Gdy Clerambault przybył do Paryża, odetchnął nieco swobodniej. Po agonji ubiegłej nocy nastąpiła melancholja męska i stoicka.
Ale był zaledwie przy pierwszym etapie.
Na drzwiach urzędów miejskich przybito ogłoszenie mobilizacji powszechnej. Ludzie w milczeniu czytali je, odczytywali powtórnie i odchodzili, nie mówiąc z sobą ani słowa. Po niespokojnem oczekiwaniu ubiegłych dni (tłum cisnął się dokoła kiosków z dziennikami, ludzie siedzieli na chodnikach, czekając na ostatnie wiadomości, a gdy dzienniki nadchodziły, skupiali się, aby je czytać), nastała teraz pewność. Naprężenie zwolniało. Nieszczęście nieznane, którego zbliżanie się czujemy, nie wiedząc, o której godzinie i skąd uderzy, wywołuje gorączkę. Ale gdy już nadeszło, człowiek lżej oddycha, spogląda mu w oczy i zakasuje rękawy. Nastąpiło teraz kilka godzin potężnego skupienia. Paryż zaczerpnął oddechu i przygotowywał pięści. A potem to, co wzbierało w duszach, wylało się na zewnątrz. Domy opustoszały, a ulicami przelewał się strumień ludzi, którego wszystkie krople szukały się wzajemnie, by się zlać w jedną całość.
Clerambault wpadł w środek tego prądu, który go pochłonął. W okamgnieniu. Gdy tylko wyszedł z dworca kolejowego, gdy tylko stanął na bruku miejskim. Bez żadnego słowa, bez żadnego ruchu, bez żadnej trudności. Owionął go pogodny zapał tłumu. Ten wielki lud nie był jeszcze skażony gwałtami. Czuł się niewinny (uważał się za takiego), a miljony serc jego w tej pierwszej godzinie, kiedy