Strona:J. Turgeniew - Z „Zapisek myśliwego”.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jednak teraz-by warto pojechać do lasu, zauważył pan Pienoczkin.
Wnet przyprowadzono konie wierzchowe i pojechaliśmy. W lesie zastaliśmy wielką gęstwinę i zapuszczenie, za co Arkadyusz Pawłowicz pochwalił Sofrona i poklepał go po ramieniu. Pan Pienoczkin, co do gospodarstwa leśnego, trzymał się ruskich pojęć i opowiedział mi zaraz nader zabawne, według niego, zdarzenie: jak jeden obywatel, żartowniś, przekonał swego leśniczego, wydarłszy mu na dowód pół brody, że od podrąbania las gęściej nie rośnie... Zresztą pod innemi względami, Arkadyusz Pawłowicz i Sofron nie brzydzili się nowatorstwem. Gdyśmy wrócili do wsi, burmistrz pokazywał nam wialnię, niedawno z Moskwy sprowadzoną. Wialnia działała bardzo dobrze, lecz gdyby Sofron był wiedział, jaka nieprzyjemność czekała i jego i jego pana, to z pewnością nie prowadziłby do wialni, lecz zostałby w domu, wraz z nami.
Oto co się stało. Wychodząc z szopy, ujrzeliśmy następujący widok: o kilka kroków odedrzwi, w pobliżu brudnej kałuży, w której wesoło chlapały się trzy kaczki, stali dwaj chłopi: jeden starzec sześćdziesięcioletni, drugi dwudziestoletni młodzieniec; obadwaj w domowych łatanych koszulach, boso i podpasani postronkami. Fedosieicz kręcił się koło nich i zapewnie namawiał, żeby się oddalili, i być może, że byłby ich namówił, gdybyśmy byli dłużej w stodole, lecz zobaczywszy nas, wyciągnął się, jak struna i jakby skamieniał. Tuż blizko stał starosta, z otwartemi ustami. Arkadyusz Pawłowicz zmarszczył