Charles Dickens (Chesterton, 1929)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Keith Chesterton
Tytuł Charles Dickens
Wydawca Wydawnictwo „Alfa”
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Stołeczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Godlewska
Tytuł orygin. Charles Dickens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II
Dzieciństwo Dickensa

Karol Dickens urodził się w mieście Landport, na wyspie Portsea, 7-go lutego 1812 r. Ojciec jego, kancelista w intendenturze marynarki, chwilowo tam zatrudniony, został po urodzeniu Karola przeniesiony do Bloomsbury na Norfolk Street, a po krótkim pobycie w tem mieście, na dłuższy już czas osiedlił się w Chatham. To też Chatham pospolicie uważane jest za rodzinne miasto Dickensa, a życie jego całe, niby pielgrzyma z Canterbury, przewija się wzdłuż rozległych dróg hrabstwa Kent.
Jan Dickens, ojciec, jak już powiedziałem, był kancelistą. Sam termin ten nie określa jednak położenia społecznego rodziny. Ojciec Browninga, (biorę przykład na chybił trafił), był również urzędnikiem, a więc człowiekiem stanu średniego; mimo to rodzina Browningów i rodzina Dickensów, mają zabarwienie dwóch odrębnych cywilizacyj. O różnicy tej nie daje wyobrażenia stwierdzenie faktu, że Browning stał o wiele szczebli wyżej od Dickensa w znaczeniu towarzyskiem. Należy zaznaczyć, że Browningowie należeli do ludzi, którzy się podnosili, Dickensowie do ludzi, którzy upadali. Gdyby Browning nie urodził się poetą, zostałby urzędnikiem wyższym niż ojciec, a syn jego prawdopodobnie jeszcze wyższym i lepiej płatnym. Natomiast, gdyby Dickensowie nie zostali wywyższeni przez nieprawdopodobny fakt urodzin genjusza, byliby przypuszczalnie spadali coraz niżej jako woźni, chłopcy do posyłek, aż rozpłynęliby się w tłumie nędzarzy.
Jednakże w chwili urodzenia Dickensa i podczas jego wczesnego dzieciństwa, nie uwydatniła się jeszcze ta życiowa nieodporność rodziny, a mały Karol tembardziej jej nie odczuwał. Urodził się w chwili pomyślnej i wzrastał w raju skromnego dobrobytu, uważając się za dziecko rodziców zamożnych, średniego stanu. Ojciec dany mu przez losy, był z rodzaju ludzi, u których dobrobyt uwypukla najprzyjemniejsze i najsolidniejsze, choć może nie nazbyt indywidualne cechy charakteru. Jan Dickens należał prawdopodobnie do gatunku ludzi serdecznych i poczciwych, nieco gadatliwych, niezbyt obowiązkowych, szczególniej w rzeczach, dotyczących wychowania. Syn w późniejszem życiu wspominał gorzko swe zaniedbane wykształcenie. Naiwne samolubstwo ojca, nie zdobyło się wśród ciężkich okoliczności na żaden wysiłek w tym kierunku; a nawet w chwilach dobrobytu ojcowskie uczucia miały cechy lenistwa i lekkomyślności. Postępowanie Jana Dickensa względem syna wykazywało sprzeczność, cechującą zawsze stosunek mało obowiązkowych rodziców do nadto rozwiniętego dziecka. Potrafił zaniedbać rozwój umysłowy syna, nazbyt go zarazem rozwijając.
Wśród wielu opowiadań z dzieciństwa Karola jeden drobny fakt utrwalił mi się w pamięci. Może w nim właśnie tkwi klucz do zrozumienia dziwacznego charakteru Dickensa. Ojciec uznał, że milej być widzem niż nauczycielem i zamiast dziecku podsuwać umysłowe rozrywki odpowiednie jego wiekowi, sam go do swojej zabawy używał. Najwcześniejsze prawie szczegóły, jakie nas z życia Karola dochodzą, ukazują nam dziecko, stojące na krześle lub stole i śpiewające humorystyczne piosenki wśród nieustannych oklasków. Zaledwie pierwsze kroki stawiać zaczął, otoczyło go światło kinkietów, i do śmierci w świetle tem pozostał. Był to człowiek dobry, z gatunku ludzi zdarzających się na tym zdumiewającym świecie: śmiały, prawy, miękkiego serca, skrupulatnie uczciwy i niezależny. Zasłużył na to, by jego słabostek dotykać delikatną ręką. Lecz mimo tych zalet pozostało na nim przez całe życie piętno teatralności, przyzwyczajenie do ześrodkowywania na sobie uwagi, coś w rodzaju śmiesznej zarozumiałości. Jego karjera literacka była pochodem triumfalnym: umarł przesycony sławą, a poza tym cudem świata, pozo tysiącami wydań, poza olbrzymiemi podróżami, odczytami przy tłumach publiczności, poza dźwiękiem trąb reklamy, widzimy zarumienioną twarzyczkę dziecka, które śpiewa kabaretowe piosenki w kole wujów i ciotek. Ta rozrywka, niezbyt dla dziecka odpowiednia, rzuca pewne światło na charakter Dickensa. Przez całe życie miał on wady małego chłopca, którego za późno spać posyłają. Taki chłopak, to psychologiczny paradoks. Jest zbytnio rozkapryszony, gdyż czuje się nazbyt szczęśliwym. Dickens był zawsze nieco rozdrażniony, bo miał trochę za wiele szczęścia w życiu. Jak przemęczone dziecko, był przemiły w towarzystwie, to znów niespodzianie zgryźliwy. W życiu codziennem przypominał dziecko w ostatnich godzinach towarzyskiego wieczoru, szczerze rozradowane, rozkosznie miłe, serdeczne i wesołe, a zarazem dziwnie podniecone i skłonne do płaczu.
Słabe zdrowie chłopca przyczyniło się również do nadania specjalnego piętna jego inteligencji. Nie cierpiał wprawdzie na żadną groźną chorobę, w późniejszem życiu używał dużo ruchu, był nawet zdolny chodzić całemi nocami, a jednak słabowitość nie pozwalała mu na branie udziału w beztroskiem życiu dziecinnem. Wytrącenie poza nawias danego społeczeństwa, obraca się na dobre lub na złe, lecz kładzie zawsze niezatarte piętno na umysłowość. Z konieczności chłopiec zwracał się wciąż do umysłowych rozrywek i niebawem w jego głowie, jak w rozpalonym kotle, myśli poczęły się kłębić. W barwny, sobie właściwy sposób, opisuje wycieczki na opuszczony strych, gdzie w zakurzonym stosie książek, wynalazł nieśmiertelną literaturę Anglji. Wspomina najczęściej „Humphrey Clinkera“ i „Toma Jonesa“. Otworzywszy te dwie książki, nawiązał kontakt z jedyną przeszłością, z którą łączyły go pewne nici, zespolił się z wielkimi angielskimi mistrzami komizmu — sądzonem mu było zostać ostatnim z nich.
Musimy pamiętać, że krajobraz hrabstwa, gdzie zamieszkiwał Dickens, gościńce po których wędrował, podniecały przyjemność zatapiania się w dawnych satyrykach. Ludzie, którzy ciągnęli szerokiemi drogami i wstępowali do miasteczka, byli to ci sami, którzy pod przewodem Smoletta i Fieldinga, wpadali do rowów, lub wyłamywali drzwi przydrożnych karczem. Jeszcze w obecnych czasach po szosach hrabstwa Kent ciągną często włóczęgi i druciarze, zjawisko nieznane na cichych wzgórzach Sussexu. Przypuszczalnie w dzieciństwie Dickensa, nie działo się inaczej. W sąsiedztwie żyły wspomnienia starszej jeszcze i świetniejszej ery literatury angielskiej. Z wysokości wzgórza Gad’shill, które chłopiec wciąż miał przed oczami, spoglądał na niego monstrualny cień Falstaffa; był to może duchowy ojciec wszystkich rozkosznych łotrów dickensowskich. Falstaff, monumentalny wyobraziciel angielskiego humoru i sentymentalizmu, wielkiego, zdrowego, łagodnego, angielskiego humbugu — ideał niedościgniony w żadnym narodzie.
Dickens spoglądał, jako chłopiec, na wyniosłość Gad’s hill z mocnem postanowieniem, że kiedyś to wzgórze stanie się jego własnością. Fakt, że ostatecznie dopiął swego postanowienia, charakteryzuje ciągłość, która tkwi pod pozornie przypadkową jego karjerą. Jako dziecko był już nad wiek rozwinięty, tak w rzeczach dotyczących poezji, jak i prozy życia. Był entuzjastą, a zarazem bardzo ambitnym. Nieznane nikomu marzenia kłębiły się w główce malca, gdy biegał po ulicach Chatham i wpatrywał się w Gad’s hill. Mojem zdaniem, marzenia nawskroś światowe stanowiły lwią część tych wizji. Pragnął gorąco pójść do szkoły, (dziwne pragnienie u dziecka), pójść na uniwersytet, pragnął wyrobić sobie imię. Nie były to niewyraźne marzenia, Dickens był pewny, że stanie się według jego życzeń. Uważał się za dziecko średniego stanu, które wchodzi w świat w warunkach szczęśliwych. Uważał dom i rodziców za doskonałą odskocznię dla osiągnięcia stanowiska, które zamierzał zająć w świecie. Lecz w chwili gdy miał wyfrunąć z gniazda, podstawa, na której budował, zawaliła się i zniknęła w ciemności.
Wszystko runęło jak od uderzenia piorunu; dostojny ojciec został bankrutem i powędrował do więzienia Marshalsea. Matka zamieszkała w nędznym domku w północnej części Londynu i z rozpaczliwą zawziętością ogłaszała się jako przełożona pensji dla panien, pensji, w której niestety nie było żadnej uczennicy. A Dickens, zdobywca świata i domniemany nabywca Gad‘s hillu, spędzał dni zdumiewające i pełne wrażeń, zastawiając domowe sprzęty u lichwiarzy. W następstwie spadł do rzędu małych obszarpańców, którzy, siedząc obok siebie w ponurym warsztacie, od rana do wieczora nalepiali etykiety na butelkach czernidła.
Pomimo, że Dickensowi upadek rodziny wydawał się raptownym, przygotowawczy rozkład zaczął się dawno. Do uszu Karola dochodziły czasem niejasne a tragiczne aluzje do „czynu“, który ze sposobu, w jaki się do niego odnosił ojciec — mógł być zarówno prośbą do króla, jak paktem z djabłem, a w rzeczywistości był nieudaną próbą porozumienia się z dłużnikami. Wówczas, przy schyłku życia, charakter Jana Dickensa zaczął nabierać soczystych tonów, które go unieśmiertelniły pod zmienionem nazwiskiem. Tragedja wydobyła na jaw groteskowość jego duszy.
Póki żył w dobrobycie, Jan Dickens był poprostu poczciwym człowiekiem, nieco gadatliwym i napuszonym, nieco lekkomyślnym, lecz naogół nie wiele się różniącym od sąsiadów. Zdawało się, że jak wszyscy ludzie, żyje chlebem i mięsem, lecz gdy stopniowo chleb i mięso zostały mu odjęte, okazało się, że żyje słowami. Nieszczęście traktował jako dramat, w którym powierzono mu pierwszorzędną rolę. Ruina była dla niego pretekstem do deklamacji. Od tej chwili z trudem przychodzi nam zwać go Janem Dickensem pod pióro ciśnie się nazwisko, które syn jego wsławił jako uosobienie tryumfalnego zwycięstwa ducha nad okolicznościami, nazwisko Wilkinsa Micawbera z Dawida Copperfielda, lub też Marnotrawnego Ojca z prywatnej korespondencji Dickensa.
Dzięki nieco niedbałej dobroduszności krewnego matki, niejakiego Jana Lamerta, młody Karol został umieszczony w fabryce niedaleko Hungerford Market. Była to wytwórnia czernidła, prowadzona nibyto przez jedynego prawdziwego „Warrena“, jako konkurencja firmy „Czernidło Warrena“. W rzeczywistości obie wytwórnie prowadził Lamert. Dickens pracował posępnie i z rozpaczą. Dla nadmiernie rozwiniętego umysłowo i — zdaje się — w owym czasie bardzo samolubnego dziecka, ordynarność otoczenia, pracy, pomieszczenia, towarzyszy i rozmów, stała się rodzajem niesamowitej zmory, o której nigdy nie lubił wspominać. Po wielu latach, będąc u szczytu sławy, dowiedział się od Fostera o jakimś człowieku, który jakoby znał go niegdyś. Posłyszawszy nazwisko, zaznaczył sucho, że spotkał raz tego człowieka. A gdy Foster odrzekł w naiwności ducha, iż ten człowiek twierdzi, że wielokrotnie widywał Dickensa w fabryce niedaleko Hungerford Market, Dickens popadł w długie milczenie. Zaprosił następnie Fostera, swego najlepszego przyjaciela na poufną rozmowę i z przykrością i trudem opowiedział mu całą tę historję po raz pierwszy i ostatni w życiu. Znacznie później podał światu część swych przeżyć, opisując dom Murdstone i Grinby w „Dawidzie Copperfieldzie“. A gdy w późniejszem życiu wspominał raz, czy dwa razy o pracy w fabryce, wyrażał się o niej jako o piekle.
Udręka dziecka została przypuszczalnie nieco wyolbrzymiona przez Dickensa, tem bardziej, że był wogóle skłonny do przesady. W jego opowiadaniach przejawiał się ton zjadliwy i wiele próżności. Możemy śmiało twierdzić, że przesadzał wszelkie zmartwienia o których mówił. Lecz to było właśnie przeżycie wyjątkowe, o którem nie wspominał. O tych ponurych latach zachował głuche milczenie przez lat dwadzieścia. Najdroższy jego przyjaciel dowiedział się wypadkiem części prawdy. Dickens powiedział wówczas całą prawdę temuż przyjacielowi, lecz tylko jemu, nikomu poza tem. Nie przypuszczam aby to milczenie było spowodowane poczuciem upokorzenia. Jeśli nawet dziecko odczuwało na razie swoje poniżenie, Dickens był zanadto z siebie zadowolonym, aby to poczucie zaciążyło poważnie na jego późniejszem życiu. Myślę doprawdy, że cierpienie jego w owym czasie było tak rzeczywiste i dotkliwe, iż wspomnienie o niem powodowało odruch nieznośnego wstydu, w rodzaju wstydu, odczuwanego przy bólu fizycznym, przy sponiewieraniu ludzkiej godności. Taką udrękę uważał za nieprzyzwoitą. Mamy jeszcze dwa powody do przypuszczenia, że szczerze uznawał swe ówczesne położenie za beznadziejne. Po pierwsze, ponury pogląd na rzeczy jest dość pospolity w nieszczęściach wieku chłopięcego. Gorycz niedoli dziecięcej nie wynika z wielkości strapienia, lecz z braku poczucia jego małości. Nieszczęścia młodych mają cechy beznadziejności. Zaginione dziecko może cierpieć jak potępieniec.
Utarło się pospolite mniemanie, że nadzieja towarzyszy młodości, użyczając jej skrzydeł motylich. Co do mnie, twierdzę, że nadzieja to ostatni dar przyznany człowiekowi dojrzałemu, a jedyny, którego młodość jest pozbawiona. Młodość to okres fanatyzmu, liryzmu, poezji, lecz także okres beznadziejności. Koniec poszczególnego wydarzenia, to koniec świata. Możność zachowania nadziei poprzez wszystko, świadomość że dusza przeżywa wszelkie wypadki, owo szczytne natchnienie, przychodzi w wieku późniejszym. To smaczne wino zachował Bóg dla ludzi dojrzałych. Skrzydła motyle powinny wyrastać na plecach starszych panów. Nic tak nie zadziwia młodych, jak konsekwentna płochość starych ludzi. Młodzi nie wierzą, że starzy odkryli swą niezniszczalność, że przeżywają drugie, jaśniejsze dzieciństwo; pogoda ich wzroku jest uzasadniona: ujrzeli kres końca świata.
Rozpaczliwa beznadziejność młodocianego Dickensa, to dowód jego szczerości. Pamiętajmy że Dickens nie był uduchowionem dzieckiem w rodzaju małej Dorrit, lub małej Nell. Nie dążył jedynie do rzeczy szczytnych, albo do uczuć oderwanych, osobistych, jak czułość, wierność. Był już wówczas, a według mego zdania, pozostał zawsze, szczerze, uparcie i gorzko ambitnym. Przed upadkiem rodziny miał dość jasny zarys tego, czego chciał w życiu dokonać i jakie miejsce zająć. Można go było wówczas nazywać światowcem, w ścisłem choć nie ujemnem znaczeniu tego słowa, a dzieci świata są o wiele wrażliwsze, niż mieszkańcy niebios. Nawrócony święty wybaczy sobie grzech, światowiec nie wybaczy sobie nigdy jakiegoś „faux pas“. Można uzyskać rozgrzeszenie za morderstwo, lecz niema rozgrzeszenia za rozlanie zupy. Zbyt często zapominamy o wrażliwości światowców, a należy o niej pamiętać w stosunku do inteligentnego, niezrównoważonego chłopca, który snuł marzenia o świetnej przyszłości. Część strapień Dickensa, dotycząca jego położenia w świecie, była najmniej szlachetna, lecz może najbardziej dokuczliwa. Bowiem duma, to nietylko grzech zasługujący na potępienie, (czego świat nie rozumie), lecz również, (rzecz jeszcze mniej rozumiana) słabość, której współczuć należy.
Żywotny tego przykład znajdujemy we wspomnieniach Dickensa. Najboleśniejsze jego chwile nie były spowodowane złem traktowaniem w fabryce, lub głodem. Szczytu upokorzenia doznał na uroczystości rozdania nagród w Królewskiej Akademji Muzycznej, gdy nagrodzono siostrę jego, Fanny. „Nie mogłem znieść myśli, że jestem wyrzucony poza możność wszelkiego szlachetnego współzawodnictwa, poza możność osiągnięcia powodzenia. Łzy lały mi się z oczu, czułem jak serce pęka mi z bólu. Idąc tegoż wieczora na spoczynek, modliłem się o wydźwignięcie z zaniedbania i upokorzeń, w których żyłem. Nigdy przedtem nie cierpiałem tak silnie. W tym bólu nie było zazdrości“.
Nie przypuszczam doprawdy aby zazdrość grała tu rolę, a gdyby nawet i tak było, trudno o to winić biednego chłopca. Było to pewno tylko gorzkie poczucie krzywdy; duch jego czuł się jak dzikie zwierzę w klatce. Pozornie była to drobna sprawa: Dickens, któremu przeszkadzano stać się Dickensem.
Jeśli zestawimy te fakty, to znaczy pozorną beznadziejność tragedji, z tem że dotyczyła ona przeczulonej duszy i osobnika, będziemy mieć typowy przykład upadku ducha. A jeśli do upadku ducha dodamy zewnętrzne okoliczności i uciemiężenie, dosięgniemy beznadziejnych ciemności. Źle odżywiany chłopiec pracował cały dzień w fabryce. Opisał ją później, jako „Dom Murdstone i Grinby“. Wieczorem wracał przygnębiony do domu noclegowego dla chłopców, utrzymywanego przez starą damę. Opisał ją później jako panią Pipchin. Raz na tydzień zaledwie widywał w więzieniu Marshalsea tych, których kochał. Odwiedziny te upokarzały młodzieńczą jego dumę, nawpół męską, a nawpół snobistyczną. W dodatku był fizycznie słaby i nigdy nie czuł się zdrowym, pewnego dnia w godzinach pracy zasłabł nagle. Sąsiad jego, Bob Fagin, ordynarny, szorstki chłopiec, który często mu za jego „pańskość“ dokuczał, okazał nagle zdrowe i trwałe współczucie, w które Dickens tak często wyposażał swych najnędzniejszych i najbardziej prostackich bohaterów. Fagin usłał dla swego chorego kolegi legowisko ze słomy pozbieranej w warsztacie, i cały dzień obkładał go butelkami od czernidła, napełnionemi gorącą wodą. A gdy nadszedł wieczór i Dickens trochę sił odzyskał, Fagin uparł się, że chłopca do ojca odprowadzi. Zaczęła się tragiczna farsa. Fagin, zakamieniały w swym rycerskim uporze, byłby dał się zabić aby Dickensa do domu odprowadzić, a Dickens, powodowany fałszywym wstydem, byłby wolał trupem paść, niż przyznać się Faginowi, że rodzina jego zamieszkuje więzienie Marshalsea. Dwaj młodzi warjaci przemierzali niezliczoną ilość ulic, obaj nieugięci, obaj cierpiący dla idei. Szlachetniejszą rolę miał tu oczywiście Fagin, który cierpiał przez chrześcijańskie współczucie, podczas gdy Dickens cierpiał przez pogańską dumę. Wreszcie Dickens, przywiedziony do rozpaczy, pożegnał nagle przyjaciela, dziękując mu za jego dobroć i podbiegł do pierwszego lepszego domu na drodze do Surrey. Stukał i dzwonił, podczas gdy Bob Fagin, jego dobrodziej a zarazem zmora, znikał na zakręcie. Gdy służący drzwi otworzył, spytał z całą powagą czy tu mieszka p. Robert Fagin. Jest to rys znamienny. Nieśmiertelny Dickens przejawił się na chwilę w ostatnim szalonym żarcie tego męczącego wieczoru. Następnego dnia był zdrów na tyle, że mógł wrócić do zabójczej pracy i koła wielkiej fabryki potoczyły się dalej. Wytwarzały dużą ilość butelek „Czernidła Warrena“, a równocześnie wytwarzały także największego optymistę XIX-go stulecia.
Chłopiec, który upadał pod brzemieniem pracy, który cztery czy pięć razy tygodniowo cierpiał głód, którego najlepszemi, czy najgorszemi uczuciami poniewierano jednakowo, był człowiekiem, któremu dwie generacje wygodnych krytyków zarzucały zbyt różowy, a więc fałszywy pogląd na życie. Na właściwem miejscu powrócę jeszcze do tak zwanego optymizmu Dickensa, do jego domniemanej zbytniej pogody i łagodności. Chciałem tu poprostu przytoczyć przeżycia chłopięcych jego lat. Jeśli był zbytnio pogodny, poznaliśmy środowisko skąd pogodę zaczerpnął. Jeśli wyszkolił umysł w kierunku pospolitego optymizmu, widzieliśmy jaką szkołę przeszedł. Jeśli nauczył się świat rozjaśniać, nauczył się tego w fabryce czernidła.
Nie posiadamy właściwie na to dowodów, że smutne przeżycia pociągają za sobą ponurą filozofję życiową. Duchowość Dickensa na wielu punktach styka się z duchowością biedoty, czyli znacznej części ludzkości, a na jednym punkcie utożsamia się z nią, wykazując że pesymizm nie koniecznie jest skutkiem nieszczęścia. Smutek i pesymizm poniekąd się wykluczają; wszak smutek wypływa z przywiązywania wartości do rzeczy, zaś pesymizm z zaprzeczenia ich wartości. Opierając się na przykładach, widzimy że najwięcej temperamentu wykazują poeci lub przywódcy polityczni, pochodzący z ludu. Tacy ludzie, przeszedłszy przez nieszczęścia, stają się zawsze optymistami, nawet krańcowymi optymistami. Robert Burns, którego ojciec zbankrutował (podobnie, jak ojciec Dickensa), którego życie całe było jednem pasmem walk przeciwko zewnętrznym okolicznościom i wewnętrznym słabościom, człowiek, którego młodość była szarą, a wiek dojrzały czarnym, opiewa z egzaltacją piękno życia. Rousseau, z którym przyjaciele i znajomi obchodzili się prawie równie nielitościwie, jak on z nimi, wysławia z emfazą i sentymentalizmem wrodzoną szlachetność ludzkiej natury. Karol Dickens, najnieszczęśliwszy w wieku, tak zwanym najszczęśliwszym, jest szczęśliwy w wieku, w którym ludzie płaczą. Zewnętrzne warunki łamią czasem ludziom kości, lecz nie dowiedziono nigdy, aby przełamywały optymizm. Wielcy przywódcy ludu popełniają częstokroć czyny rozpaczliwe pod wpływem przeżywanych tragedyj. Stają się pijakami, demagogami, morfinistami. Nigdy nie stają się pesymistami. Istnieją nieszczęśliwi obszarpańcy, których pesymizm byłby najzupełniej uzasadniony, a jednak pesymistami nie są. Istnieją ciemne masy ludzi, którym należałoby wybaczyć przeklinanie Boga, a jednak Boga nie przeklinają. Pesymiści, są to arystokraci jak Byron; ludzie, którzy Boga przeklinają, są to arystokraci jak Swinburne. A skoro głodni i nieszczęśliwi dojdą chwilowo do głosu, wyznają optymizm i to tani optymizm, na drogi ich nie stać. Nie mają czasu na szczegółową lub choćby tylko logiczną obronę swego poglądu na życie; straciliby zbyt wiele chwil, które na rozkosz życia obrócić mogą. Zdecydowani optymiści, do których należał Dickens, nie są ze świata zadowoleni; nie mają nawet dla świata podziwu, są w nim poprostu zakochani. Zanadto są z życiem zespoleni, aby je móc krytykować, nawet aby jasno na nie patrzeć. Życie dla takich ludzi ma porywające piękno kobiety; a ten najwięcej kocha kobietę, który do miłości ku niej najmniej ma powodów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Keith Chesterton i tłumacza: Maria Godlewska.