywnej i połączonej z naiwnością; w końcu człowiek sam obudził jego zajęcie. Clerambault, któremu wyraził swoje uznanie, pełen wdzięczności, przybył mu podziękować i tak zawiązały się między obydwoma tymi ludźmi węzły przyjaźni.
Nie byli do siebie wcale podobni. Clerambault był obdarzony talentem lirycznym i średnią inteligencją, nad którą górowało serce; Perrotin natomiast posiadał umysł jasny i trzeźwy, którego nigdy nie wprawiały w kłopot zapędy wyobraźni. Ale obydwaj mieli wspólne poważne i pełne godności pojmowanie życia, prawość duszy, bezinteresowną miłość sztuki i wiedzy, która znajduje przyjemność w sobie samej, a nie w powodzeniu. To nie przeszkodziło Perrotinowi w zrobieniu karjery, jak się można było o tem naocznie przekonać. Posady i zaszczyty same mu się nastręczały. Nie ubiegał się o nie, ale ich nie odpychał od siebie: nie zaniedbywał niczego.
Clerambault zastał go zajętego odwijaniem z oryginalnej myśli filozofa chińskiego pieluchów, w jakie ją spowili ci, co ją kolejno w ciągu wieków czytali. Przy tej zabawie, która była jego zwyczajem, dochodził w sposób naturalny do tego, że odkrywał przeciwieństwo sensu, jaki był zrazu widoczny: przechodząc z ręki do ręki, bożyszcze staje się coraz czarniejsze.
W tym to stanie umysłu Perrotin, roztargniony ale bardzo uprzejmy, przyjął u siebie Clerambaulta. Nawet słuchając słów jego w salonie, jednocześnie przeprowadzał dalej krytykę tekstu. Ironja jego bawiła się tem, jego kosztem.
Clerambault odkrywał przed nim swoje nowe spostrzeżenia. Punktem wyjścia wywodów jego była, jako fakt stanowczy i niewątpliwy, uznana niegodziwość narodu nieprzyjacielskiego, a najważniejszą kwestją było wiedzieć, czy należy przyjąć jako fakt upadek nieuleczalny wielkiego narodu, czy też jedynie i poprostu stwierdzić barbarzyństwo, które zawsze istniało, ale się ukrywało zręcznie pod zasłoną. Clerambault przychylał się do tego drugiego wyjaśnienia. Pod wpływem tego, co w ostatnich czasach czytał, czynił odpowiedzialnymi za pogwałcenie neutralności belgijskiej i za zbrodnie armij niemieckich Lutra, Kanta i Wagnera. Nie mógł o tem sądzić na podstawie własnego przekonania, albowiem nie był ani muzykiem, ani teologiem, ani metafizykiem; mówił, polegając na zdaniu członków Akademji. Czynił jedynie zastrzeżenia co do osoby Beethovena, który był Flamandczykiem i co do Goethego, który był obywatelem wolnego miasta i prawie strassburczykiem, to jest napół Francuzem albo raczej całym Francuzem. Czekał na potwierdzenie tego zdania.
Był zdziwiony, nie znajdując u Perrotina zapału, któryby odpowiadał jego własnemu zapałowi. Perrotin uśmiechał się, słuchał, spoglądał na Clerambaulta z ciekawością uważną i dobroduszną. Nie mówił nie, ale nie mówił także tak. Co do kilku twierdzeń uczynił rozważne zastrzeżenia, a gdy Clerambault w uniesieniu przedkładał mu odezwy, podpisane przez kilku sławnych kolegów Perrotina, tenże machnął ręką, jak gdyby chciał powiedzieć:
— A, to jeszcze niewiele znaczy!
Clerambault zapalał się, Perrotin wtedy zmienił ton, począł okazywać żywe zajęcie „rozsądnemi i słusznemi uwagami“ swego „zacnego przyjaciela“, potakiwał ruchem głowy wszystkiemu, co ten mówił, odpowiadał na jego bezpośrednie pytania w sposób wymijający albo zgadzał się na nie uprzejmie, jak się to czyni z człowiekiem, któremu się nie chce sprzeciwiać.
Clerambault odszedł zbity z tropu i niezadowolony.
Uspokoił się jednak odnośnie do swego przyjaciela, gdy w kilka dni później przeczytał podpis Perrotina na gwałtownym proteście połączonych Akademij przeciw barbarzyńcom. Wyraził mu z tego powodu w liście swoje uznanie. Perrotin podziękował w kilku słowach ostrożnych i tajemniczych, jak księgi sybilińskie:
„Mój drogi Pánie“ — (w swych listach bowiem przestrzegał ściśle formuł ceremonjalnych i odmierzonych cyrklem) — „jestem zawsze gotów słuchać sugestyj ojczyzny: są to dla nas rozkazy. Moje sumienie jest na jej usługi, jak to jest obowiązkiem każdego dobrego obywatela...“

IX.

Jednym z najciekawszych skutków wojny na dusze ludzkie było, że odkryła między poszczególnemi osobnikami nowe pokrewieństwa. Ludzie, którzy dotychczas nie mieli ani jednej myśli wspólnej, odkrywali nagle, że poglądy ich są jednakowe. I schodzili się z sobą, ponieważ byli do siebie podobni. Nazywało się to „Świętym Związkiem“. Ludzie z różnych obozów i o różnych temperamentach, cholerycy, flegmatycy, monarchiści, anarchiści, klerykali, ateiści. Zapominali nagle o tem, czem byli zawsze, o swoich namiętnościach, manjach i antypatjach, zrzucali teraz z siebie zwierzchnią skórę i widziano obecnie nowe istoty, grupujące się w sposób nieprzewidywany z góry, tak jak kurzawa opiłek unosi się dokoła ukrytego magnesu. Wszystkie dawne kategorje znikły w jednej chwili i nikt się nie dziwił, że czuje się obecnie bliższy komuś, którego wczoraj wcale nie znał, aniżeli długoletnim swoim przyjaciołom. Możnaby sądzić, że dusze porozumiewają się z sobą ukrytemi podziemnemi łodygami, które sięgają daleko, wśród niejasnych instynktów. Regjon mało znany, gdzie się rzadko zapuszcza badanie. Psychologja nasza ogranicza się na tę część jaźni, która wystercza ponad ziemią; opisuje z szczegółową drobiazgowością jej indywidualne odcienie, ale nie zwraca uwagi na to, że to tylko szczyt rośliny; dziewięć dziesiątych jej części jest zakrytych ziemią i połączonych korzeniem z innemi roślinami. Ten regjon duszy, głęboki (lub niski), jest w czasach normalnych znieczulony; umysł nasz nie odczuwa go wcale. Wojna, budząc to życie podziemne, sprawiła, że nabieramy świadomości o pokrewieństwie moralnem, o którem dotąd nie mieliśmy nawet wyobrażenia. I tak objawił się nagle stosunek poufały między Clerambaultem, a bratem jego żony, którego miał słuszny powód uważać dotychczas za skończony wzór filistra.
Leon Camus nie doszedł jeszcze pięćdziesiątki. Był wysokiego wzrostu, chudy, nieco przygarbiony, miał czarną brodę, cerę śniadą, włosy rzadkie — (łysina zaczęła się u niego ukazywać z tyłu pod kapeluszem). — Na twarzy jego biegły drobne zmarszczki w różnych kierunkach, przecinając się, sprzeczając się z sobą, jak siatka źle zrobiona; minę miał zawsze chmurną, czoło zmarszczone i był wiecznie zakatarzony. Od lat trzydziestu był urzędnikiem państwowym, a karjera jego upłynęła w cieniu podwórza gmachu ministerjalnego. W przeciągu lat zmieniał pokój, ale nie zmieniał cienia; awansował, ale zawsze na tem samem podwórzu. Nie było widoków, aby w tem życiu wyszedł z niego. Obecnie był zastępcą przełożonego, co mu pozwalało znów również rzucać cień. Z publicznością nie miał prawie żadnych stosunków: ze światem zewnętrznym stykał się jedynie poprzez szaniec fascykułów i piętrzących się aktów urzędowych.
Był to stary kawaler i nie miał żadnych przyjaciół. W swej nienawiści do ludzi utrzymywał, że na świecie niema wogóle przyjaciół, chyba dla interesu. Był jedynie przywiązany do rodziny swej siostry. Ale i tego nie pokazywał po sobie inaczej, jak tylko ganiąc wszystko, co czynili. Należał do tych ludzi, których niespokojna troskliwość czyni cierpkie wyrzuty temu, kogo kochają, gdy go widzą cierpiącym i którzy usiłują dowieść wszelkiemi sposobami, że cierpi li tylko z własnej winy. Ale w domu Clerambaulta nie wzruszano się tem bardzo. Pani Clerambault nawet, kobieta nie obdarzona zbyt wielką energją, lubiała być w ten sposób gromiona. Co się zaś tyczy dzieci, wiedziały dobrze, że po takiem łajaniu następowały zwykle drobne upominki; zabierały przeto te podarunki i nie troszczyły się o resztę.
Zachowanie się Leona Camusa wobec szwagra zmieniło się z biegiem lat. Gdy siostra jego poślubiała Clerambaulta, Camus nie krył się ze swem zdaniem, że nie pochwala tego małżeństwa. Poeta nieznany nie wydawał mu się osobą „dość poważną“. Poeta (do tego jeszcze poeta nieznany) to pretekst, aby nie pracować... A, jeżeli się jest poetą „znanym“, to już rzecz inna. Camus cenił wysoko Wiktora Hugo, umiał nawet wygłaszać wiersze z utworu „Kary“ albo wiersze Augusta Barbier. Ale to byli poeci „znani“. W tem słowie mieściło się wszystko... Otóż właśnie Clerambault stał się także „znany“. Dziennik Camusa doniósł mu o tem pewnego dnia. Od tego czasu począwszy, Camus zdecydował się czytać poezje swego szwagra. Nie rozumiał ich wprawdzie, podobały mu się jednak; chętnie mówił sam do siebie, że to „staroświecki styl“; zdawało mu się, że w ten sposób ugruntowuje swoją wyższość. Jest wielu takich ludzi, jak on, na świecie, którzy są dumni z tego, że czegoś nie rozumieją. Czyż nie jest rzeczą konieczną, aby każdy się czemś chełpił, jedni tem, co mają, drudzy tem, czego wcale nie posiadają? Camus przyznawał zresztą, że Clerambault umie „pisać“. (Wszak był obeznany z tym zawodem!) Miał dla swego szwagra szacunek coraz bardziej rosnący, w miarę jak wzmagały się pochwały w dziennikach i lubiał z nim rozmawiać. Zawsze cenił, nie mówiąc o tem, jego serdeczną dobroć, a co mu się bardzo podobało u tego wielkiego poety, (albowiem teraz stale tak go nazywał), to było jego oczywiste niedołęstwo w interesach, jego praktyczna nieporadność; na tem polu Camus był jego mistrzem i dawał mu to wyraźnie do poznania.
Clerambault miał naiwne zaufanie do ludzi. Nic nie mogło lepiej odpowiadać zaczepnemu pesymizmowi Camusa. To mu dawało sposobność do ożywionej polemiki. Największa część jego wizyt była poświęcona temu, aby obracać w niwecz piękne złudzenia Clerambaulta. One miały jednak życie trwałe. Każdym razem trzeba było rozpoczynać pracę na nowo. Camus niecierpliwił się, doznawał jednak zarazem tajemnej rozkoszy. Trzeba mu było ustawicznie nowego pretekstu, aby osądzać świat niegodziwym a ludzi idjotami. Zwłaszcza nie wybaczał żadnemu politykowi. Ten urzędnik państwowy czuł nienawiść do wszystkich rządów. Gdyby go pytano, czegoby pragnął na ich miejsce, nie mógłby na to dać stanowczej odpowiedzi. Jedyną formą polityki, jaką rozumiał, była opozycja.
Cierpiał z powodu życia zmarnowanego, z powodu gwałtu, jaki zadawał swej naturze. Pochodził z rodziny wieśniaczej i był stworzony na to, aby uprawiać winnice, jak jego ojciec lub też dawać upust, w małym zakresie wioski, swoim instynktom zwierzchnictwa. Ale przeszkodziły temu choroby winnic i ambicja zostania gryzipiórkiem. Rodzina przeniosła się do miasta. Teraz nie mógłby, bez ujmy dla siebie, wrócić do właściwego sobie pola działania, odpowiadającego jego prawdziwej naturze. Było już za późno. A nie znalazłszy dla siebie odpowiedniego stanowiska w społeczeństwie, oskarżał je; służył mu, jak tysiące urzędników, jako zły służebnik, jako wróg tajemny.
Umysł tego rodzaju, zgryźliwy, gorzki, nienawidzący ludzi, powinien był, tak możnaby przynajmniej sądzić, wskutek wojny być zupełnie wytrącony z równowagi. A tymczasem stała się rzecz wprost przeciwna: wojna przywróciła mu spokój. Wymarsz zbrojnych oddziałów przeciw państwom obcym jest nieszczęściem w oczach nielicznych ludzi niezawisłych, którzy ogarniają wszechświat; powiększa jednak tłum tych, którzy wegetują w niepłodnym egoizmie anarchicznym; przenosi ich na wyższe piętro egoizmu organizowanego. Camus obudził się nagle z tem uczuciem, że po raz pierwszy w życiu nie był na świecie odosobniony.
Instynkt ojczyzny jest, być może, jedyny, który w obecnych warunkach nie doznaje uszczerbku w życiu codziennem. Wszystkie inne instynkty, dążenia naturalne, uprawnione pragnienie kochania i działania, są w społeczeństwie tłumione, kaleczone, muszą przechodzić przez jarzmo wypierania się i kompromisów. A gdy człowiek, doszedłszy do punktu środkowego swego życia, obraca się wstecz, by na te instynkty patrzeć, widzi je wszystkie znaczone stygmatem klęską jego i jego podłości; wtedy z goryczą w ustach wstydzi się ich i wstydzi się siebie samego. Jedynie instynkt ojczyzny został w społeczeństwie na uboczu, nie zastosowywany, ale niesplamiony. A gdy się znów podnosi, jest niepokalany, dusza, która go ogarnia, przenosi na niego zapał całej swej ambicji, swej miłości, swoich pragnień, których życie nie spełniło. Życie przez pół wieku tłumione, bierze teraz odwet. Otwierają się miljony małych ciemnic więzienia społecznego. Nareszcie!... Instynkty rozpętane wyciągają swe stężałe członki, mają prawo skakać na wolnem powietrzu i krzyczeć. Prawo? Mają teraz obowiązek rzucać się wszystkie razem, jak potężna masa, która spada. Poszczególne płatki śniegu stały się groźną lawiną.
Lawina ta pociągnęła za sobą Camusa. Mały naczelnik biura tworzył z nią jedno ciało. I nie było tu żadnego szału, żadnej próżnej gwałtowności. Był spokój i wielka siła. Czuł się zupełnie dobrze w sercu i na ciele. Minęła już dawna bezsenność. Po raz pierwszy od wielu lat żołądek nie sprawiał mu żadnych dolegliwości, gdyż zapomniał o nim zupełnie. Spędził nawet całą zimę — (tego nie widziano u niego jeszcze nigdy) — i nie był ani przez jeden dzień zakatarzony. Nie słyszano go już skarżącego się cierpkim głosem na to lub owo, nie gderał na to, co zrobiono i na to czego nie zrobiono; ogarnęła go litość święta dla całego ciała społecznego, dla tego ciała, które było jego ciałem, ale silniejsze, piękniejsze i lepsze, czuł się bratersko złączony z wszystkimi tymi, którzy to ciało tworzyli swoim bliskim związkiem, jak rój pszczół siedzący na tej samej gałęzi drzewa. Zazdrościł najmłodszym, którzy wyruszali w pole, aby tego ciała bronić: spoglądał rozczulonemi oczyma na swego siostrzeńca Maksyma, który się wesoło gotował do drogi. A gdy odchodził pociąg, który uwoził z sobą młodych ludzi, uściskał Clerambaulta, ścisnął rękę nieznajomym rodzicom, którzy odprowadzali swoich synów; w oczach miał łzy wzruszenia i radości. W tych godzinach Camus oddałby wszystko, co miał. Był to jego miesiąc miodowy z życiem. Dusza samotna, która była dotychczas pozbawiona życia, widzi je nagle przechodzące obok siebie i obejmuje je uściskiem... Życie przechodzi. To błogie samopoczucie siły, jakie ogarnęło Camusa, nie było tego rodzaju, aby mogło trwać dłużej. Ale ten, który go raz zaznał, żyje już tylko wspomnieniem i pragnieniem ożywienia go. Wojna dała mu je. Pokój jest mu zatem wrogiem. Wrogami są mu także ci, którzy pragną pokoju!

X.

Clerambault i Camus wymieniali swe myśli. Wymienili je tak gruntownie, że Clerambault nie wiedział w końcu, gdzie się jego własne myśli podziały. W miarę jak gubił siebie samego, odczuwał tem bardziej potrzebę działania: był to dla niego sposób objawiania swych przekonań... Objawiania swych przekonań? Niestety! Były to przekonania Camusa, które wypowiadał. Pomimo całego swego ognia i zapału, był tylko echem... i to jakich nędznych głosów!
Zabrał się do pisania dytyrambów wojennych. Poeci, którzy nie wyruszyli do boju, współzawodniczyli między sobą na tem polu. Niema widoków, by ich utwory przeszły do pamięci następnego pokolenia. Nic w ich poprzedniej karjerze nie przygotowywało tych biedaków do podobnego zadania. Napróżno natężali głos i czerpali z zasobów retoryki galijskiej; pospolitacy, czytając te utwory, wzruszali ramionami. Ale naród, który zostawał poza frontem bojowym, wolał o wiele więcej te poezje, aniżeli opowiadania bez promiennego światła, oblepione błotem, które do niego dochodziły z rowów strzeleckich. Wizja Barbusse’a nie narzuciła jeszcze tym gadatliwym cieniom swej prawdy. Clerambault nie miał trudności, by zabłysnąć na tym konkursie wymowy. Posiadał złowrogi dar wymowy, odznaczającej się harmonją słowa i rytmu, która oddziela poetów od świata rzeczywistego, owijając ich siecią pajęczą. W czasach pokoju pajęczyna nieszkodliwa wisiała na krzakach; wiatr powiał środkiem, a uległa Arachne nie pragnęła złowić w swe oczka nic innego, jak tylko światło. Dziś ci poeci uprawiali w sobie instynkty mordercze, na szczęście przedawnione, a w głębi ich siatek widać było zaczajone wstrętne zwierzę, którego oko czyhało na zdobycz. Opiewali nienawiść i święte mordowanie. Clerambault robił to, co oni, robił lepiej od nich, albowiem głos jego był pełniejszy. Sam głośno krzycząc, poczciwiec w końcu odczuwał te namiętności, których wcale nie miał. Poznając nakoniec nienawiść („poznawanie“ w znaczeniu biblijnem), odczuwał skrycie niską dumę ucznia szkół średnich, który po raz pierwszy wychodzi z domu publicznego. Teraz był nareszcie mężczyzną! W istocie, niczego mu już nie brakło, aby był podobny do nikczemności innych ludzi.
Camus otrzymywał pierwociny wszystkich jego utworów. To mu się należało. Rżał z entuzjazmu, albowiem poznawał w nich siebie samego. Poecie zaś schlebiało to, ponieważ sądził, że trafia w strunę popularną. Obaj szwagrowie spędzali wieczory z sobą sam na sam. Clerambault czytał; Camus wchłaniał jego wiersze; umiał je na pamięć; powtarzał każdemu, kto go chciał słuchać, że Wiktor Hugo zmartwychwstał, że każdy z jego utworów miał wartość zwycięstwa. Jego hałaśliwy podziw uwalniał szczęśliwie innych członków rodziny od wyjawiania swego zdania. Rozyna urządzała się regularnie w ten sposób, by pod koniec czytania pod jakimś pozorem wyjść z pokoju. Miłość własna Clerambaulta spostrzegała to; byłby chętnie pragnął słyszeć zdanie swej córki; uważał jednak za roztropniejsze, nie pytać jej o nie. Wolał wmawiać w siebie, że powodem ucieczki Rozyny była jej nieśmiałość i wzruszenie. Mimo to jednak czuł się tem dotknięty. Ale głosy z zewnątrz sprawiły, że rychło zapomniał o tej drobnej przykrości. Poematy jego pojawiły się w organach burżuazji i zyskały autorowi najświetniejsze powodzenie w całej jego karjerze. Żadne z jego dzieł nie obudziło dotychczas tak powszechnego entuzjazmu. Poeta jest zawsze zadowolony, gdy słyszy, że ostatnie jego dzieło zostało uznane za najlepsze, zwłaszcza gdy ma to przeświadczenie, że ono jest najmniej dobre. Clerambault wiedział o tem doskonale. To też wchłaniał z dziecinną próżnością niskie pochlebstwa prasy. Wieczorem dawał je odczytywać głośno Camusowi, w gronie rodziny. Słuchając ich, promieniał szczęściem; gdy ten ukończył czytanie, omal że nie powiedział:
— Czytaj jeszcze!
W tym koncercie pochwał jedyna nieco fałszywa nuta pochodziła od Perrotina. (Stanowczo, zawiódł się na nim srodze! To nie był szczery przyjaciel...) Rzecz jasna, że sędziwy uczony, któremu Clerambault przysłał zbiór swych utworów poetycznych, wyraził mu grzecznie swoje uznanie; wysławiał jego niezwykly talent, ale nie powiedział mu, że ta książka jest jego najlepszem dziełem; zachęcał go nawet, aby teraz, „skoro już złożył swoją daninę muzie wojny, napisał dzieło, płynące li tylko z poetyckiego marzenia i oderwane od związku z teraźniejszością“. Co chciał przez to dać do zrozumienia? Czy przystoi, gdy artysta przedkłada komuś swoje dzieło do podziwiania, powiedzieć mu: „Chciałbym czytać inne dzieło, któreby nie było do tego wcale podobne?“
Clerambault widział w tem nową oznakę smutnego braku patrjotyzmu, o który już dawniej posądzał Perrotina. Ten brak zrozumienia ostudził go do reszty wobec jego starego przyjaciela. Pomyślał sobie, że wojna jest wielkim probierzem charakterów, że poddaje rewizji wartość ludzi i różniczkuje ich. I nie sądził, by utrata takiego przyjaciela, jak Perrotin, nie była dość wynagrodzona nabytkiem przyjaźni Camusa i tylu innych nowych przyjaciół, niewątpliwie skromniejszych, ale o sercu prawem i gorącem...
A jednak w nocy miał niekiedy ataki duszności; budził się, zdjęty niepokojem; był z siebie niezadowolony i wstydził się... Czegoż właściwie? Czyż nie wypełniał swego obowiązku?

XI.

Pierwsze listy Maksyma były mu pokrzepieniem, kordjałem, którego jedna kropla rozpraszała niepokoje i trwogi. Żyło się z tego w długich przestankach, jakie następowały między poszczególnemi listami. Chociaż milczenie to napełniało rodzinę obawą, gdyż każda sekunda mogła być złowroga dla ukochanej istoty, to jednak ufność młodzieńca (którą tenże, być może, umyślnie przesadzał, z miłości dla swojej rodziny lub też z przesądu) udzielała się wszystkim. Listy jego tchnęły siłą młodości i wezbranej radości, która dosięgła punktu kulminacyjnego w dniach po zwycięstwie nad Marną. Cała rodzina zwracała się myślą ku niemu. Tworzyła jedno ciało, jedną roślinę, której wierzchołek jest skąpany w świetle i która pnie się ku niemu, drżąc w podziwie mistycznym...
Niezwykłe to było światło, w którem rozkwitały dusze, wczorajszego dnia jeszcze słabe i delikatne, które los rzucał w piekielne koło wojny! Światło śmierci, światło gry ze śmiercią! Maksym, ten duży dzieciak pieszczony, delikatny, brzydzący się wszystkiem, który w czasach normalnych dbał o siebie, jak młoda panienka, znajdował niespodziewaną rozkosz w trudach i umartwieniach nowego życia. Zachwycony sobą samym, popisywał się tem w listach nieco chełpliwych, które budziły radość w sercach rodziców. Ani ojciec, ani matka nie byli rodzicami w stylu bohaterów Corneille’a i myśl poświęcenia dziecka na ołtarzu idei barbarzyńskiej, przejęłaby ich zgrozą. Ale ta przemiana ich drogiego syna, który się stał nagle walecznym bohaterem, budziła w nich tkliwość niezmierną, jakiej jeszcze nigdy nie zaznali. Entuzjazm Maksyma przejmował ich, pomimo niepokoju, jaki odczuwali, rozkosznem upojeniem. Czynił ich niewdzięcznymi wobec dawnego życia, dobrego życia zacisznego, serdecznego, długich dni jednostajnych. Maksym objawiał dla tego życia zabawną pogardę. Wydawało mu się śmieszne, teraz, gdy się widziało to, co się działo „tam“... „Tam“ ludzie byli zadowoleni gdy mogli spać trzy godziny w nocy na gołej ziemi albo na wiązce słomy, co się bardzo rzadko zdarzało; byli zadowoleni, gdy mogli się zrywać o godzinie trzeciej zrana, aby się ogrzać trzydziestokilometrowym marszem, niosąc na plecach swój worek i kąpać się w swoim pocie ośm do dziesięciu godzin; zwłaszcza byli zadowoleni, gdy spotkali nieprzyjaciela, aby położywszy się za spadzistem wzgórzem, odetchnąć nieco, strzelając z zasadzki na Niemiaszków... Ten mały Cyrano twierdził, że walka jest wypoczynkiem po marszu. Gdy opowiadał o jakiejś potyczce, można było sądzić, że był wtedy na koncercie lub w kinie. Rytm granatów, huk, z jakim padają i z jakim wybuchają, przypominały mu dźwięki boskiego scherza z Dziewiątej Symfonji. Gdy tylko komary stalowe, figlarne, gwałtowne, wściekłe i podstępne albo tylko pełne wdzięcznej swobody, zabrzęczały ponad ich głowami swoją muzyką powietrzną, doznawał wzruszenia podobnego, jak urwisz paryski, który wymyka się chyłkiem z domu, aby widzieć piękny pożar. Nie czuł wcale strudzenia. Dusza i ciało były rześkie i żwawe. A gdy zabrzmiało oczekiwane „Naprzód!“ każdy zrywał się jednym skokiem, lekki, jak pióro i pod gęstym deszczem, biegł do najbliższego uchroniska, pełen radości, jak pies, który wietrzy zwierzynę. Posuwano się na czworakach, czołgano się na brzuchu, pędzono galopem, będąc zgięty we czworo, robiono szwedzką gimnastykę wśród leśnych polanek... Wskutek tego zapominali, że nie mogą dalej iść, a gdy noc zapadła, mówili do siebie: „Patrzcie, już wieczór! Cóż właściwie zrobiliśmy dzisiaj?...“ Na wojnie, kończył ten młody kogucik galijski, jest tylko to przykre, co się robi w czasie pokoju, — marsze na wielkich gościńcach...
Tak mówili ci młodzi ludzie w pierwszych miesiącach wojenki. Żołnierze z nad Marny wyrażali się w ten sposób o wojnie, która się posuwała naprzód. Gdyby to było dłużej trwało, byłaby ta wojna wskrzesiła rasę bosaków z okresu rewolucji, którzy, wyruszywszy na podbój świata, nie umieli się potem powstrzymać.
Musieli się jednak powstrzymać. Z chwilą, kiedy ugrzęźli w rowach strzeleckich, ton się zmienił. Stracił swoją swobodę i chłopięcą niedbałość; stawał się z każdym dniem bardziej męski, stoicki, samowolny, rozdrażniony. Maksym wciąż zapewniał o ostatecznem zwycięstwie. Potem jednak przestał o tem mówić; mówił jedynie o koniecznym obowiązku. Ale potem nie mówił już także i o tem. Listy jego stały się ponure, zamglone; znać w nich było znużenie, wyczerpanie.
W kraju, za frontem, entuzjazm nie stracił na sile. Clerambault nie przestawał drgać, jak piszczałka organów. Ale Maksym nie był już echem oczekiwanem i wzywanem.

XII.

Nagle przybył do domu za urlopem siedmiodniowym. Nie uprzedził o tem nikogo. Na schodach zatrzymał się, nogi mu ciężyły; jakkolwiek wydawał się bardziej krzepki, nużył się szybko; był silnie wzruszony. Odzyskał oddech i poszedł na górę. Na głos dzwonka matka przyszła otworzyć drzwi. Krzyknęła z radości i zdumienia. Clerambault, który przechadzał się po mieszkaniu w ustawicznej nudzie i oczekiwaniu, przybiegł także, głośno krzycząc. Powstał wielki hałas.
Po kilku chwilach przestano się ściskać i mówić bez związku. Maksym musiał siąść obok okna, w dobrem świetle i poczęli go dokładnie oglądać zachwyconemi spojrzeniami. Unosili się nad jego cerą, nad jego pełnemi policzkami, nad jego zdrowym wyglądem. Ojciec, wyciągając do niego ramiona, zawołał: „Mój bohaterze!“ — A Maksym, zacisnąwszy dłonie, czuł nagle, że nie może wymówić słowa.
Przy stole pożerano go oczyma, wchłaniano jego słowa: mówił jednak bardzo mało. Egzaltacja rodziny powstrzymała go zaraz, w pierwszym zapale. Na szczęście nie zauważyli tego; przypisywali milczenie jego znużeniu, a także po części głodowi. Clerambault mówił zresztą za dwóch. Opowiadał Maksymowi o życiu w rowach strzeleckich. Poczciwa pani Paulina przemieniła się w Kornelję Plutarcha. Maksym spoglądał na nich, jadł, znów patrzył na nich: przepaść utworzyła się między nimi.
Po obiedzie, gdy wrócili do pokoju ojca, gdy usiadł wygodnie w fotelu i zapalił fajeczkę, należało wreszcie zaspokoić oczekiwanie tych biednych ludzi. Począł więc opisywać z umiarkowaniem sposób życia w okopach; usuwał ze swego opowiadania wszelką przesadę i obrazy tragiczne. Słuchali go, pałając niecierpliwością. Gdy skończył, wciąż jeszcze czekali. A potem zasypali go gradem pytań. Maksym odpowiadał kilku słowami urywanemi. Clerambault próbował ożywić „swego zucha“, podsuwał mu jowjalnie kilka zdań:
— A więc, opowiadaj nieco... Mów o którejś z waszych potyczek... to musiało być piękne!... Ta radość, ta święta wiara!... Chciałbym doprawdy widzieć to, chciałbym być na twojem miejscu!...
Ale Maksym odpowiedział:
— Twoje miejsce tutaj jest lepsze, aby widzieć wszystkie te piękne rzeczy.
Odkąd był w okopach, nie widział jeszcze żadnej walki, nie widział prawie żadnego Niemca. Widział jedynie wodę i błoto. Nie chcieli mu jednak wierzyć. Myśleli, że mówi tak umyślnie, aby się im sprzeciwiać, że czyni to z dziecinnej nawyczki.
— Żartownisiu! — zawołał Clerambault, śmiejąc się dobrodusznie, — cóż więc robicie tam całemi dniami w waszych ziemiankach?
— Chronimy się i zabijamy czas. To nasz największy wróg.
Clerambault poklepał go przyjaźnie po ramieniu.
— Zabijacie także innych wrogów.
Maksym odsunął się nieco, widział serdeczne i pełne ciekawości spojrzenie ojca i matki i odpowiedział:
— Nie, nie, mówmy o czem innem.
A po chwili dodał:
— Chcecie mi wyświadczyć przyjemność? Nie pytajcie mnie dzisiaj o nic.
Zdumieni, zgodzili się na to. Sądzili, że z uwagi na znużenie syna, należy go oszczędzać i otoczyli go troskliwością. Ale Clerambault, mimowoli, co chwila zwracał się do niego ze zdaniami, które wymagały odpowiedzi. W tyradach swych podkreślał szczególnie wyraz „Wolność“. Na twarzy Maksyma pojawił się blady uśmiech; młody człowiek przypatrywał się bacznie swej siostrze. Zachowanie się Rozyny było w istocie dziwne. Gdy brat wszedł, rzuciła mu się na szyję. Ale potem okazywała pewną powściągliwość; możnaby rzec, trzymała się w oddaleniu. Nie brała udziału w pytaniach rodziców, nie pragnęła wywoływać zwierzeń Maksyma, zdawała się ich raczej obawiać; natarczywość Clerambaulta wprawiała ją w zakłopotanie. Obawa tego, co brat może powiedzieć, objawiała się w jej ledwie dostrzegalnych ruchach lub w przelotnych spojrzeniach, które jedynie Maksym podchwytywał. Młody żołnierz doznawał tego samego zakłopotania; unikał rozmowy sam na sam z siostrą. A jednak nie byli nigdy bliżsi sobie duchem, aniżeli teraz. Ale wyjawić powód tego, kosztowałoby ich za wiele ofiar.
Maksym musiał się pokazać znajonym osobom w dzielnicy; oprowadzano go po Paryżu, aby go rozerwać. Pomimo szat żałobnych, miasto odzyskało napowrót swe uśmiechnięte oblicze. Nędza i zmartwienia kryły się w głębi domów i w głębi serc dumnych. Ale wieczny jarmark na ulicach i w prasie wystawiał swą maskę zadowoloną. Naród wypełniający kawiarnie i salony z herbatkami, gotów był wytrzymać lat dwadzieścia gdyby tego zachodziła potrzeba. Maksym wraz ze swą rodziną, siedząc przy małym stoliku z ciastkami, wśród swobodnego szczebiotania i ponętnej woni kobiecej, widział oczyma duszy rów strzelecki, gdzie go bombardowano przez dwadzieścia sześć dni z rzędu i gdzie nie mógł ani na chwilę opuścić rowu pełnego lepkiego błota i zawalonego trupami, które służyły za wał ochronny. Wtem ręka matki położyła się na jego dłoni. Ocknął się z zadumy, ujrzał czułe oczy swych rodziców, które patrzyły na niego z zapytaniem; począł sobie czynić wyrzuty, że niepokoi tych biednych ludzi i uśmiechając się, wysilał się na wesołą rozmowę. Wróciła mu żywa pustota dużego dzieciaka. Twarz Clerambaulta przez którą przemknął cień, znów się rozjaśniła, a spojrzenie jego padło z wyrazem naiwnej podzięki na Maksyma.
Nie był jednak jeszcze u kresu swych niespodzianek. Gdy wyszli z cukierni — (Clerambault opierał się na ramieniu swego syna) — spotkali na ulicy pogrzeb wojskowy. Były tam wieńce, mundury, mundur członka Akademji, szpada w nogach, a muzyka grała żałobny tren bohaterski. Tłum ustawiał się w skupieniu; Clerambault, stanąwszy, odkrył głowę z emfazą, lewa ręka jego przycisnęła silniej do siebie ramię młodzieńca. Uczuł, że tenże zadrżał; spojrzał mu w twarz, miała jakiś dziwny wyraz; sądził, że Maksym jest silnie wzruszony i chciał go za sobą pociągnąć. Ale Maksym nie ruszał się z miejsca; był jakby osłupiały.
— „Jeden umarły!“ myślał. „I to wszystko dla jednego nieboszczyka!... Tam przecież depcemy po nich... Pięćset umarłych naraz, to porcja zwyczajna“.
Zaśmiał się złośliwie. Clerambault przestraszony pociągnął go za ramię.
— Chodźmy! — rzekł.
I oddalili się.
— „Gdyby widziano“, myślał Maksym, „gdyby ci ludzie widzieli. Całe ich społeczeństwo zaczęłoby trzeszczeć w swych posadach... Ale nie zobaczą nigdy, nie chcą widzieć...“
I oczy jego, w sposób okrutny zaostrzone, odkryły nagle dokoła niego... nieprzyjaciela: obojętność świata, głupotę ludzką, egoizm, zbytek, chciwość, nieuczciwe zyski wojenne, radość z wojny, kłamstwo aż do jego najdalszych korzeni, ze strony tych ludzi, którzy się sami schronili w bezpieczne miejsce, tych, którzy się zaczaili w zasadzce, tych „ciskaczy granatów“, z ich bezczelnemi samochodami, podobnemi do armat, ich żony ze wstrętnemi twarzami... Ci są zadowoleni... Wszystko idzie wybornie!... „To potrwa długo, to potrwa!...“ — Jedna połowa ludzkości zjada drugą...
Wrócili do domu. Wieczorem, po obiedzie, Clerambault pragnął gorąco przeczytać synowi poemat, który właśnie napisał; pomysł był wzruszający i nieco śmieszny; w miłości ku symowi starał się być, przynajmniej w duchu, uczestnikiem jego sławy i jego mitręgi, opisał więc zdaleka „Świt w rowie strzeleckim“. Dwa razy wstawał z miejsca, by iść po rękopis. Ale gdy już miał w rękach kartki, wstyd przemógł. Odstąpił od zamiaru.
Dni mijały. Czuli się blisko złączeni węzłami ciała, ale dusze ich nie mogły się stykać z sobą. Nikt z nich nie chciał przyznać tego otwarcie, ale każde z nich wiedziało o tem. Smutek zapanował między nimi; nie chcieli widzieć prawdziwej przyczyny jego, woleli go raczej kłaść na karb zbliżającej się chwili odjazdu. Od czasu do czasu ojciec, to znów matka czynili nową próbę, aby znów wskrzesić dawną poufałość, każdym razem jednak doznawali niepowodzenia. Maksym poznał, że nie mógł już w żaden sposób porozumiewać się z nimi; wogóle z nikim z tych, którzy zostali w głębi kraju. Były to dwa różne światy. Czyż się już nigdy więcej nie zrozumieją?... A jednak on rozumiał ich; wszak sam pozostawał niegdyś pod tym wpływem, który ciężył na nich; wyszedł z omamienia dopiero tam, w zetknięciu się ze śmiercią i cierpieniem rzeczywistem. Ale właśnie dlatego, ponieważ sam był niegdyś tym stanem dotknięty, wiedział, że jest rzeczą niemożliwą wyleczyć innych rozumowaniem. Milczał tedy, dawał im mówić, uśmiechał się zagadkowo, potakiwał im, nie wysłuchawszy ich nawet do końca. Troski i kłopoty tych ludzi z głębi kraju, wrzaski dzienników, sprawy osobiste (i to do jakich osób się odnoszące! do starych poliszynelów, do polityków wyschłych i wyjałowiałych), przechwałki patrjotyczne strategów kałamarza, niepokoje z powodu chleba czerstwego lub karty na cukier albo zamknięcia cukierni w pewnych dniach, to wszystko budziło w nim obrzydzenie, wstręt, głęboką litość dla tych ludzi w kraju, poza linją bojową. Stali mu się zupełnie obcymi.
Zasklepił się tedy w milczeniu zagadkowem, uśmiechnięty, ale chmurny. Porzucał je tylko chwilowo, gdy sobie przypominał, jak mało czasu ma jeszcze spędzić z tymi dobrymi ludźmi, którzy go kochali. Wtedy począł mówić z ożywieniem. O byle czem. Najważniejszą rzeczą było dawać swój głos, ponieważ nie można było dawać swej myśli. I rzecz jasna, że wpadano znów w codzienne komunały. Pierwsze miejsce zajmowały sprawy ogólne, polityczne, wojskowe. Tak samo mogliby czytać na głos swój dziennik. „Zmiażdżenie barbarzyńców“, „triumf sprawiedliwości“, wypełniały rozmowy i myśli Clerambaulta. Maksym zachowywał się powściągliwie i w chwilach przerwy potakiwał. Ale oboje rodzice oczekiwali, aby syn zaczął mówić...
Czekali tak długo, aż nadszedł dzień rozstania się. Krótko przed swym wyjazdem, Maksym wszedł do gabinetu ojca. Był zdecydowany rozmówić się z nim otwarcie.
— Ojcze, czy jesteś pewny?... — zapytał go.
Ale niepokój, jaki się objawił na twarzy Clerambaulta, nie dał mu dokończyć zdania. Uczuł litość dla ojca i zapytał go, czy jest pewny, kiedy pociąg odchodzi. To zakończenie zdania sprawiło ojcu widoczną ulgę. A gdy mu dał informacje, których Maksym zresztą wcale nie słuchał, dosiadł znów swego konika krasomówczego i zapuścił się w swe zwykłe deklamacje patetyczne. Maksym milczał zniechęcony. Podczas ostatniej godziny mówili sobie tylko tuzinkowe rzeczy. Wszyscy, oprócz matki, odczuwali, że przemilczają to, co najważniejsze. Padały słowa wesołe i pełne ufności, pozornie znać było podniecenie. Ale w sercu odzywały się głuche jęki: „Boże mój, Boże, przecz opuściłeś nas?“
Maksym odjeżdżał, zadowolony, że wraca front. Przepaść, jaką stwierdził między frontem a tylną częścią kraju, wydawała mu się głębszą, aniżeli rowy strzeleckie w okopach. A najbardziej zabójcze były nie działa, ale wyobrażenia. Wychylony z okna odjeżdżającego wagonu, ścigał spojrzeniem wzruszone twarze swej rodziny, które się oddalały i myślał sobie w duchu:
— Biedni ludzie! Wy jesteście ich ofiarami. A my jesteśmy waszemi...

XIII.

Nazajutrz, po jego powrocie na front, rozwinęła się wielka ofenzywa wiosenna, którą gadatliwe dzienniki oznajmiały nieprzyjacielowi już od kilku tygodni. Karmiono tem nadzieje narodu podczas ponurej zimy oczekiwania i nieruchomej śmierci. A cały naród ogarnął dreszcz niecierpliwej radości. Był przekonany o zwycięstwie i wołał: „Nareszcie!“
Pierwsze wiadomości zdawały się mu przyznawać słuszność. Wymieniały, jak to się samo przez się rozumie, tylko straty nieprzyjaciół. Twarze wszystkich promieniały szczęściem. Rodzice, których synowie, kobiety, których mężowie byli w okopach, czuli się dumni, że ich potomkowie i osoby przez nich umiłowane biorą udział w tych krwawych zapasach; w uniesieniu, jakie ich ogarnęło, nie przychodziło im nawet na myśl, że osoby im drogie mogą paść tam ofiarą. A gorączka była tak silna, że Clerambault, ojciec czuły, kochający, troskliwy dla osób sobie bliskich, obawiał się, że syn jego nie wróci na front dość wcześnie, aby brać udział, „w tem święcie“. Pragnął, aby tam już był; płomienne oczy jego popychały go tam i trącały w otchłań; dawał go na ofiarę, rozporządzał nim i jego życiem, nie troszcząc się o to, czy było to także wolą jego syna. Nie należał sam do siebie i nie mógł rozumieć, aby ktoś, kto był mu bliski, mógł do siebie należeć. Ciemna wola mrowiska pochłonęła wszystko.
Jednak resztki dawnego przyzwyczajenia duszy, która się sama analizuje, sprawiły, że odnalazł niespodziewanie nieco śladów swej dawnej natury: jak nerw wrażliwy, którego się dotyka, — głuche uderzenie, cień bolu. Przemija to jednak i człowiek wypiera się potem tego...
Po upływie trzech tygodni, ofenzywa wyczerpana nie posunęła się naprzód ani o kilometr. Dzienniki poczęły odwracać uwagę publiczności, nastręczając jej gdzie indziej nowy trop. Maksym nie pisał nic od czasu swego wyjazdu. Szukano zwykłych motywów, aby się uzbroić w cierpliwość, motywów, jakich dostarcza usłużny rozum, ale serce nie wierzyło im. Upłynęło dalszych ośm dni. W rodzinie Clerambault wszyscy troje, gdy byli razem, udawali spokój. Ale w nocy, gdy byli sami w swych pokojach, dusze ich nękała straszna trwoga. W czasie tych długich godzin, uszy ich słuchały z natężeniem, łowiły odgłos każdego kroku idącego po schodach; nerwy groziły urwaniem się, przy każdym dźwięku dzwonka, wskutek szmeru ręki, która zbliżała się do drzwi.
Zaczęły nadpływać pierwsze urzędowe wiadomości o poniesionych stratach. We wielu rodzinach, zaprzyjaźnionych z rodziną Clerambault, wiedziano już o swych poległych i o swych ranionych. Ci, którzy stracili wszystko, zazdrościli tym, którym ich ukochani, chociaż skrwawieni, może pokaleczeni nawet, mieli być zwróceni. Wielu oblekło się śmiercią swych drogich, jak gdyby cieniem nocy; dla nich skończyła się wojna, skończyło się życie. U innych jednak, rzecz dziwna, pierwotna egzaltacja trwała dalej: i tak widział Clerambault pewną matkę, którą patrjotyzm jej i żałoba przejmowały gorączką do tego stopnia, że się prawie radowała śmiercią swego syna. Mówiła z jakąś dziką radością:
— Oddałam wszystko! Oddałam wszystko!...
Była jak owa kobieta nieprzytomna, w ostatniej sekundzie przed śmiercią, która się topi z miłości wraz ze swym ukochanym. — Ale Clerambault, słabszy od niej albo budząc się z szału, myślał sobie w duchu:
— Ja także dałem wszystko, — nawet to, co do mnie nie należało.
Zwrócił się do władz wojskowych. Tam jeszcze nic nie wiedziano. W ośm dni później nadeszła wiadomość, że sierżant Clerambault Maksym został zapisany do rejestru, jako zaginiony, od nocy z 27 na 28 ubiegłego miesiąca. Także i w biurach w Paryżu Clerambault nie mógł się dowiedzieć żadnych bliższych szczegółów. Wyjechał do Genewy, zwiedził biuro Czerwonego Krzyża, Ajencję opiekującą się jeńcami wojennymi, nie dowiedział się niczego, rzucił się na poszukiwanie śladów, uzyskał pozwolenie wypytywania się po szpitalach i po punktach koncentracyjnych w kraju, u kolegów swego syna, którzy mu dawali informacje wprost z sobą sprzeczne — (jeden twierdził, że dostał się do niewoli, drugi widział go nieżywego na polu bitwy, poczem, nazajutrz, obaj przyznali, że się pomylili... O Boże! Co to za męczarnia!...) — i wrócił po dziesięciu dniach tej drogi krzyżowej, postarzały, złamany na duchu, zupełnie wyczerpany.
Zastał żonę w paroksyzmie bolu hałaśliwego, który u tej łagodnej i dobrodusznej kobiety obrócił się w szaloną nienawiść przeciw nieprzyjaciołom. Wołała o zemstę. Po raz pierwszy Clerambault nie odpowiedział jej na to. Nie miał dość sił, aby nienawidzić; zostało mu się ledwie tyle, aby mógł cierpieć.
Zamknął się w swym pokoju. Podczas tej swej dziesięciodniowej strasznej wędrówki ledwie miał czas oddać się myśleniu. Jedna myśl hipnotyzowała go nieustannie, dniem i nocą. Był jak pies, który tropi ślady: prędzej biec, coraz prędzej! Powolność powozów, pociągów kolejowych, przejmowała go rozpaczą. Zdarzyło mu się, że gdy raz zamówił pokój na noc, pojechał dalej tego samego wieczora, nie chcąc wypocząć w nocy. Ta gorączka pośpiechu i oczekiwania trawiła go nieustannie. Uniemożliwiała mu rozumowanie logiczne i to było jego szczęściem. Ale teraz ta pogoń się urwała i dusza jego znajdowała się bez tchu, w stanie zupełnego wyczerpania. Clerambault miał obecnie pewność, że Maksym nie żyje. Nie wyjawił tego swej żonie, zamilczał przed nią niektóre szczegóły, które odbierały wszelką nadzieję. Należała bowiem do rzędu tych ludzi, dla których jest potrzebą życiową zachować, nawet wbrew wszelkiemu rozsądkowi, połysk kłamstwa, który ich mami aż do tej chwili, kiedy wielka fala boleści się wyczerpała. A być może, że Clerambault był przedtem także takim człowiekiem. Teraz jednak nie był nim już więcej, widział bowiem, dokąd to omamienie go zawiodło. Nie osądzał jeszcze niczego, nie próbował wypowiadać swego zdania. Spoczywał wśród swej nocy. Za słaby, aby się podnieść, aby szukać poomacku drogi dokoła siebie, był podobny do człowieka, który po upadku porusza swe ciało potłuczone, nabiera za każdym bolem świadomości życia i stara się zrozumieć, co się stało. Niedorzeczna otchłań tej śmierci przejmowała go grozą. Ten piękny młodzian, którego z taką radością, z takim trudem pielęgnowano i wychowano, całe to bogactwo rozkwitającej nadziei, ten mały nieoceniony wszechświat, jakim jest takie młode życie ludzkie, te wieki przyszłości. I to wszystko zburzone w niespełna jednej godzinie... Dlaczego? Dlaczego?...
Trzeba było przynajmniej wmówić w siebie, że to nastąpiło dla jakiejś rzeczy wzniosłej i koniecznej. Clerambault czepiał się z rozpaczą tej liny ratunkowej, przez kilka następnych dni i nocy. Gdyby palce jego puściły ją, upadłby prostopadle na dół. Z jeszcze większym uporem bronił świętości sprawy. Zresztą nie chciał się nawet wdawać w żadną dysputę w tym względzie. Ale palce jego zwolna ześlizgiwały się po tej linie; każde poruszenie strącało go w dół, albowiem każde nowe potwierdzenie słuszności sprawy budziło w sumieniu jego głos wewnętrzny, który mówił:
— Gdybyście nawet mieli dwadzieścia tysięcy razy więcej słuszności w tej walce, czyż wasza słuszność, na którą się powołujecie, warta jest tych wszystkich nieszczęść, jakiemi należy ją okupić? Czyż wasza sprawiedliwość wymaga tego, aby miljony niewinnych ofiar padały, jako okupienie niesprawiedliwości i błędów innych osób? Czyż zbrodnia zmywa się zbrodnią, morderstwo morderstwem? I czy trzeba było, aby wasi synowie byli nietylko ofiarami tych zbrodni, ale i współwinnymi, aby byli mordowani i aby byli mordercami?...
Przypominał sobie ostatnie odwiedziny swego syna, ostatnie rozmowy z nim i rozbierał je w myśli. Ile rzeczy pojmował teraz, których wtedy nie rozumiał! Milczenie syna, niemy wyrzut w jego spojrzeniach. Najgorsze było to, gdy musiał wyznać przed sobą, że rozumiał to już wtedy, gdy syn jego był tutaj, ale że nie chciał się do tego zastosować.
A to odkrycie, które od kilku tygodni ciążyło na nim, jak groźba straszliwa, — to odkrycie kłamstwa wewnętrznego zmiażdżyło go.

XIV.

Rozyna Clerambault aż do chwili obecnego kryzysu pozostawała w cieniu. Życie jej wewnętrzne było nieznane innym i prawie jej samej. Ojciec jej miał o niem zaledwie słabe pojęcie. Żyła pod skrzydłami gorącego, egoistycznego, dławiącego przywiązania rodzinnego. Nie miała wcale przyjaciółek, ani towarzyszek rówieśnic. Rodzice stawali między nią a światem zewnętrznym; przyzwyczaiła się rosnąć w ich cieniu, a gdy, wyrósłszy na młodą dziewczynę, chciała się stamtąd wymknąć, nie śmiała, ani nie umiała tego uczynić. Czuła się zakłopotana, gdy tylko wyszła poza obręb swej rodziny i nie miała władzy nad swemi ruchami, mogła zaledwie mówić; uważano ją za nic nie znaczącą. Wiedziała o tem i cierpiała z tego powodu, albowiem była ambitna. Wychodziła zatem jak najmniej z domu i zostawała najchętniej u siebie, gdzie była prosta, naturalna, milcząca. To milczenie nie pochodziło z jakiegoś odrętwienia myśli; powodem jego była gadatliwość innych. Ojciec, matka, brat byli rozmowni; jej mała osóbka zaś, przez przeciwieństwo, zamykała się w sobie. Ale mówiła sama z sobą.
Była wysoka, szczupła, o kształtach młodego chłopaka, miała piękne jasne włosy, których pukle spadały jej na twarz, usta duże i poważne, dolną wargę nieco wydętą w punktach zetknięcia się z drugą, oczy szerokie, pogodne o spojrzeniu niepewnem, brwi delikatne i zgrabnie zarysowane, podbródek pełen wdzięku. Piękna szyja, szczupła, piersi, bioder prawie żadnych; ręce nieco czerwone i wielkie o żyłach nabrzmiałych. Rumieniła się byle co. Wdzięk młodości widniał na jej czole i podbródku. Oczy jej pytały, marzyły, mówiły mało.
Ojciec miał dla niej szczególną miłość, jak matka dla syna; zachodziło między nimi powinowactwo dusz. Nie myśląc wcale o tem, Clerambault od dzieciństwa zagarnął swą córkę, otaczał ją swem przywiązaniem, które ją całą pochłaniało. On to po części kierował jej wykształceniem. Z naiwnością niekiedy nieco rażącą artysty, uczynił z niej powiernicę swego życia wewnętrznego. Przywiodło go do tego jego ja, przelewające się życiem wezbranem i słabe echo, jakie znajdował w swej żonie. Ta poczciwa kobieta, która była, jak to powiadają, u jego nóg, pozostała tam na zawsze; potakiwała wszystkiemu, co powiedział, podziwiała go pełna ufności, ale nie rozumiała go i nawet nie spostrzegała tego; albowiem rzeczą najważniejszą nie były dla niej myśli jej męża, ale jego osoba, jego zdrowie, jego zadowolenie, wygody, pożywienie, ubranie. Zacny Clerambault, pełen wdzięczności, nie osądzał swej żony, tak samo jak Rozyna nie osądzała swej matki. Ale oboje wiedzieli instynktownie, czego się mają trzymać i tajny węzeł zbliżał ich jedno do drugiego. I Clerambault nie zauważył nawet tego, że uczynił z córki swą prawdziwą żonę dla duszy i serca. Zaczynał się tego domyślać dopiero w ostatnich czasach, kiedy zdawało się, że wojna zrywa milczącą zgodę, jaka panowała między nimi i kiedy mu nagle zabrakło przyzwolenia Rozyny, do którego był przyzwyczajony. Rozyna o wiele prędzej przed nim znała prawdziwy stan rzeczy. Nie chciała badać jego tajemnicy. Wszak można wiedzieć sercem, chociaż rozum nie ma wiadomości.
O dziwne i wspaniałe tajniki miłości, która kojarzy dusze! Jest ona niezawisła od praw społeczeństwa i nawet od praw przyrody. Ale bardzo mało ludzi wie o tem, a mniej jeszcze ma odwagę to wyjawić: boją się brutalności świata, który żąda wyroków sumarycznych i trzyma się znaczenia wyrazów, przekazanego mową tradycyjną. W tej mowie konwencjonalnej, rozmyślnie niedokładnej, wskutek uproszczenia społecznego, słowa nie wyrażają i nie odsłaniają żywych różnorodnych odcieni rzeczywistości: więżą ją, układają w rejestry i kodeksy, oddają ją na usługi rozumu, również udomowionego, rozumu, który nie wytryska z głębi duszy, ale z sadzawek szerokich i obmurowanych, jak basen wersalski, ramami społeczeństwa już urządzonego. W tym słowniku prawie prawniczym, miłość jest związana z płcią, wiekiem, warstwami społeczeństwa, a stosownie do tego, czy się nagina do warunków wymaganych, jest albo nie jest zgodna z naturą, jest albo nie jest prawnie uznana.
Ale jest to tylko strumień wody, pochwycony z głębokich źródeł miłości. Miłość niezmierna, która jest prawem grawitacji, wprawiającem w ruch światy, nie troszczy się o ramy, jakie my jej zakreślamy. Spełnia się między duszami, które wszystko oddziela, w przestrzeni i w godzinie; ponad wiekami kojarzy myśli żywych i umarłych; zawiązuje węzły ciasne i niewinne między sercami młodemi i staremi; sprawia, że przyjaciel jest bliższy przyjacielowi, sprawia, że często dusza dziecka jest bliższa duszy starca i że w całem swojem życiu nie znajdą, być może, kobieta towarzysza, mężczyzna towarzyszki. Między rodzicami i dziećmi te węzły istnieją niekiedy tak, że oni nie mają o tem wiadomości. A „wiek“ (jak mówili nasi starzy) wchodzi tak mało w rachubę wobec miłości wiecznej, iż zdarza się, że między rodzicami i dziećmi stosunek jest odwrócony i że nie młodsze z nich dwojga jest dzieckiem. Ilużto synów odczuwa nabożnie miłość ojcowską dla sędziwej matki! A czyż nie zdarza się nam niekiedy, że czujemy się bardzo pokorni i maluczcy przed spojrzeniem dziecka? Bambino Botticellego kładzie na Dziewicy czystej spojrzenie swe brzemienne bolesnem doświadczeniem, które jest samo siebie nieświadome i stare jak świat.
Przywiązanie Clerambaulta i Rozyny do siebie było tego rodzaju, wzniosłe, religijne, gdzie rozum nie ma wcale przystępu. Dlatego też w głębi morza wzburzonego, pod zawichrzeniami i konfliktami sumienia, jakie wojna rozpętała, rozgrywał się dramat tajemny, bez gestów, prawie bez słów, między temi dwiema duszami, złączonemi z sobą świętą miłością. To uczucie tajemne wyjaśniało subtelność ich wzajemnych stosunków do siebie. Zrazu nieme oddalenie się Rozyny, zawiedzionej w swojem przywiązaniu, zrażonej w swoim tajnym kulcie, przez zachowywanie się ojca, którego wojna obłąkała i stroniącej od niego, jak mały posąg starożytny, skromnie udrapowany. Wskutek tego wybucha natychmiast niepokój Clerambaulta, którego wrażliwość, zaostrzona czułością, poczuła niezwłocznie to Noli me tangere! Nastąpiło potem, w czasie okresu poprzedzającego śmierć Maksyma, milczące poróżnienie między ojcem a córką. Nie możnaby mówić (słowa są tak brutalne) o waśni miłosnej, choćby w najszlachetniejszem znaczeniu. To tajne poróżnienie, o którem nie wspomnieli nigdy ani jednem słówkiem, stało się dla nich obojga cierpieniem, niepokoiło młodą dziewczynę, drażniło Clerambaulta; wiedział o przyczynie tego, ale duma jego zrazu wzbraniała mu przyznać się do tego. Zwolna i stopniowo zbliżał się do wyznania, że Rozyna miała słuszność; chciał się upokorzyć, ale wstyd fałszywy krępował mu język. Tak tedy nieporozumienie dusz zaostrzało się, podczas gdy serca obustronnie błagały o ustępstwa.
W zamieszaniu, jakie nastąpiło po śmierci Maksyma, to błaganie wywarło większy nacisk na duszę mniej zdolną do oporu. Pewnego dnia, gdy się znaleźli wszyscy troje razem, wieczorem przy obiedzie, — (była to jedyna chwila, kiedy byli razem, albowiem zresztą każde z nich odłączało się od innych: Clerambault zamknięty sam ze swoją żałobą, pani Clerambault zawsze goniąca bez celu i Rozyna całemi dniami nieobecna, zajęta dziełami humanitarnemi) — Clerambault usłyszał, jak żona łajała gwałtownie Rozynę: młoda dziewczyna wspominała o pielęgnowaniu ranionych nieprzyjaciół, a pani Clerambault oburzała się na to jak na zbrodnię.
Odwołała się do wyroku męża. Clerambault, którego oczy zmęczone, zamglone i zbolałe poczęły rozumieć, spojrzał na Rozynę, która milczała, siedząc z pochylonem czołem, w oczekiwaniu odpowiedzi. I rzekł:
— Moja mała ma słuszność.
Rozyna zarumieniła się od nagłego wzruszenia, nie spodziewała się bowiem takiej odpowiedzi. Podniosła ku ojcu oczy z wyrazem podziękowania, spojrzenie ich zdawało się mówić:
— Nareszcie dusze nasze zrozumiały się.
Po krótkim posiłku wszyscy troje rozeszli się; każde z nich poszło oddać się na osobności swej boleści. Clerambault siedział przed swojem biurkiem, ukrył twarz w dłoniach i płakał. Spojrzenie córki przyniosło ulgę jego sercu stężałemu z bolu: odnalazł swą duszę utraconą, od tylu miesięcy dławioną, tę samą, którą miał przed wojną i ona patrzyła na niego...
Otarł łzy, słuchał przez drzwi... Żona, jak każdego wieczora, w pokoju Maksyma, obróciwszy dwukrotnie klucz w zamku, rozkładała i składała bieliznę i ubrania zmarłego... Wszedł do pokoju, gdzie Rozyna siedziała sama przy oknie i szyła. Była pogrążona w myślach; nie słyszała go wchodzącego, aż gdy był tuż obok, gdy stał przed nią. Oparł o nią siwiejącą głowę i wyszeptał:
— Córeczko moja!...
Wtedy jej serce poczęło również tajeć. Upuściła robótkę, ujęła w obie ręce starą głowę ojca o szorstkich włosach i rzekła, mieszając łzy swe z płynącemi łzami jego:
— Drogi ojcze...
Ani jedno, ani drugie nie potrzebowało żadnych pytań, ani wyjaśnień. Po długiem milczeniu, gdy Clerambault odzyskał spokój, rzekł, spoglądając na córkę:
— Zdaje mi się, że się budzę ze strasznego obłędu...
Głaskała go po włosach, nic nie mówiąc.
— Ale ty czuwałaś nademną, nieprawda? Widziałem to dobrze... Sprawiało ci to przykrość?...
Uczyniła głową ruch potwierdzający, nie śmiejąc nań patrzeć. Ucałował jej ręce, podniósł się i rzekł:
— Mój dobry aniele, ocaliłaś mnie.

XV.

Wrócił do swego pokoju.
Pozostała nieruchoma, przejęta silnem wzruszeniem. Siedziała tak długo, z głową pochyloną, z rękoma opartemi na kolanach. Fale uczuć, które w niej szumiały, tamowały jej oddech. Serce jej wzbierało miłością, szczęściem i wstydem. Pokora ojca wstrząsnęła nią głęboko... I nagle wybuch czułości i gorącej czci uwolnił ją od bezwładności, która dotychczas krępowała jej członki i duszę; wyciągnęła ramiona ku nieobecnemu i rzuciła się wzruszona obok swego łóżka na kolana, dziękując Bogu i błagając Go, aby zachował całą boleść dla niej i aby dał szczęście temu, którego ona kocha.
Ale Bóg, do którego się modliła, nie wysłuchał jej prośby, albowiem na oczy młodej dziewczyny spuścił orzeźwiający sen zapomnienia, Clerambault zaś miał spełnić do dna swój puhar boleści.
W ciemności pokoju, gdy lampa zgasła, Clerambault patrzył w głąb swej duszy. Pragnął wniknąć w najgłębsze tajniki duszy tej, kłamliwej i tchórzliwej, która przed nim uciekała. Ręka córki jego, której miły chłód czuł jeszcze na swem czole, położyła kres wszystkim jego wahaniom. Był zdecydowany stawić czoło potworowi Prawdzie, choćby go miały poszarpać jego szpony, które nie puszczają już tego, co raz pochwyciły. Z trwogą w sercu, ale śmiałą ręką, począł zdzierać pokrwawione strzępy z osłony śmiertelnych przesądów, namiętności i myśli, obcych jego duszy, która ją całą omotała.
Najpierw gęste runo zwierzęcia o tysiącu głów, duszę zbiorową trzody. Szukał u niego schronienia z obawy i znużenia. Ono ogrzewa, człowiek dusi się w niem, jest to wstrętna pierzyna; gdy się ktoś raz w niej zanurzył, nie może już uczynić ruchu, aby się z niej wydobyć i nie pragnie nawet tego. Nie trzeba już ani myśleć, ani chcieć; jest się bezpiecznie chroniony od zimna, od wszelkiej odpowiedzialności. Lenistwo i tchórzostwo!... A więc precz z niem!... I natychmiast szczelinami wdziera się wiatr mroźny. Człowiek cofa się w tył... Ale już ten powiew wtrząsnął jego odrętwieniem; energja nadwerężona zrywa się na nogi, potykając się. Co znajdzie zewnątrz? Mniejsza o to! Trzeba zobaczyć...
Ujrzał z początku, z obrzydzeniem w sercu, czemuby nigdy nie chciał wierzyć, jak to plugawe runo wżarło się głęboko w jego ciało. Poczuł w niem, gdyby stęchliznę odległą zwierzęcia pierwotnego, dzikie nieprzyznane instynkty wojny, morderstw, przelanej krwi, ciała drgającego, które szczęki rozrywają na drobne kawałki. Siła żywiołowa śmierci dla życia. W głębi duszy ludzkiej rzeźnia w otchłani, którą cywilizacja, zamiast zasypać, osłania mgłą swoich kłamstw i nad którą unoszą się wstrętne wyziewy jatek... Ten cuchnący powiew ocucił do reszty Clerambaulta. Zdarł ze wstrętem skórę zwierzęcia, którego był łupem.
Ach, jaka była ciężka! Jest równocześnie gorąca, gruba, piękna, cuchnąca i skrwawiona. Składa się z najniższych instynktów i z najwznioślejszych złudzeń. Kochać, oddać się wszystkim, poświęcać się za wszystkich, być tylko jednem ciałem i jedną duszą, jedną żyjącą Ojczyzną. Ale czemże jest właściwie ta Ojczyzna, to jedyne życie, któremu się poświęca nietylko swoje własne życie i wszystkie życia, ale także swoje sumienie i wszystkie sumienia? I czemże jest ta ślepa miłość, której drugie oblicze janusowe o wyłupionych oczach zieje ślepą nienawiścią?...
„...Odebrano w niewłaściwy sposób nazwę rozumu miłości“, powiada Pascal „i przeciwstawiono je sobie bezpostawnie, gdyż miłość i rozum jest jednem i tem samem. Jest to nagły zwrot myśli, które się kierują w jedną stronę, nie badając dokładnie wszystkiego, ale jest to zawsze rozum...“
A więc badajmy wszystko! Ale czyż nieprawda, że za miłość właśnie dla wielu ludzi jest tylko obawa badania wszystkiego, tak jak dziecko które, aby nie widzieć cienia na ścianie, ukrywa głowę pod prześcieradłem?...
Ojczyzna? Świątynia hinduska: ludzie, potwory, bogowie. Czemże jest? Ziemią macierzyńską? Cała ziemia jest matką nas wszystkich. Rodzina? Jest tu i tam, u wrogów, jak i u nas i pragnie jedynie pokoju. Biedni, robotnicy, ludy? Są po obu stronach, jednakowo nieszczęśliwi, jednakowo wyzyskiwani. Ludzie myślący? Mają wspólne pole, a co się tyczy ich próżności i ich współzawodnictwa, wady te są jednakowo śmieszne na Wschodzie, jak na Zachodzie; świat nie staje do walki z powodu sporów śmiesznych figur z komedyj. Państwo? Państwo nie jest Ojczyzną. Tylko ci wywołują to zamieszanie pojęć, którzy mają z tego korzyści. Państwo jest naszą siłą, której używa i nadużywa kilka osób; są to ludzie, jak my, nie lepsi od nas, często gorsi, którym nie dajemy się oszukiwać, których w czasie pokoju osądzamy swobodnie. Ale gdy wojna wybuchnie, daje im się wolność działania; mogą się odwoływać do najniższych instynktów ludzkich, mogą dławić wszelką kontrolę, zabijać wszelką wolność, prawdę, ludzkość; oni są panami, trzeba stawać w szeregach, aby bronić honoru i błędów tych bezwstydnych intrygantów, tych lokai, którzy przywdziali ubranie panów. Powiadają, że jesteśmy jedni i solidarni? Straszliwe kojarzenie słów. Jesteśmy nimi bezwątpienia, to fakt znany. Ale aby nas łączył obowiązek dzielić ich niesprawiedliwość i ich zbrodnie, — temu zaprzeczam stanowczo!...
Nie mam wcale zamiaru źle się wyrażać o solidarności. Nikt (tak duma Clerambault) nie cieszył się nią namiętniej odemnie i nie wysławiał bardziej jej wielkości. Jest to dobrze, zdrowo, wzmacnia nas i pokrzepia, gdy zanurzymy nasz egoizm osobisty, nagi, sztywny i lodowaty, w kąpieli zaufania i braterskiej ofiarności, jaką jest dusza zbiorowa. Odprężamy się, oddychamy swobodniej; człowiek potrzebuje innych ludzi i winien jest siebie innym. Ale nie jest winien siebie całego. Bo coby mu zostało w takim razie dla Boga? Powinien dawać innym. Ale aby dawał, trzeba, aby miał, trzeba, aby był. Otóż jakże może być, jeżeli się zlewa w jedno z innymi? Jest dużo obowiązków na świecie, ale pierwszy ze wszystkich jest być i zostać sobą samym aż do ofiary i do oddania siebie. Kąpanie się w duszy ogółu nie mogłoby, bez niebezpieczeństwa, stać się stanem stałym. Można się tam zanurzyć ze względów higjenicznych, ale należy wyjść stamtąd, aby nie utracić całej krzepkości moralnej. W naszej epoce jest się już od dzieciństwa zanurzony, mimowoli i z musu, w kadzi demokratycznej. Społeczeństwo myśli za ciebie, moralność tego społeczeństwa wydaje postanowienia zamiast ciebie, państwo, utworzone przez to społeczeństwo, działa zamiast ciebie; jego zwyczaje i poglądy wnikają nawet w powietrze, którem oddychasz, wyrzekasz się własnego oddechu, własnego serca, własnego światła. Służysz temu, czem gardzisz, kłamiesz wszystkiemi swemi gestami, słowami, myślami, rezygnujesz z siebie samego, przestajesz istnieć... Piękna korzyść dla wszystkich, jeżeli wszyscy zrezygnują w ten sposób! Na czyją korzyść? W jakim celu? Czy na rzecz ślepych instynktów, czy na rzecz szalbierzy? Czy to Bóg tak rozkazuje, czy jacyś szarlatani, którzy każą mówić wyroczni? Zdejmijcie zasłonę! Spojrzyjcie w twarz temu, co się za nią ukrywa!... Ojczyzna!... Słowo wzniosłe! Słowo piękne! Ojciec, bracia spleceni uściskiem... Ale to nie jest to, co wy mi ofiarowujecie, wasza fałszywa ojczyzna, plac ogrodzony zamknięciem, rów dla zwierząt, rowy strzelnicze, przegrody, kraty więzienne!... Moi bracia! Gdzie są moi bracia? Gdzie są ci, którzy trudzą się i mozolą na całym świecie? Plemię Kaina, coście z nimi uczynili? Wyciągam ku nim ramiona; rzeka krwi oddziela mnie od nich; w moim własnym narodzie jestem tylko bezimiennem narzędziem, które ma zabijać.. Moja Ojczyzna! Ależ to wy ją zabijacie!... Ojczyzna moja była wielką wspólnością całej ludzkości. Wy złupiliście ją. Myśl ani wolność nie mają już przytułku w Europie... Mam odbudować mój dom, dom dla was wszystkich, albowiem wy już nie macie domu: dom wasz stał się więzieniem.. Cóż mam czynić? Gdzie szukać? Gdzie się chronić?.. Zabrali mi wszystko! Niema już ani piędzi ziemi, ani ducha, któraby była wolna; wszystkie sanktuarja duszy, sztukę, wiedzę, religję, wszystko pogwałcili i ujarzmili! Jestem sam jeden na świecie, zgubiony, nie mam już nic więcej, padam!...


∗             ∗

Gdy zdarł wszystko z siebie, nic mu już nie zostało, jak tylko naga dusza. Przez cały koniec nocy drżała ona, wstrząsana zimnym dreszczem. Ale w tej drżącej duszy, w tej drobnej istocie, zbłąkanej wśród wszechświata, jak jedno z owych zjawisk, cidola, które pierwotni malarze przedstawiali jako wychodzące z ust ludzi umierających, tliła iskra. Wraz ze świtem począł się budzić płomień niedostrzegalny, który tłumiła ciężka osłona kłamstw. Z powiewem wolnego powietrza znów zapłonął. I teraz nic go już nie mogło powstrzymać, by się dalej wzmagał.


∗             ∗

Powolny i szary dzień następuje po tej agonji


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.