Przejdź do zawartości

Ciche wody/Tom III/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom III
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rok minął znowu.
Pani Siennicka siedziała u kolebki nowonarodzonego potomka rodziny, którego Basieczka już podrosła upierała się pomagać kołysać. Imię mu było na chrzcie Franciszek Ksawery, cieszyła się nim matka, bawiła Basia, ale co najdziwniejsza, ten niepoczciwy Adolf, ojcem zostawszy zdawał się do opamiętania przychodzić.
Jakaś komórka w sercu jego, dotąd zaparta, otworzyła się na widok małego Frania, i przez nią do zaschłego dotąd wcisnęło się uczucie jakieś poczciwsze. Przywiązał się do żony więcéj, do domu; a choć kieliszek dobréj mocnéj kontuszówki nie przestał mu być obojętnym, pił już teraz (z porady doktora) tylko przed obiadem i wieczerzą.
Nawrócenie grzesznika wywiera wpływ zawsze nawet na jego powierzchowność. Pan Adolf najprzód elegant wielki, potém desperat często zaniedbujący się do zbytku, teraz zaczynał nabierać i tuszy i miny wcale porządnego człowieka, pamiętającego na to, że — jak cię widzą tak cię piszą.
Prześladowano go trochę, że się stał safandułą, ale do serca tego nie brał.
Franciszek Ksawery był już z wody ochrzczony, matka jednak z ceremonią się wstrzymywała, chcąc koniecznie, aby ktoś z dostojniejszych familiantów trzymał do chrztu jéj syna, a tu jak na złość nikogo nie było — i tak się wszyscy rozbiegli po świecie, że się nawet trudno było dowiedzieć gdzie kogo szukać.
W braku wiadomości pewniejszych, aby dziecko dłużéj tak nie trzymać nie chrzczoném fundamentalnie, jéjmość kierująca tu wszystkiém wyprawiła męża do pułkownika.
— Idź bo ty, idź do tego starego, mówiła, bo jeśli kto wie gdzie się oni obracają, to chyba on. Toć to przyjaciel wszystkich.... Zresztą choćby już jego prosić w kumy — tylko kogo z nim postawić? bo lada z kim nie zechce trzymać! Chybaby z panną Gertrudą? A i téj gdzie teraz szukać, kiedy matka umarła!
Pan Adolf, który dawniéj nigdy parasola nie nosił, a teraz wyszedłszy na porządniejszego człowieka, w najpiękniejszą pogodę bez niego się nie ruszył, (ma to swe znaczenie), ująwszy parasol poszedł do pułkownika. Zastał go chorym na podagrę, otulonym kołdrą i przykutym do krzesła.
Postarzał był znacznie, a że prosto do góry stojących siwych włosów teraz dawno trochę nie przystrzygał, sterczały mu wysoko bardzo i robiły go straszniejszym niż kiedy, bo i twarz miał bladą, jakby nabrzękłą, a pod oczyma sine poduszki.
— A! pan Adolf! jak się masz? odchrząkując zawołał pułkownik. Siadajże z lewéj strony, bo mi od kilku miesięcy ucho prawe założyło i nic na nie nie słyszę....
Patrzajże, i nogi! nogi! Nigdy w życiu wina węgierskiego wiele nie piłem, a zrobiły się jak kłody i doktor gada, że podagra. Otoż to sprawiedliwość!
Pochylił się do p. Adolfa.
— Ja tu przybyłem do pana pułkownika po radę łaskawą, rzekł przybyły. Pan Bóg mi dał syna....
— A widzisz! odparł stary, — widzisz jak to dobrze, że ja cię pogodziłem z żoną — wyszedłeś na słusznego obywatela i masz syna.
— Panu pułkownikowi wiadomo, ciągnął daléj Adolf, — że się sroce z pod ogona nie wypadło, ma się to familię, choć ona nie bardzo o nas pamięta. Żonaby chciała, aby kto z naszych krewnych trzymał do chrztu dziecko, a tu — pustki, nie wiadomo gdzie ich szukać....
— A kogoż szukacie? spytał Leliwa.... Hm! wszyscy się na cztery wiatry porozsypywali, łapajże ich po świecie! Hm! kogożbyście chcieli?
— Jak ono jest to jest, choć ona mnie nie bardzo chce znać, ale żonę moją lubi, więcby najprzód siostrę wypadało zaprosić! rzekł Adolf....
— Kogo? hrabinę Zdzisławową? rozśmiał się pułkownik — dalipan, że nie wiem co się z nią dzieje! Tyle mi tylko wiadomo, że z matką mężowską i z mężem pojechała do wód jakichś. Ona tam żadnych nie potrzebowała, wygląda jak róża. Co dawniéj bywała blada, marmurowa, teraz świeża, pulchna, śliczna, odmłodzona. Mąż za to zupełnie skapcaniał, rozlał się, ociężał.... Ale też żył bo po waryacku....
— O! co żył to żył — odparł Adolf śmiejąc się, — choć niedługo.... Ostatni raz, jak z księżniczką tą drapnął....
— Co bo gadasz! ofuknął Leliwa — co pleciesz! Źli ludzie skomponowali na niego. Jako żywo! Pani Marta wyszła za mąż za Francuza, człeka bardzo dystyngowanego, barona.... On był podówczas gdzieindziéj, ona gdzieindziéj. Gadanina niepoczciwa tylko....
Przecież w kilka miesięcy, jak wiesz, żona z matką pojechały do niego, bo był chory — i przywiozły go....
— Gdzie!! — jaka imaginacya!...
Adolf się uśmiechał.
Wszyscy mówili o tém, dodał.
— Ludzkie języki! Fałsz był, jako żywo, począł pułkownik. Lubił żyć, to prawda; ale mężem dla tego jak był tak jest bardzo dobrym. Już to siostra się na swój los poskarżyć nie może. Wyszła za mąż świetnie, fortuna ogromna, i choć dużo wydawali, stary Stanisław jeszcze dorabiał jéj ciągle.
— Otoż to — wtrącił Adolf — mogłaby przecie bratu dopomódz; bo u nas, panie pułkowniku, chuda fara!
— Przyjdzie i do tego, że coś dla was zrobi — rzekł Leliwa. Rozumna kobieta! O! głowa nie dla proporcyi!
— A co nam z tego? stęknął brat.
— Ba! gdyby nie ta głowa, nie miałaby téj pozycyi w świecie, mówił stękając i biorąc się za nogi gospodarz. Zawsze to piękna rzecz mieć rodzoną siostrę na takiéj wysokości!
Westchnął Adolf.
— Możeby i hr. Lambert, który dawniéj dosyć nam był przychylny, coś dla synka naszego zrobił, do chrztu go trzymając. Pułkownikowi wiadomo, że po śmierci hr. Laury moja siostra dostała dwakroć — a ja figę.
— Widać, że takie twoje przeznaczenie mój panie Adolfie, grzecznie wyraził się pułkownik. To darmo! z losem swym nikt walczyć nie może, bo mu rady nie da. Trzeba tylko statkować, to i on się namyśli poprawić.
— Hrabia Lambert? podchwycił Adolf.
Leliwie oblicze spoważniało.
— O hrabi Lambercie nic nie wiem — rzekł stękając. Wyjechał był najprzód przeprowadzając ciotkę do Zagórzan, no i tam kilka miesięcy polował, czytał, odpoczywał. Potém podobno majątki objeżdżał i rozpatrywał się w nich. Do miasta już nie zajrzał, i tu o nim głucho.
— Moja żona słyszała, odezwał się Adolf — jakoby tam kasztelanicowa jakieś małżeństwo dla niego miała przygotowane....
— Wątpię, aby co z tego było — dodał Leliwa. Ja słyszałem także, że mu swatali kuzynkę, piękną pannę i bogatą, dobrze wychowaną, ale mu się nie podobała, czy on jéj, i miało to spełznąć podobno.
— A czasby mu było się ożenić — dodał Adolf.
— I bardzo — począł pułkownik, który mówić lubił, — lat ma dobrych trzydzieści i kilka, choć ich na nim nie znać. Nudzi się, nie wie [co] robić, a ożenić się raz przecie musi, więc lepiéj za wczasu, póki jeszcze nie skwaśnieje.
— E! dawnoby pewnie sobie znalazł kogoś, śmiejąc się rzekł Adolf, — gdyby się nie zakochał, jak pułkownikowi wiadomo, w téj hrabiance, co za księciem była i owdowiała. A!! śliczności kobieta!
Spojrzał Leliwa na mówiącego, posłyszawszy pochwałę, oczyma melancholicznemi.
— Ona, matka, babka — rzekł — wszystkie takie piękne, żywe, dowcipne były! Rodem kurki czubate. A ta ostatnia bodaj wszystkie przeszła urodą i rozumem! I nie ma się co Lambertowi dziwować, że się w niéj kochał, bo ktoby dla niéj nie oszalał! Nieszczęśliwa kobieta....
— A z nią co się też stało? — spytał Adolf — jéj także nie ma podobno.
— Od dawna, potwierdził Leliwa, — i nie wiem nawet czy powrócą kiedy. Z matką wyjechała razem na Południe, i myślą podobno zamieszkać w okolicach Genui — czy nie wiem już gdzie.
— Ależ hrabia Ludwik, ojciec, przecie w Warszawie mieszka; widać, że się ich z powrotem spodziewa.
Uśmiechnął się z politowaniem pułkownik i spojrzał na naiwnego gościa swego.
— Hrabia Ludwik osobnym dworem żyje od dawna — rzekł poważnie.
Rozmowa coraz szła wolniéj, brakło jéj materyału.
— Więc jak mi pan pułkownik radzi? odezwał się Adolf, — czy na siostrę czekać, czy do hrabiego Lamberta pisać, czy....?
— Siostra u wód, ale zapewne ku końcowi jesieni wróci, rzekł Leliwa. — Co się tycze Lamberta, chybabyś list oddał do pałacu, bo adresu jego nikt nie wie. Zdaje mi się też, że wiele po nim spodziewać się nie możesz....
— Żonaby rada chrzciny przyśpieszyć — wtrącił przybyły — ja także....
— Piszcie do siostry — wybąknął obojętnie pułkownik: — to najwłaściwsze ze wszystkiego... ona wam nie odmówi....
— Nie śmiem prosić w kumy pana pułkownika — rzekł Adolf kręcąc kapelusz w ręku — ale żonie mojéj byłoby bardzo przyjemnie....
Leliwa parsknął i pokazał na nogi obrzękłe, a potém się uderzył po kieszeniach, dając poznać, że z nich niewieleby się wydobyć dało.
— Co wam po mnie! zawołał. Ja z głodu nie mrę, chwała Bogu, ale pachoł, choćbym chrzestniakowi dał prezencik i matce, niewielebyście skorzystali.
— Nam już o to nie chodzi, zawsze honorby to był dla nas, dodał kłaniając się gość.
— Proścież Pana Boga, aby nogi mi służyły. Nie odrzekam się stanąć w kumy, ale to naówczas tylko, gdy wszelką stracicie nadzieję znalezienia sobie czegoś pokaźniejszego....
— Na wszelki wypadek, pan pułkownik nie wzdragałby się z panna Gertrudą? spytał Adolf.
— A! nie! wcale nie! osoba przyzwoita i przyjaciołka księżny Adamowéj, co wiele za nią przemawia — tylko gdzie ty jéj będziesz szukał? Ja nie wiem gdzie się po śmierci matki podziała — dokończył Leliwa.
— Żona moja z nią dobrze, wyszuka gdy będzie potrzeba.
Chciał już odchodzić, gdy Leliwa dołożył:
— Może panna Gertruda ma jaką wiadomość od księżny, niepodobna żeby do siebie nie pisywały; jak się żona od niéj dowie co o niéj, dajże mi znać, bom ciekaw, co się z tą biedną dzieje....
Nie wypuścił pułkownik na sucho pana Adolfa, i choć sam był na dyecie, kazał mu podać wódkę i przekąskę — czém go sobie więcéj jeszcze zobowiązał. Od czasu jak się stał porządnym człowiekiem, biedny biuralista wstrzymywał się od zachodzenia do lokalów, które grosz z kieszeni wyciągają, a gust do przekąsek pozostał mu dawny, błogosławił więc tych, co wchodzili w słabości ludzkie.
Z dobrym humorem wrócił do żony, a w progu już Basieczka go przestrzegła, aby się cicho sprawował, bo braciszek właśnie wykrzyczawszy się usnął. Wszedł p. Adolf na palcach jak na dobrego ojca przystało....
— A cóż? a co? spytała jéjmość.
Zdał sprawę wiernie małżonek ze swego poselstwa, a że opowiadał cicho i z tego powodu do żony się przychylał, poczuła zaraz kminkówkę pułkownika i krzyknęła:
— Ehe! jużeś wódkę pił! patrzaj-no go! Byle na miasto, już!
— A no, piłem, nie zapieram się, ale u tego poczciwego Leliwy, Bóg mu zapłać, i kawiorem zakąsiłem — rzekł śmiejąc się Adolf — mogę ci przysiądz.
Ruszyła ramionami.
— Już wierzę! szepnęła smutnie. — Anieli z tych wód, dodała, nie wiem czy my się doczekamy, bo Zdzisławowi i kuracya i po-kuracya potrzebna. W Karlsbadzie tym go osłabią, to go w Francesbadzie będą wzmacniali, a potém mu się zachce do Wiednia, i Aniela go samego nie puści. Daj Boże na zimę się ich ledwie spodziewać. Na bezrybiu i rak ryba, mówią; trzeba Leliwę wziąć, a muszę mu Gertrudę wyszukać i uprosić. Posiedźże ty z Basieczką przy małym, z domu nie odchodź, a ja, że dziś pogoda, do Gertrudy muszę....
Jak kazała tak się stało. Adolf poszedł drzemać przy kołysce.
Dotychczas z daleka tylko widzieliśmy pannę Gertrudę, wierną przyjaciołkę Elizy. Była ona jéj godną i wiele wpłynęła na tworzący się w czasach, gdy ich przyjaźń się zawiązywała, charakter hrabianki. Stworzona ona była do ciężkiéj walki z losem, któréj podołać umiała. Niegdyś majętna, matka jéj z niewielką resztą funduszu przyjechała z nieuleczoną chorobą do Warszawy. Cała się jéj musiała poświęcić córka, i dopóki żyła matka, o sobie czasu myśleć nie miała. Zostawszy sama, zebrała resztki resztek, których długa słabość nie pożarła, i nie mając po co ani do kogo wracać na wieś, została w Warszawie. Miała z procentu od kapitaliku tyle, by z głodu nie mrzeć i utrzymać się ubogo; postanowiła powiększyć sobie pracą szczupłe mienie, a że umiała dużo, znalazła lekcye po pensyach, i niemi całe dni była zajęta. Nie przynosiły one wiele, ale dawały jakiś cel życiu i zdrowe zajęcie, którego osierocona panna potrzebowała. Choć jeszcze nie stara i przystojna, wyrzekłszy się już wszelkich pretensyj do młodości i nadziei innego losu, od rana wychodziła panna Gertruda z książkami pod pachą, z parasolem, ubrana ciemno i niepokaźnie, a rzadko wracała przed wieczorem.
Zajmowała przy Bielańskiéj ulicy pokoików parę na drugiém piętrze, i tam z jedną służącą niemłodą bardzo skromne prowadziła gospodarstwo.
Trochę kwiatków, dwie półki z książkami, stary fortepianik, dawne sprzęty jeszcze domowe ubierały izdebki schludne i miłe.
Było już nad wieczór, gdy tu weszła pani Siennicka: otworzyła jéj stara Klara....
— Nie ma pani?
— Jeszcze nie ma, ale za kwadrans będzie, odezwała się Klara; bo ona jak zegarek punktualna, rzadko żeby się o pięć minut spóźniła, a oto już i kawa dla niéj się gotuje. Niech pani przysiądzie i spocznie.
Zaledwie krzesło zajęła przybyła, gdy drzwi się otworzyły, i gospodyni weszła z wesołą twarzą.
— A co! nie mówiłam? spytała Klara, idąc do komina w drugim pokoju.
Zaczęła się rozmowa poufała od tego co matki zawsze mają najpierwéj na ustach, od opowiadań o Franusiu i nadzwyczajnych jego przymiotach, jakich nigdy żadne w jego wieku dziecko nie miało. Od Frania do chrztu przejście było łatwe.
— Dobrodziejko moja, uczyńże mi tę łaskę, załamując ręce, zawołała Siennicka — poświęć się dla mnie, bądź mu kumą!
— A! zmiłuj się! ja! mnie się dzieci nie hodują! strzepując rękami odezwała się panna Gertruda. Ile ich trzymałam do chrztu, nie poszczęściło mi się z żadném.
— Ja w te przesądy nie wierzę — przerwała pani Adolfowa, — które się ma hodować, będzie żyło.... Tymczasem z pułkownikiem do pary nie mam kogo postawić, a na was się zgadza.
— Więc pułkownik ma być ojcem chrzestnym? zagadnęła Gertruda. Pułkownik? Myślałam, że poprosicie kogo, z rodziny twojego męża.
— Ale ba! gdzież ich szukać? mówiła Siennicka. Zdzisławowa męża niańczy i pilnuje, aby się jéj nie wyrwał — a hr. Lambert, Bóg święty raczy wiedzieć, wędruje gdzieś — ani słychu.
Gertruda się uśmiechnęła z lekka.
— A ja myślę — rzekła, — że on się tu powinien zjawić w Warszawie, i to nie zadługo.
— Zkądże ty o tém wiesz? z czego wnosisz? pytała Siennicka.
Na zapytanie to wahała się trochę z odpowiedzią i namyślała panna, a gdy Klara już wnosiła kawę, ustawiając ją, rzekła od niechcenia:
— Przechodząc około pałacu, uważałam tam ruch jakiś. Skorciało mnie zapytać, czy się kogo spodziewają? i szwajcar mi powiedział:
— „A państwa!“
— Jak to? państwa? podchwyciła Siennicka.
Dziwnie się ciągle uśmiechała Gertruda.
— Albo ja wiem co to miało znaczyć? Może znowu ma przybyć z kasztelanicową?
— Gdzie zaś! ta chora! o tém wiem, wtrąciła Adolfowa.
— No — rzekła figlarnie Gertruda — to chyba się nareszcie Lambert ożenił....
Tak jakoś to mówiła tajemniczo, zagadkowo, iż można ją było posądzić, że wiedziała o czémś, czego zdradzać nie chciała.
— Żeby się znowu hrabia tak nagle miał ożenić? z kim? gdzie? podchwyciła Siennicka....
Widząc śmiejącą się Gertrudę, nagle upuściła łyżeczkę, którą w ręku trzymała.
— Ty bo chyba coś wiesz! krzyknęła.
Gertruda ramionami ruszyła, nie odpowiadając.
— Słowo daję, ty coś wiesz, a taisz, przed kim? przedemną! któréj mąż jest przecie w kuzynowstwie z nimi, wołała Siennicka — na miłego Boga! mówże!
— Nie wiem nic, domyślam się! szepnęła usta ciągle ściągając, jakby się jéj śmiać chciało, panna Gertruda — a gdybym wiedziała nawet, nie mogę powiedzieć, bo przed czasem rozpaplacie.
— A! jak Boga kocham! wykrzyknęła zapalczywie Adolfowa — klnę ci się na wszystko najmilsze mi, na dzieci moje — gęby nie otworzę, pary nie puszczę.
— Słowo? spytała panna wstając z krzesła.
— Słowo najświętsze, najuroczystsze.
— Klaro, podaj świecę! odezwała się Gertruda, i poszła do małego biurka, z którego dobyła list gruby, wyjęła z koperty i położyła przed Adolfową.
— Czytaj, — będziesz wiedziała wszystko, a potém, milcz, aż przyjdzie pora....
Z niezmierną ciekawością, rękami drżącemi chwyciła Siennicka podane jéj karty, i zbliżywszy się do świecy, czytała co następuje:
„Kochana Gerto moja! Prawda, żem nie pisała długo, od dawna, żem milczała jak kamień, ale oto list, który za oczekiwanie zapłaci. Czytaj go, dziwuj się, ciesz, błogosław....
„Pisałam ci dawniéj, że mi w téj okolicy Genui nudno było dosyć i pusto. Kraj nie jest wcale brzydki, miasto nie bez pewnego charakteru, lecz do nowego życia jeszcze nie przyszło; a ruiny dawnego, olbrzymie, cmentarne, mchem i pleśnią porosłe, tęskne myśli budzą jak wszelka przeszłość umarła i skończona.
„Cały wdzięk dawnéj stolicy możnéj Rzeczypospolitéj stanowią contorni, okolice, Sestoi i Narni.... Ale potrzeba przedrzeć się przez przedmieścia brudne, fabryczne, bez poezyi i bez fizyognomii, nim się dostanie na cichsze a więcéj malownicze miasteczka otaczające.
„W Sestoi nadto budują statków, zbyt wiele pracuje toporów — popsuli ładne wybrzeże. W Narni, gdzie na zimę przybywają Anglicy, i na drodze do téj mieściny przechodzącéj po nad morzem, więcéj starego życia włoskiego. Tu się spotykają objuczone osiełki, małe wózki contradinów, czasem kwestarz bosy z sakwami na plecach, niekiedy rybak w czapce czerwonéj jak worek zwieszonéj i charakterystycznym spencerku oliwkowym aksamitnym, niedbale narzuconym na ramieniu.
„Otóż tą droga do Narni ja chodzić lubię, a że tam jest hotel wielki dla Anglików postawiony, który ma bardzo ładny ogród nad samym morza brzegiem, czasem nawet przenoszę się do niego, dla ogrodu, dla morza i dla ciszy.
„Port genueński z secinami osłów jęczących, ze swą wrzawą i restauracyami w starych murazzach dla majtków, może jest malowniczy, ale mnie się nie podoba.
„Nadto tu brudno i krzykliwie. Wystaw więc sobie twoją Elizę odpoczywającą w pięknym, bardzo pięknym ogrodzie nad samym morza brzegiem, i pamiętaj, że ogród tutaj nie zarasta brzeziną, sosnami, leszczyną, ale pomarańczami, oliwkami, piniami, dębami co liści zimą nie tracą, i tysiącem roślin tak wspaniałych jakby malarzowi do piérwszego planu krajobrazu się nastręczały....
„Wśród tych drzew szemrze fontanna; z dala słychać szum morza, które o kamyki nad brzegami się rozbija i wydaje głos sobie tylko właściwy: coś jak pacierz mnichów w chórze....
„W dali z pomiędzy gałęzi drzew, których pnie bluszcz obwija i ubiera, widać morze, a za morzem sine, szare, liliowe góry, na tle ślicznego morza. Na morze to patrzeć można wieki i nie nasycić się. Morze to w dali jest jakby ogromną szybą opalu, w którym słońce mieni się coraz nowemi barwami.... Bywa zielone jak łąka w maju, sine aż do czarności, lazurowe jak niebiosa, różowe, lilla, złote, — obszyte pianą jak koronką białą.
„Z po za drzew mignie ci raz niby skrzydło gołębie, to jak smaragdowa płaszczyzna, a na niém biały lub żółty żagiel łódki, któréj nie widać z dala. Zdaje się jakby to była jakaś żywa istota, bo się skłania, chyli, rozszerza, ucieka. Nad falami białe rybitwy unoszą się, ślicznie rysując się to na ciemném niebie, to na mrocznéj fali....
„Wśród takiego krajobrazu wystaw sobie Elizę, chodzącą z książką w ręku, a niemogącą czytać. Co spojrzy na kartę zamazaną farbą czarną, to jéj żal jaskrawego, pstrego obrazu życia.
„Było to w sobotę nad wieczorem. Miałam na niedzielę wracać do Genui, i wlokłam się tak ścieżynką między tujami i piniami, zadumana, smutna.
„Coś zaszeleściało, mignęło, naprzeciw mnie z bocznéj uliczki wychodzi mężczyzna, stanął jak wryty. Podnoszę oczy.... krzyknęłam — o moja Certo! — jak szalona rzuciłam mu się na szyję. Mamże ci powiedzieć kto to był? Sądzę, że nie potrzebujesz tego.
„Tak, on to był co mnie szukał, co gonił za mną, bo tak jak ja bez niego, żyć bezemnie nie mógł. Nie mówiliśmy prawie do siebie po tym uścisku piérwszym w życiu, a tak strasznie wyczerpującym, żem na jego ręku omdlała: nie spytałam go o nic — nie chciałam wiedzieć dla czego przybył i co niósł z sobą: miłość mi przynosił — tego było dla mnie dosyć. Potrzebowałam go kochać — a potém — choć umrzeć. Nie wróciłam tego wieczoru do Genui, zostaliśmy razem. Nie gorsz się moja Gerto: ten, o którym piszę, jest od tygodnia mężem moim. Co powie na to jego rodzina, on nie chce wiedzieć. Wzbraniałam się go związać sobą, byłabym kochała bez niczyjego błogosławieństwa, pod przeklęctwami i piorunami — ale on chciał, on kazał.... W kościele Ś-go Wawrzyńca, w tym starym kościele biało-czarnym, wyglądającym żałobnie — wzięliśmy ślub....
„Nasze złote, miodowe miesiące spędziliśmy tu, gdzieśmy się spotkali znowu: matka moja jedzie do kraju, my zostaniemy:
„Małżeństwo ma pozostać tajemnicą dla wszystkich, aż do chwili gdy jednego pięknego wieczoru zajedziemy do tego starego pałacu, który tam na nas czeka, i — powiemy rodzinie, przyjaciołom i nieprzyjaciołom:
„— Stało się! pocieszcie się państwo! Trzpiot Eliza będzie się starała nosić piękne imię niepokalane, tak, jak gdyby była najpoważniejszą, w kadzidłach klasztornych uwędzoną (dla niezepsucia się) pensyonarką du Sacré Coeur.
„Lambert przygotowany jest na powyciągane nosy i twarze swéj rodziny, na larum jaki ona podniesie....
„— Stało się!!
„Moja Gerto, proszę bardzo zachować mi tajemnicę. Kiedy przyjedziemy, nie wiem. W Narni nam tak dobrze.... Trzeba żebyś wiedziała, że tu są całe gaje pomarańcz, z których kwiatu pędzą ową sławną wodę.... W téj atmosferze dziewiczych wianków my, napawając się nią, pędzimy pierwsze szczęścia godziny....
„Są chwile, gdy wiatr powionie od morza i przyniesie realistyczną woń słonéj fali i ryby — owo memento pulvis es, ale wnet zioną pomarańcze zapachami ideału.... i człowiek o tamtéj zgniliźnie zapomniał....
„Całuję cię serdecznie. — Błogosław!“
Pani Siennickiéj twarz się paliła czytając, rzuciła list na stół.
— A! droga moja! droga moja! Patrzże — szczęśliwi — pobrali się! Lambert — no proszę!
— Cicho! przerwała Gertruda, a nadewszystko ochłoń z wrażenia i nie wygadaj mi się przed mężem. Nikt tu jeszcze nie wie o tém, nie domyśla się nawet; wszyscy sądzą, że Lambert objeżdża swe majątki.... Nie wypaplaj się!
— Jużci, że się nie wygadam, szepnęła Adolfowa — ale, że język będzie świerzbiał okrutnie — to pewna. Toż to będzie historya, gdy oni powrócą!!
— Zdziwienie być może wielkie, ale ci powiem, kochana moja, nic więcéj. W tych rodzinach, jak hrabiów, wszystko, by najstraszniejsze, przyjmuje się z powagą i godnością, w milczeniu. Fakt spełniony — usta zamknięte. Amen. Ci co najbardziéj krzyczeli na Elizę, przyjdą pokłon jéj oddać, i uszanować w niéj żonę hrabiego....
Siennicka do szyi skoczyła Gertrudzie.
— Dobrodziejko moja! niech sobie żyją szczęśliwie — ale ty mi to zrób, żeby Lambert, kiedy mu tak na świecie dobrze, Frania mego do chrztu trzymał. Pułkownika z tobą postawię w drugiéj parze....
Wybiegła nagadawszy się pani Adolfowa, z twarzą zaognioną, i musiała odbyć małą przechadzkę, nim się w niéj wzburzone myśli ukołysały, nim się uspokoiła i mogła stanąć przed obliczem męża, nie zdradzając tajemnicy.
Co to ją biedną kosztowało! Mieć taki klejnot drogocenny i nie módz się nim pochwalić, wiedzieć coś tak ciekawego i milczeć!
Panu Adolfowi powiedziała tylko, że rozmyśliwszy się, pokalkulowawszy, woli ze chrztem się wstrzymać do powrotu kogoś z familii. Tymczasem ciągnęło się to długo, a pani Siennicka milczała, i choć się czasem przed mężem trochę wygadywała, szło to na karb przypuszczeń....
Pierwsza powróciła pani Zdzisławowa, i dała znać Siennickiéj, aby do niéj przyszła. Znalazła ją w istocie, jak mówił pułkownik, jaśniejącą tą drugą młodością przedwczesną trochę, która czasem, dla niektórych kobiet, bywa wdzięczniejsza niż pierwsza. Rumiana, świeża, trochę okrąglejsza niż była, z oczyma swemi ciemnemi ciskającemi strzały ogniste, mogła się nazwać pięknością. Nabyła też maniery świata, w którym żyła, śmiałości, taktu i powagi — i wszyscy jednozgodnie przyznawali jéj, że teraz dopiero rozwinęła się w całym blasku.
Zdziś przez lenistwo znowu się w niéj kochał, aby już innych nie szukać i nie narażać się na ciężkie przejścia, jakiém było zwłaszcza ostatnie. Podróż ta do Paryża z Martą, nie poszczęściła mu się wcale. Prawie natychmiast znalazł rywalów, dla których go poświęcono, nastąpiły spory, kłótnie, potém choroba niebezpieczna, w czasie któréj, obawiając się zaraźliwości tyfoidalnéj gorączki, Marta z nim zerwała zupełnie i udała się pod opiekę zrujnowanego barona, ex-dyplomaty, który się z nią ożenił.
Po Zdzisława do Paryża przybyła matka z Anielą, pielęgnowały go w chorobie, i małżeństwo na nowo sklejone, już się zdawało tak mocném teraz, że go nic rozerwać nie mogło.
Po pierwszych przywitaniach i obszerném sprawozdaniu z żywota i czynów pana Franciszka Ksawerego, Siennicka ciekawa była bardzo dowiedzieć się, czy też Aniela wie już o ożenieniu swojego wroga....
Lecz nim zaczęła badać, pani Zdzisławowa zagadnęła ją sama, co się z hr. Lambertem dzieje, i czy zawsze jest w Zagórzanach? Adolfowa ukąsiwszy się za język, szepnęła, iż mówiono, że dobra swe objeżdżał.
— A o ożenieniu żadném nie słychać? spytała Aniela.
— Mówiono o projekcie jakimś z kuzynką, ale się sobie pono nie podobali.
Aniela nie odpowiedziała na to. Do chrzcin obiecywała stanąć, lecz dodała zaraz: „Jeżeli Zdziś zdrów będzie, bo czasem ja od niego i na godzinę odejść nie mogę.“
— Tak go pilnujesz? wtrąciła Adolfowa.
— Gdzie tam! odparła Aniela — nie potrzebuje teraz dozoru, bo mu z głowy trzpiotowstwo wyszło; ale bezemnie się obejść nie może, szczególniéj gdy chory....
Pułkownik, który odwiedził panią Adolfowa i miał przyjemność oglądać w powijakach, na poduszce czerwoną twarzyczkę tłustą, pana Franciszka, zagadnięty o hr. Lamberta, ruszył ramionami. I on nie wiedział nic....
W kilka tygodni po powrocie Anieli, był u niéj wieczór świetny, na którym osób mnóztwo się znajdowało. Od przyjazdu tych państwa pierwszy tak wystawny, tak liczny, inaugurował zimowe przyjęcia pani hrabiny, która pochlebiała sobie, że salon jéj, wśród pustego miasta, będzie prawie jedynym.
Nie mogło na nim braknąć pułkownika, bo choć niegdyś należał do przeciwnego obozu, nigdy nie zrywał z żadnym, a towarzystwo było dla niego taką potrzebą, że dla niego coś z przekonań gotów był poświęcić.
Dosyć już późno wszedł Leliwa, a ci, co go znali, z twarzy jego poznali zaraz, że coś niósł, z czém mu iść było ciężko.
Zbliżył się do pięknéj gospodyni, która grzeczną powitała go wymówką:
— Cóż to pułkownik tak dziś późno?
— Późno! a tak! prawda — odparł stary; — ale hrabina mi daruje, bo nie mogłem na sobie przenieść, aby dziś jeszcze młodego małżeństwa nie powitać.
— Jakiego młodego małżeństwa? my o żadném nie wiemy! odparła Aniela.
Leliwa zmieszał się nieco.
— Jak to? państwo nie wiecie?
Na ustach zamarło mu słowo.
Wtém od drzwi spiesznym krokiem podchodzący pan Czemera, zawołał:
— Hrabiowstwo Lambertowstwo tylko co przyjechali!
Aniela zerwała się blada i jakby przelękła z kanapy.
— Hrabiowstwo?
— A tak! odezwał się pułkownik — hr. Lambert ożenił się we Włoszech z księżną Elizą.
Pani Zdzisławowa krzyknęła, i bijąc w ręce, padła na kanapę. Stało się milczenie wielkie.
W ciągu krótkiego tego momentu rumieniec wrócił na twarz gospodyni, a Zdzisław, który się zbliżył do rozmawiających, zawołał głośno:
Sacré matin! ta miała szalone szczęście!
— A on? przerwała żona z pogardliwym śmieszkiem — a on?
Nie dokończyła....
Cicha rozmowa rozdzieliła towarzystwo na kupki....
— Kasztelanicowa umrze z rozpaczy, dodała Aniela....

Koniec.


Drezno
1878.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.