Burmistrz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Burmistrz
Pochodzenie Z „Zapisek myśliwego”
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Klemens Junosza
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Burmistrz.

O piętnaście wiorst od mego majątku mieszka pewien młody ziemianin, dymisyonowany oficer gwardyi, Arkadyusz Pawłowicz Pienoczkin.
Zwierzyny w jego majątku jest bardzo wiele; dom zbudowany podług planów architekta francuskiego, służba ubrana po angielsku; obiady daje doskonałe, gości przyjmuje nader uprzejmie — i pomimo tego, jeżdżę do niego niechętnie.
Jest to człowiek rozsądny i stateczny, otrzymał wykształcenie, służył w wojsku, bywał w wyższych towarzystwach, a obecnie z powodzeniem zajmuje się gospodarstwem.
Arkadyusz Pawłowicz, mówiąc własnemi jego słowami, jest surowy lecz sprawiedliwy, troszczy się o szczęście swych poddanych i wymierza im kary, również dla ich szczęścia. „Trzeba z nimi postępować, jak z dziećmi, powiada: „ciemnota“, mon cher, il faut prendre cela en consideration“ — sam w wypadkach tak zwanej smutnej konieczności, unika wszelkich ruchów gwałtownych i nie lubi podnosić głosu.
Jest on niewielkiego wzrostu, kształtnie zbudowany, wcale niebrzydki, ręce i paznogcie utrzymuje bardzo starannie, rumiane jego usta i policzki kwitną zdrowiem.
Ubiera się z gustem, sprowadza książki francuskie, ryciny i gazety, lecz nie jest wielkim amatorem czytania, „Żyda wiecznego tułacza“ ledwie przemęczył. W karty gra doskonale. Wogóle Arkadyusz Pawłowicz ma reputacyę bardzo wykształconego szlachcica i najpoważniejszego kandydata do żeniaczki w całej naszej gubernii. Trzyma się zawsze dobrze, jest ostrożny jak kot, od urodzenia nie był wmieszany w żadną historyę, chociaż, w razie potrzeby, lubi dać się poznać i zaimponować komu nieśmiałemu.
Złem towarzystwem literalnie pogardza, boi się skompromitowania; zato w wesołych chwilach ogłasza się za zwolennika Epikura, chociaż wogóle o filozofii wyraża się pogardliwie, nazywając ją „mglistym pokarmem dusz niemieckich“, a niekiedy poprostu brednią, nonsensem.
Muzykę lubi, przy kartach nuci przez zęby, lecz z uczuciem; pamięta różne wyjątki z „Łucyi z Lamermooru“ i z „Lunatyczki“, lecz śpiewa bardzo wysoko. Na zimę jeździ zwykle do Petersburga. Porządek w domu u niego jest nadzwyczajny; nawet stangreci poddali się jego wpływowi i codziennie nietylko wycierają chomonta i czyszczą liberyę, ale myją nawet swoje własne twarze.
Jego ludzie dworscy patrzą, co prawda, z podełba, ale u nas w Rosyi trudno odróżnić człowieka ponurego od zaspanego.
Arkadyusz Pawłowicz mówi zawsze głosem miękkim i przyjemnym, z przerwami, jakby z przyjemnością przepuszczając każdy wyraz przez swe prześliczne, wyperfumowane wąsy; używa także wiele wyrażeń francuskich, jako to: „mais c’est impayable,“ — „mais comment donc“ etc.
Z tem wszystkiem, ja przynajmniej, odwiedzam go, co prawda, niechętnie i gdyby nie cietrzewie i kuropatwy, dawnobym przerwał tę znajomość.
Pomimo mojej niesympatyi dla Arkadyusza Pawłowicza, przepędziłem jednak u niego noc. Nazajutrz rano, bardzo wcześnie, kazałem zaprządz do swej bryczki, lecz uprzejmy gospodarz nie chciał mnie puścić bez śniadania na sposób angielski, i wprowadził mnie do swego gabinetu.
Razem z herbatą podano nam kotlety, jajka na miękko, masło, miód, ser i t. d.
Dwaj kamerdynerzy w czystych, białych rękawiczkach szybko i w milczeniu uprzedzali nasze życzenia.
Siedzieliśmy na perskiej sofie; Arkadyusz Pawłowicz miał na sobie szerokie szarawary jedwabne, czarną kurtkę aksamitną, piękny fez z chwastem i żółte chińskie pantofle bez napiętków. Pił herbatę, śmiał się, przypatrywał się swoim paznogciom, palił, podkładał sobie poduszki pod bok i wogóle czuł się w jak najlepszem usposobieniu.
Podjadłszy dobrze i z przyjemnością widoczną, nalał sobie czerwonego wina, podniósł kieliszek do ust i nagle zmarszczył się:
— Dlaczego wino nieogrzane? — zapytał dość ostrym głosem kamerdynera.
Kamerdyner zmieszał się, stanął jak wryty i zbladł.
— Wszak pytam cię, kochanie, dlaczego wino nieogrzane? — ciągnął spokojnie Arkadyusz Pawłowicz, nie spuszczając z niego wzroku.
Nieszczęsny kamerdyner kręcił serwetą i nie odpowiadał.
— Pardon, mon cher — rzekł uprzejmy gospodarz do mnie i znów zwrócił się do kamerdynera.
— No, idź — dodał po krótkiem milczeniu i zadzwonił.
Wszedł człowiek gruby, czarnowłosy, z nizkiem czołem i podpuchłemi oczami.
— Zrobić tam porządek z Fedorem — rzekł Arkadyusz Pawłowicz półgłosem, spokojnie.
— Słucham — odpowiedział gruby i wyszedł.
— Voilà, mon cher, les désagréments de la campagne — zauważył wesoło Arkadyusz Pawłowicz. — Dokądże to? Zostań pan jeszcze, posiedź trochę.
— Nie — odpowiedziałem — już czas.
— Na polowanie. Och! ci myśliwi! Dokądże pan teraz jedziesz?
— Czterdzieści wiorst ztąd, do Riabowa.
— Do Riabowa? W takim razie i ja pojadę z panem. Jest to tylko pięć wiorst od mojej Szypiłówki, a w Szypiłówce nie byłem już dość dawno, nie miałem czasu. Wybornie się składa: pan zapoluje, a wieczorem do mnie. Zjemy razem kolacyę, weźmiemy z sobą kucharza i przenocujesz pan u mnie. Prześlicznie, prześlicznie — dodał — nie czekając na moją odpowiedź. — C’est arrangé. Hej! jest tam kto?... Kazać zaprządz do powozu, prędzej! Jedziemy! jedziemy!
Zaczął śpiewać jakiś romans francuski.
— Pan zapewne nie wiesz — ciągnął — że tam u mnie chłopi płacą czynsz. Konstytucya. Cóż robić?! Jednak czynsz płacą akuratnie, co prawda; dawno wziąłbym ich na pańszczyznę, ale mało ziemi i tak dziwię się, jak oni mogą wystarczyć, zresztą c’est leur affaire. Mam tam doskonałego burmistrza, une forte tête, mąż stanu, zobaczysz pan...
Cóż było robić. Zamiast o dziewiątej, wyjechaliśmy o drugiej; każdy myśliwy zrozumie moją niecierpliwość. Arkadyusz Pawłowicz zabrał z sobą taką masę bielizny, produktów, ubrań, perfum, poduszek i różnych nesesserów, że dla niejednego oszczędnego Niemca wystarczyłoby to na cały rok. Przy każdem zjeżdżaniu z góry miał krótką, lecz energiczną przemowę do stangreta, z czego wywnioskować mogłem, że jest porządny tchórz. Zresztą podróż odbyła się bardzo pomyślnie, tylko na jednym, niedawno zreperowanym mostku, zawalił się wóz z kucharzem i tylnem kołem przygniótł mu brzuch.
Arkadyusz Pawłowicz, widząc tę katastrofę, przestraszył się nie żartem i natychmiast kazał zapytać, czy kucharz ma całe ręce?
Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, natychmiast się uspokoił.
Jechaliśmy dość długo. Siedziałem w jednym powozie z Arkadyuszem Pawłowiczem; pod koniec podróży czułem się śmiertelnie znudzonym, tembardziej, że w przeciągu kilku godzin jazdy mój towarzysz wypowiedział już wszystko, co miał do powiedzenia i zaczął być liberalnym. Nakoniec przyjechaliśmy, ale nie do Riabowa, lecz wprost do Szypiłówki. Tego dnia już polować nie mogłem i z bólem serca poddałem się losowi.
Kucharz przyjechał o kilka minut wcześniej od nas i widocznie już zdążył uprzedzić kogo należało, dlatego, że przy samym wjeździe powitał nas starosta (syn burmistrza), wielki i ryży chłop, sążniowego wzrostu, konno i bez czapki, w nowej kapocie rozpiętej.
— Gdzież jest Sofron? — zapytał go Arkadyusz Pawłowicz.
Starosta najpierw zręcznie zeskoczył z konia, skłonił się panu do pasa i rzekł:
— Witajcie ojcze, Arkadyuszu Pawłowiczu.
Potem podniósł głowę i oznajmił, że Sofron pojechał do Perowa, lecz że już po niego posłano.
— No, jedź za nami — rzekł Arkadyusz Pawłowicz.
Starosta odprowadził konia na bok, wsiadł na niego i puścił się kłusem za powozem, trzymając czapkę w ręku.
Jechaliśmy przez wieś, z przeciwnej strony, na próżnych wozach, jechało kilku chłopów; wracali oni z gumna, śpiewali pieśni, podskakując całem ciałem i machając nogami w powietrzu.
Ujrzawszy nasz powóz i starostę, nagle zamilkli, zdjęli swoje zimowe czapki (rzecz działa się latem) i patrzyli, jakby oczekując rozkazu. Arkadyusz Pawłowicz łaskawie im się ukłonił. Jakieś trwożliwe zaniepokojenie widać było w całej wsi. Baby w kraciastych chustkach rzucały drewnami na niedomyślne, czy też zbyt gorliwe psy; kulawy starowina, z brodą, zaczynającą się pod samemi oczami, odciągnął niedopojonego konia od studni, uderzył go, nie wiadomo za co, w bok, i dopiero się ukłonił. Dzieci w długich koszulinach biegły z krzykiem do chat, kładły się brzuchami na wysokim progu, zwieszały głowy, zarzucały nogi do góry i takim sposobem, bardzo zgrabnie wpadały do ciemnych sieni, zkąd się już nie pokazywały. Nawet kury biegły szybko na podwórze; jeden śmiały kogut, z czarną piersią, wyglądającą jak atłasowa kamizelka, i czerwonym ogonem, zakręconym aż do samego grzebienia, został na drodze i chciał zapiać, lecz nagle zawstydził się i także uciekł.
Chata burmistrza stała opodal od innych, wśród zagonów gęstych, zielonych konopi. Zatrzymaliśmy się przed wrotami. Pan Pienoczkin wstał, malowniczo zrzucił z siebie płaszcz i wyszedł z powozu; żona burmistrza powitała nas nizkiemi ukłonami i podeszła do pańskiej rączki.
Arkadyusz Pawłowicz dał jej nacałować się do syta i wszedł na ganek. W sieni, w ciemnym kącie stała starościcha i pokłoniła się również, lecz całować pana po rękach nie śmiała. W tak zwanej chłodnej izbie, z sieni na prawo, uwijały się dwie baby: wynosiły one ztamtąd rozmaite rupiecie, puste dzbany, zdrewniałe kożuchy, garnki, kołyskę z dzieckiem i kupę gałganów; wymiatały śmiecie miotełkami łaziennemi.
Arkadyusz Pawłowicz kazał im wyjść i zasiadł na ławce pod obrazami. Stangreci wnosili kufry, szkatułki i różne pakunki, starając się wszelkiemi sposobami zmniejszyć stukanie swoich ciężkich butów. Tymczasem Arkadyusz Pawłowicz wypytywał starostę o urodzaje, zasiewy i inne przedmioty gospodarskie. Starosta odpowiadał zadowalniająco, ale jakoś niezręcznie, jakby zmarzłemi palcami kaftan zapinał. Stał on przy drzwiach i ciągle się oglądał; dając przejście zręcznemu kamerdynerowi.
Z po za szerokich pleców starosty udało mi się zobaczyć, jak żona burmistrza, w sieni, tłukła jakąś babę, starając się, aby to było pocichu. Nagle zaturkotał wóz, zatrzymał się przed gankiem — i wszedł burmistrz.
Ten, według Arkadyusza Pawłowicza, mąż stanu, był niewielkiego wzrostu, barczysty, szpakowaty i tęgi, z czerwonym nosem, maleńkiemi niebieskiemi oczami i brodą w kształcie wachlarza. Zauważymy tutaj, że od czasu jak Rosya stoi, nie było jeszcze w niej okazu człowieka wzbogaconego, bez szerokiej brody.
Niektóry przez całe życie swoje nosił bródkę rzadką, śpiczastą, jak klin — nagle wzbogaciwszy się, obłożył się naokoło, jak zorzą; — zkąd się te włosy biorą?
Burmistrz, widocznie podchmielił sobie w Perowie, twarz miał jakby spuchniętą i czuć było wódkę od niego.
— Ach! panie! ojcze nasz, łaskawco ty nasz! — zawołał, jakby śpiewając i z takim zachwytem na twarzy, że zdawało się, iż natychmiast łzami się zaleje — raczyłeś-to nareszcie do nas przybyć! Rączkę — dodał, zawczasu wyciągając usta.
Arkadyusz Pawłowicz zaspokoił to żądanie.
— No cóż, bracie Sofronie, jak tu u ciebie idzie? — zapytał głosem łaskawym.
— Ach! panie, ojcze nasz — wykrzyknął Sofron — i jakżeby mogło iść źle? Przecież pan, ojciec nasz, łaskawca nasz, raczyłeś zaszczycić swoim przyjazdem naszą wiosczynę, uszczęśliwiłeś nas, aż do grobu! Dzięki Bogu, Arkadyuszu Pawłowiczu, dzięki Bogu, wszystko idzie pomyślnie, z łaski pańskiej.
Tu Sofron przerwał, popatrzył na pana i jakby znów porwany uczuciem (przy czem i wódka swoje robiła), jeszcze raz poprosił o rękę i zaczął znów:
— Ach! panie nasz! ojcze, łaskawco! dalibóg zgłupiałem zupełnie z radości. Patrzę i nie wierzę.
Arkadyusz Pawłowicz spojrzał na mnie, uśmiechnął się i zapytał:
— N’est ce pas que c’est touchant?
— Tak, ojcze Arkadyuszu Pawłowiczu, i jakże to będzie? straciłem zupełnie głowę, nie raczyliście zupełnie zawiadomić o przyjeździe. Gdzie przepędzicie noc? Przecież tu nieczystość, śmiecie...
— To nic — z uśmiechem odpowiedział Arkadyusz Pawłowicz — to dobrze.
— Jak dla kogo dobrze; dla chłopa dobrze, ale wszak to nasz pan, ojciec, łaskawca. Wybaczcie mi głupiemu, żem rozum stracił. Dalibóg, zupełnie jestem jak odurzony.
Tymczasem podano kolacyę. Arkadyusz Pawłowicz zaczął jeść. Syna swego burmistrz wypędził z izby, żeby nie było zaduchu.
— No, cóż? rozmierzyliście się? — zapytał pan Pienoczkin, który widocznie chciał naśladować chłopski sposób mówienia i mrugnął na mnie.
— Rozmierzyli, ojcze, wszystko z pańskiej łaski. Onegdaj podpisali papier. Chłynowscy z początku nie chcieli, żądali, żądali, Bóg wie czego żądali, ale to naród głupi. A my, ojczulku, z łaski twojej, wdzięczność pokazaliśmy; Mikołaja Mikołajewicza, pośrednika, zadowolniliśmy. Wszystkośmy zrobili według pańskiego rozkazania, jak pan rozkazać raczył, takeśmy robili, i z wiadomością Jegora Dmitryewicza robiliśmy...
— Jegor mi o tem mówił — rzekł poważnie Arkadyusz Pawłowicz.
— A jakże, ojczulku, Jegor Dmitrycz...
— No, a teraz jesteście kontenci?
Sofron tylko na to czekał.
— Ach! ojcze nasz, łaskawco nasz — zaśpiewał znów — wszakże my za pana modlimy się dzień i noc... Ziemi tylko trochę za mało.
Pienoczkin przerwał mu:
— No dobrze, dobrze, Sofronie, ja wiem, żeś ty gorliwy sługa. A jakże z omłotem?
Sofron drgnął.
— No, panie nasz, ojcze... omłot, to nie bardzo dobry... ale... pozwólcie ojczulku, Arkadyuszu Pawłowiczu, powiedzieć wam o bardzo ważnej sprawie (mówiąc to, przybliżył się do pana Pienoczkina, nachylił się i przymrużył jedno oko): martwe ciało znalazło się na naszym gruncie...
— Jak?
— Sam rozumem swoim pojąć tego nie mogę, ojczulku i łaskawco nasz; to szczęście, że się znalazło w blizkości cudzej miedzy, chociaż, nie chcę grzechu taić, na naszym gruncie. Ja je też zaraz na cudzy klin ściągnąć kazałem, póki było można; przystawiłem wartę, a swoim zapowiedziałem: macie milczeć. Policyi zaś na wszelki przypadek objaśniłem: oto jakie porządki, mówię, no... i herbata i wdzięczność... I jak pan myśli, wszystko spadło na kark sąsiada, a wiadomo, że martwe ciało dwieście rubli, jak bułka za grosz!
Pan Pienoczkin śmiał się i cieszył ze zręczności swego burmistrza i kilkakrotnie odezwał się do mnie, wskazując go ruchem głowy: „Quel gaillard!“
Tymczasem na dworze ściemniało zupełnie. Arkadyusz Pawłowicz kazał sprzątnąć ze stołu i przynieść siano. Kamerdyner wydobył prześcieradła i poduszki. Sofron odszedł do siebie; przed zaśnięciem Arkadyusz Pawłowicz mówił o wielkich zaletach ruskiego chłopa i dodał, że od czasu, gdy Sofron zarządza majątkiem, włościanie szypiłowscy nigdy nie zalegają w opłacie czynszu i nie są winni ani grosza.
Nazajutrz wstaliśmy dosyć wcześnie, ja chciałem jechać do Riabowa, lecz Arkadyusz Pawłowicz pragnął mi pokazać swój majątek i uprosił, żebym został. I ja też chciałem się przekonać o zaletach wielkiego męża stanu, Sofrona. Przyszedł i burmistrz. Miał na sobie kapotę granatową, podpasaną czerwonym pasem. Mówił daleko mniej niż wczoraj, patrzył bystro i uważnie panu w oczy, odpowiadał składnie i dobrze. Razem z nim udaliśmy się na gumno. Syn Sofrona, sążnisty starosta, sądząc z powierzchowności, człowiek bardzo głupi, poszedł również z nami i jeszcze przyłączył się do nas Fedosieicz, dymisyonowany żołnierz, z ogromnemi, siwemi wąsami i szczególniejszym wyrazem twarzy; wyglądał on tak, jakby dawno zdziwił się czemś nadzwyczajnie i dotychczas nie mógł przyjść do siebie. Obejrzeliśmy gumno, stodoły, owczarnie, szopy, wiatrak, obory, ogrody warzywne, zagony konopi; rzeczywiście wszystko było w nadzwyczajnym porządku, jedynie tylko zmęczone i smutne twarze chłopów budziły jakieś wątpliwości. Oprócz pożytecznego, Sofron myślał także i o pięknem: wszystkie rowy obsadził wierzbiną, na gumnie porobił drożki i wysypał piaskiem, na wiatraku zrobił chorągiewkę, wyobrażającą niedźwiedzia z otwartą paszczą i czerwonym językiem, do murowanej obory przylepił coś podobnego do frontonu greckiego i pod frontonem zrobił napis: „Zbódowana wefsi szypiłufce f tysiąc ośimset cztyrdziestym roku ta obora“.
Arkadyusz Pawłowicz rozczulił się, a potem zaczął mi wykładać po francusku wszelkie korzyści oczynszowania, przyczem jednak dodał, — że pańszczyzna dla obywateli jest daleko korzystniejsza.
Zaczął dawać burmistrzowi rady; jak sadzić kartofle, jak przygotowywać paszę dla bydła i t. d. Burmistrz słuchał pańskiej mowy z uwagą, niekiedy wtrącał swoje zdanie, lecz już nie tytułował Arkadyusza Pawłowicza ani ojcem, ani łaskawcą i ciągle mówił, że ziemi mają za mało i, że warto byłoby dokupić.
— No więc kupcie — rzekł Arkadyusz Pawłowicz — kupcie na moje imię, nie mam nic przeciwko temu.
Na to już Sofron nic nie odrzekł, tylko brodę gładził.
— Jednak teraz-by warto pojechać do lasu, zauważył pan Pienoczkin.
Wnet przyprowadzono konie wierzchowe i pojechaliśmy. W lesie zastaliśmy wielką gęstwinę i zapuszczenie, za co Arkadyusz Pawłowicz pochwalił Sofrona i poklepał go po ramieniu. Pan Pienoczkin, co do gospodarstwa leśnego, trzymał się ruskich pojęć i opowiedział mi zaraz nader zabawne, według niego, zdarzenie: jak jeden obywatel, żartowniś, przekonał swego leśniczego, wydarłszy mu na dowód pół brody, że od podrąbania las gęściej nie rośnie... Zresztą pod innemi względami, Arkadyusz Pawłowicz i Sofron nie brzydzili się nowatorstwem. Gdyśmy wrócili do wsi, burmistrz pokazywał nam wialnię, niedawno z Moskwy sprowadzoną. Wialnia działała bardzo dobrze, lecz gdyby Sofron był wiedział, jaka nieprzyjemność czekała i jego i jego pana, to z pewnością nie prowadziłby do wialni, lecz zostałby w domu, wraz z nami.
Oto co się stało. Wychodząc z szopy, ujrzeliśmy następujący widok: o kilka kroków odedrzwi, w pobliżu brudnej kałuży, w której wesoło chlapały się trzy kaczki, stali dwaj chłopi: jeden starzec sześćdziesięcioletni, drugi dwudziestoletni młodzieniec; obadwaj w domowych łatanych koszulach, boso i podpasani postronkami. Fedosieicz kręcił się koło nich i zapewnie namawiał, żeby się oddalili, i być może, że byłby ich namówił, gdybyśmy byli dłużej w stodole, lecz zobaczywszy nas, wyciągnął się, jak struna i jakby skamieniał. Tuż blizko stał starosta, z otwartemi ustami. Arkadyusz Pawłowicz zmarszczył brwi, zagryzł usta, zbliżył się do chłopów, ci, milcząc, schylili się do jego kolan.
— Co wam trzeba? O co prosicie? — zapytał głosem surowym i trochę przez nos.
Chłopi spojrzeli jeden na drugiego i nie rzekli ani słowa, tylko przymrużyli oczy, jakby od słońca, i zaczęli prędzej oddychać.
— No cóż wy — rzekł znów pan Pienoczkin — języków nie macie? No, mówcie, co wam potrzeba? — dodał, kiwnąwszy głową na starego — nie bójcie się, głupcy!
Starzec wyciągnął swoją ciemną, opaloną, zmarszczoną szyję i ochrypłym głosem rzekł: „Ratuj nas, panie!“ — i znów uderzył w ziemię czołem. Młody chłop również nizko się ukłonił. Arkadyusz Pawłowicz z godnością na nich popatrzył i podniósł głowę.
— No, cóż takiego? Na kogóż się skarżycie?
— Zmiłuj się, panie, daj odetchnąć, zamęczeni jesteśmy zupełnie (stary mówił z trudnością).
— Kto cię zamęczył?
— A Sofron, nasz ojcze i łaskawco.
Arkadyusz Pawłowicz milczał przez chwilę.
— Jak cię zowią? — zapytał.
— Antip.
— A to kto?
— To mój synek.
— No, więc czemże on cię zamęczył? — rzekł, patrząc z góry na starca.
— Ojcze, zgubił nas zupełnie! Dwóch synów, choć kolej na nich nie była, oddał do wojska, a teraz i trzeciego zabiera. Wczoraj ostatnią krówkę z podwórza wyprowadził i kobietę moją pobił, oto łaskawca — powiedział i wskazał na Sofrona.
Pan Pienoczkin spochmurniał.
— Co to ma znaczyć — spytał burmistrza półgłosem i z widocznem niezadowoleniem.
— Człowiek pijany — odpowiedział burmistrz — próżniak, z zaległości nie wychodzi już piąty rok.
— Sofron Jakowlicz za mnie zaległość wniósł, już piąty rok temu jak wniósł — i od tej pory wpędził mnie w kabałę.
— A dlaczego była zaległość — groźnie zapytał pan Pienoczkin? Dlatego, że pić lubisz? po szynkach się włóczysz? Znam ja was, pilibyście tylko i na piecach leżeli, a porządny chłop musi za was odpowiadać.
— I grubijanin także — wtrącił burmistrz.
— No, to ma się rozumieć, zawsze tak bywa, ja już to nieraz zauważyłem; cały rok hula, nie szanuje nikogo, a potem do nóg upada.
— Ojcze Arkadyuszu Pawłowiczu — z rozpaczą rzekł chłop — zmiłuj się, broń mię; jakiż ja grubijanin? Jak przed Bogiem mówię, już siły nie starczy, nie lubi mnie Sofron Jakowlicz; za co, niech go Bóg sądzi, gubi mnie i niszczy i teraz oto ostatniego syna, i tego... (po żółtych i zmarszczonych policzkach starca popłynęły łzy) zmiłuj się panie, ratuj!
— I nie nas tylko — zaczął młody chłop.
Arkadyusz Pawłowicz nagle wybuchnął:
— A ciebie kto pyta? Nie pytają cię, to milcz. Co to jest? Milczeć, mówię ci, milczeć! Ależ to bunt! Nie, bracie, nie radzę ci się buntować, nie radzę. (Arkadyusz Pawłowicz zrobił krok naprzód, lecz zapewne przypomniał sobie o mojej obecności). Je vous demande pardon, mon cher — rzekł z wymuszonym uśmiechem, zniżywszy znacznie głos. C’est le maurais coté de la médaille. No dobrze, dobrze — rzekł, nie patrząc na chłopów, ja każę... możecie odejść (chłopi nie ruszyli się); no, przecież powiedziałem wam, że dobrze, idźcież sobie, a ja każę to rozpatrzeć.
Arkadyusz Pawłowicz odwrócił się od nich.
— Wieczne niezadowolenia — rzekł przez zęby i szybkiemi kroki poszedł do domu.
Sofron udał się za nim, starosta wystraszył kaczki z kałuży; chłopi stali jeszcze przez czas jakiś na tem samem miejscu, popatrzyli jeden na drugiego i nie oglądając się, powlekli się w swoją stronę.
W dwie godziny później byłem w Riabowie, i razem z Anpadistem, znajomym chłopem, wybierałem się na polowanie. Do samego mego odjazdu Pienoczkin krzywił się na Sofrona.
Zacząłem z Anpadistem rozmowę o włościanach szypiłowskich, o panu Pienoczkinie, zapytałem, czy nie zna tamtejszego burmistrza.
— Sofrona? jeszczeby też!
— A cóż to za człowiek?
— Pies, nie człowiek. Takiego psa do samego Kurska nie znajdzie.
— A cóż?
— Przecież Szypiłówka to tylko niby należy do Pienoczkina, właściwie Sofron ją posiada.
— Czy być może?
— Rządzi jak swoją własnością. Chłopi prawie wszyscy są mu dłużni; pracują na niego, jak parobcy; posyła ich z dostawami, wszędzie.
— Ziemi, zdaje się, że mają niewiele...
— Niewiele? On u jednych Chłynowskich osiemdziesiąt dziesięcin dzierżawi, u naszych sto dwadzieścia, a przecież nie z samego tylko gospodarstwa ma dochody: on i końmi handluje, i olejem, i konopiami i Bóg wie czem; mądry on, bardzo mądry i bogaty, bestya; ale zwierzę nie człowiek, powiedziałem — pies.
— Dlaczegóż się na niego nie skarżą?
— A cóż to obchodzi właściciela? zaległości niema, to dosyć. A zresztą, dodał po krótkiem milczeniu, niechnoby się kto sprobował poskarżyć, miałby od niego!
Przypomniałem sobie Antypa i opowiedziałem, com widział.
— No — rzekł Anpadist —, teraz już on go całkiem zagryzie, a starosta go zamęczy. Biedaczysko, i za co cierpi? Na zebraniu poróżnił się z nim, z burmistrzem, wielka rzecz, a teraz on go, burmistrz, zaczął dziobać i zadziobie. Wie on, na kogo napadać, bogatszych gospodarzy nie rusza, łysy dyabeł, a tu sobie pozwala; on to synów Antypa, chociaż kolei nie było, do wojska oddał, gałgan nielitościwy, pies, przebacz, Panie, grzechy moje.
Poszliśmy na polowanie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: Klemens Szaniawski.