Lekarz powiatowy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Lekarz powiatowy
Pochodzenie Z „Zapisek myśliwego”
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Klemens Junosza
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Lekarz powiatowy.

Pewnego razu w jesieni, powracając z polowania, zaziębiłem się i zaniemogłem. Na szczęście, febra zaskoczyła mnie w mieście powiatowem, w zajeździe; posłałem więc po lekarza.
W pół godziny później przyszedł lekarz powiatowy, człowiek niewielkiego wzrostu, szczupły i czarnowłosy. Zapisał mi lekarstwo na poty, kazał przyłożyć synapizma, bardzo zręcznie wpuścił do kieszeni banknot pięciorublowy — przyczem jednak sucho kaszlnął i spojrzał w inną stronę — i już nabierał się do odejścia, ale jakoś rozgawędził się i został.
Gorączka mnie męczyła, przewidywałem noc bezsenną, więc rad byłem pogwarzyć z dobrym człowiekiem.
Podano herbatę; mój doktór stał się rozmownym. Był to człowiek niegłupi, mówił żwawo i w sposób dość zajmujący.
Dziwnie bywa na świecie: Można z kimś mieszkać razem i długo, być w stosunkach przyjaznych, i ani razu nie pomówić z nim otwarcie, serdecznie, a czasem znów tak się trafia, że odrazu, od pierwszych chwil, po pierwszem poznaniu się, już panuje szczerość i albo ty jemu, albo on tobie, zupełnie jak na spowiedzi, wyjawi wszystkie swoje tajemnice.
Nie wiem, czem zasłużyłem sobie na zaufanie mego nowego przyjaciela, ale ni ztąd ni zowąd, „wziął“ on, jak to się mówi, i opowiedział mi dość interesujący wypadek. Postaram się powtórzyć to czytelnikowi temi samemi słowy, co doktor.
— Nie znasz pan zapewne — zaczął on głosem osłabionym i drżącym (taki jest skutek używania berezowskiej tabaki bez domieszek) — nie znasz pan zapewne tutejszego sędziego Myłowa, Pawła Łukicza?... Nie znasz pan... No, to wszystko jedno... (Znowuż odkaszlnął i przetarł oczy)... Otóż, racz pan wiedzieć, było to... jakby powiedzieć, żeby nie skłamać, podczas wielkiego postu, w same roztopy... Jestem ja u niego, u naszego sędziego, i gram w preferansa... Sędzia nasz bardzo dobry człowiek i wielki amator kart... Wtem powiadają mi: jakiś człowiek pana szuka. Pytam: co mu trzeba? Mówią, że przyniósł jakąś karteczkę — zapewne od chorego... No, dobrze, bo rozumiesz pan przecie, to nasz chleb... Cóż się pokazuje? pisze do mnie obywatelka, wdowa, pisze: córka moja umiera, przyjeżdżaj pan na miłość Boga... konie po pana posyłam... No, to wszystko jeszcze nic... ale mieszka ta pani o dwadzieścia cztery wiorsty od miasta, a tu noc ciemna a droga straszna... I biedna przytem ta obywatelka, więcej nad dwa ruble nie można się spodziewać i to jeszcze rzecz wątpliwa... kto wie, czy nie trzeba będzie poprzestać na płótnie lub jakichś krupach.
Rozumie pan jednak... obowiązek przedewszystkiem — człowiek umiera... — Oddaję karty stałemu członkowi komisyi, Kaliopinowi, i idę do domu. Patrzę: stoi wózek przed gankiem: koniki włościańskie... brzuchate, okropnie brzuchate; sierć na nich istny wojłok, a furman, przez uszanowanie dla mnie, siedzi bez czapki. No, myślę sobie, znać że twoi państwo nie jadają na złocie.
Pan się śmieje, a jednak my, ludzie biedni, na wszystko zwracamy uwagę... Kiedy stangret siedzi na koźle jak książę, czapki w ręku nie mnie, a jeszcze uśmiecha się z pod brody, i przytem biczykiem wymachuje — licz śmiało na honoraryum! Tu, widzę, zupełnie co innego. Jednak, myślę sobie, niema co... obowiązek przedewszystkiem... Biorę najpotrzebniejsze lekarstwa i jadę... Czy dasz pan wiarę, ledwie się dowlokłem! Droga piekielna: kałuże, śnieg, błoto, wyboje, tam znowuż grobla przerwana...
Jednak przyjeżdżam... Domek maleńki, słomą kryty. W oknach świeci się... widać, że czekają... Naprzeciw mnie wychodzi staruszka, poważna taka, w czepcu... Ratuj pan, mówi, umiera!.. Nie lękaj się pani, odpowiadam... Gdzie chora? — Oto tutaj, proszę... Patrzę: pokoik czyściuteńki, w kącie lampa, na łóżku panna, dwudziestoletnia, nieprzytomna. Żar od niej bije, oddech ciężki... gorączka. Obok stoją dwie panny, siostry, przerażone, we łzach...
— Oto, mówią, wczoraj była zupełnie zdrowa i jadła z apetytem; dziś od rana zaczęła się uskarżać na ból głowy, a na wieczór... już w takim stanie, jak pan widzi!.. Ja znowuż uspakajam: nie obawiajcie się panie, obowiązek doktora... Przystąpiłem do chorej... Puściłem jej krew, kazałem postawić synapizma, przepisałem miksturę. Patrzę na chorą, patrzę i wiesz pan... no, dalibóg, nie widziałem jeszcze takiej twarzy!... Jednem słowem piękność! Żal mnie zdjął... Takie miłe rysy twarzy... oczy... No, chwała Bogu, uspokoiła się: wystąpił pot, zda się oprzytomniała, spojrzała dokoła, uśmiechnęła się... Siostry nachyliły się nad nią, pytają: co ci jest? — Nic, odrzekła i odwróciła się. Patrzę, zasnęła. No, powiadam, teraz trzeba chorą zostawić w spokoju. Wyszliśmy wszyscy pocichu, na palcach, została tylko służąca, na wszelki wypadek...
A w saloniku już samowar na stole i jamajski również (arak): bez tego w naszym zawodzie nie można. Podają mi herbatę, proszą, abym pozostał na noc.... Zgodziłem się na to; jakżeż było jechać? Staruszka wciąż wzdycha. Czemu? pytam, córka żyć będzie, nie obawiaj się pani, połóż się, spocznij. Druga godzina! — Lecz każesz mnie pan obudzić, jeśli się co stanie? — Każę, każę... Staruszka wyszła, panny również, dla mnie w saloniku posłano. Położyłem się, lecz zasnąć ani sposób... Co za dziwo.... przecież namęczyłem się chyba dość... Chora z myśli mi wyjść nie może. Nareszcie, nie mogłem wytrzymać, wstałem. Pójdę, myślę sobie, zobaczę, co robi pacyentka? A sypialnia jej obok saloniku. Wstałem, pocichutku otworzyłem drzwi... serce mi biło... Patrzę: służąca spi, otworzyła usta i chrapie nawet, bestya; chora leży, twarzą do mnie zwrócona, biedaczka! Zbliżam się... Nagle otworzyła oczy i zaczęła się we mnie wpatrywać... — Kto to? Kto?! Zmieszałem się... — Nie obawiaj się pani, rzekłem, jestem lekarz, przyszedłem zobaczyć, jak się pani czuje. — Pan doktór? — Doktór, doktór... pani mama wezwała mnie; puściliśmy pani krew, teraz odpoczywamy, a za dwa dni, da Bóg, postawimy panią na nogi... — Ach tak, tak doktorze, nie dajcie mi umrzeć, nie dajcie! — „Co też pani mówi!“ Gorączka się zwiększyła, zbadałem puls — gorączka! Ona popatrzyła na mnie i naraz bierze mnie za rękę. — Ja powiem panu, dlaczego umierać nie chcę... Powiem: Jesteśmy sami, tylko proszę pana, przed nikim... Słuchaj pan... słuchaj. Pochyliłem się nad nią, przybliżyła usta do mego ucha, włosami dotyka mej szczęki — przyznaję, że i mnie samemu zakręciło się w głowie — i zaczęła szeptać... Nic nie rozumiem... Ach! tak... ona bredzi. Szeptała, szeptała, szczególnie jakoś i jakby nie po rusku; wreszcie skończyła, wstrząsnęła się, opuściła głowę na poduszki i pogroziła mi palcem: — Pamiętaj-że doktorze, nikomu... nikomu!.. Uspokoiłem ją jako-tako, dałem jej pić, obudziłem służącą — i wyszedłem.
Tu lekarz znowuż namiętnie zażył tabaki i zamilkł.
— Jednakże — ciągnął po chwili — nazajutrz, wbrew moim przewidywaniom, stan chorej nie polepszył się. Pomyślałem przez chwilę i postanowiłem zostać, chociaż czekali na mnie inni pacyenci... A wiesz pan, tego zaniedbywać nie można, praktyka na tem cierpi.
Lecz, przedewszystkiem, chora znajdowała się istotnie w stanie rozpaczliwym, a po drugie, prawdę mówiąc, miałem dla niej silną sympatyę. Przytem podobała mi się i rodzina. Kobiety, aczkolwiek niezamożne, lecz wykształcone, jak rzadko. Ojciec był człowiek uczony, autor; umarł, ma się rozumieć w biedzie, zdołał jednak wykształcić znakomicie umysły dzieci i zostawił im także wiele książek. Czy to dlatego, że bardzo gorliwie zająłem się chorą, czy były jakie inne po temu przyczyny, dość że, śmiem powiedzieć, pokochano mnie w tym domu, jak krewnego... Tymczasem roztopy zrobiły się straszne, wszystkie komunikacye, że tak powiem, przerwane zostały zupełnie, nawet lekarstwa zaledwie z wielkim trudem można było z miasta sprowadzać. Chorej nie było lepiej. Dzień za dniem, dzień za dniem... Lecz oto, (tu lekarz przerwał)... doprawdy sam nie wiem, jak to panu wyłożyć. (Znowuż zażył tabaki, odkaszlnął i wypił łyk herbaty). Powiem zresztą wprost, moja chora... jakby to... no, pokochała mnie, czy co... mnie, to jest może i nie pokochała, lecz tak jakoś... a zresztą... może... (Lekarz zmieszał się i zarumienił).
— Nie, ciągnął dalej z ożywieniem — jakżeż znowu pokochała! Człowiek powinien wiedzieć, co jest wart... Panna była wykształcona, rozumna, oczytana, a ja nawet swojej łaciny zapomniałem już, że tak powiem, zupełnie. Co do mej figury (tu spojrzał z uśmiechem na siebie) także, sądzę, że nie mam się czem pochwalić... Lecz głupcem Pan Bóg mnie nie stworzył, nie nazwę czarnem tego, co jest białe, i co nieco także rozumiem. Rozumiałem to, naprzykład, bardzo dobrze, że Aleksandra Andrejewna — ją Aleksandrą Andrejewną nazywano — nie miała dla mnie uczucia miłości, lecz jakąś skłonność przyjazną, szacunek, czy coś takiego... Chociaż ona sama może się co do tego myliła, jednak położenie jej było takie... Osądź pan sam... Zresztą, dodał lekarz, który to wszystko wypowiedział urywkowo, szybko i z pewnem zmieszaniem się, zdaje mi się, żem się trochę zagalopował. Tak pan nic nie zrozumie... opowiem więc, wszystko po kolei.
Wypił herbatę i zaczął mówić dalej, głosem więcej spokojnym.
— Tak, tak, panie... Mojej chorej było coraz gorzej i gorzej... Szanowny pan nie medyk, nie może więc rozumieć, co się dzieje w duszy lekarza, zwłaszcza w pierwszych latach zawodu, kiedy zaczyna odgadywać, że chorobie rady nie da, że ona jego pokona! Gdzież się podziewa pewność siebie! Człowiek głupieje poprostu! Zdaje mu się, że zapomniał wszystko, co umiał, że chory mu nie dowierza, że otoczenie zauważyło ten brak stanowczości, że patrzy podejrzliwie, że niechętnie mówi o symptomach... Och! fatalnie! Wszakże, myśli sobie taki lekarz, jest na tę chorobę lekarstwo, trzeba je tylko znaleźć. Czy nie to czasem? Próbuje — nie, nie to. Nie da czasu, aby mogło poskutkować jak należy... chwyta się to tego, to owego. Bierze do ręki książkę... no, przecież w niej są recepty!.. Czasem otwiera ją na chybi trafi, myśli: a może to akurat to... A chory tymczasem umiera... a inny lekarz może byłby go ocalił...
Mówisz do otoczenia: trzeba zwołać konsylium, ja odpowiedzialności na siebie brać nie chcę. I wyglądasz wówczas, jak głupiec, jak głupiec! Ma się rozumieć, z czasem można się z tem oswoić. Umarł pacyent — nie moja wina, leczyłem go sumiennie, według wszelkich reguł, ale co zawsze jest męczącem, to owo zaufanie ślepe! Widzisz je a czujesz to, że pomódz nie możesz. Takie zaufanie właśnie miała do mnie cała rodzina Aleksandry Andrejewny, zapomnieli myśleć nawet, że ta dziewczyna znajduje się w niebezpieczeństwie. I ja ze swej strony pocieszam ich, uspakajam, że groźnego nic nie ma, a mnie samemu dusza w pięty ucieka. Na domiar nieszczęścia, takie roztopy, że lekarstwa z miasta trudno sprowadzić. Nie wychodzę z pokoju chorej, oderwać się nie mogę. Różne, że tak powiem, wesołe anegdotki opowiadam, w karty z nią gram, przesiaduję po całych nocach. Staruszka dziękuje mi ze łzami, a ja myślę sobie: nie wart jestem twoich dziękczynień!... Przyznam się panu otwarcie, bo już teraz niema co ukrywać — zakochałem się w mojej pacyentce... I ona przywiązała się do mnie także; bywało, że oprócz mnie jednemu, nie pozwalała nikomu wejść do swego pokoju. Zapytywała, gdzie się kształciłem, jak mi się powodzi, kto są moi krewni, u kogo bywam? Czuję to, rozumiem, że nie powinna męczyć się rozmową — a jednak zabronić jej mówić nie mogę, stanowczo nie mogę. Nieraz chwytałem się za głowę, wyrzucając sobie w duszy: — co robisz, rozbójniku! Czasem weźmie moją rękę, patrzy na mnie, długo patrzy, odwróci się, westchnie i rzeknie: Jakiś pan dobry, a ręce jej rozpalone, oczy wielkie, zmęczone. — Tak — mówi — pan jesteś dobry człowiek, bardzo dobry; nie taki, jak nasi sąsiedzi, o! nie taki!... Że też ja pana nie znałam dotychczas... — Pani — powiadam — doprawdy nie wiem, czem zasłużyłem, lecz uspokój się, na miłość Bożą, uspokój się, wszystko będzie dobrze, zdrowie wróci.
— Tymczasem muszę panu powiedzieć — dodał lekarz, pochylając się naprzód i wznosząc brwi do góry — z sąsiadami ta rodzina nie miała prawie żadnych stosunków, dlatego, że biedniejsi nie byli dla niej odpowiedniem towarzystwem, z bogatymi zaś niewdawała się przez dumę. Powiadam panu, że była to rodzina bardzo wykształcona i otóż to właśnie mi pochlebiało. Chora tylko z moich rąk przyjmowała lekarstwa; podniesie się cokolwiek na łóżku przy mej pomocy, wypije i spojrzy na mnie... Aż się serce ściska!...
Tymczasem coraz jej gorzej i gorzej... myślę sobie: umrze, napewno umrze! Wierz mi pan, że sam wolałbym był położyć się w trumnie. A tu matka, siostry, wciąż patrzą mi w oczy... mają zaufanie. — Co? Jak? — Nic, nic, odpowiadam, a to takie nic, że można oszaleć! Oto siedzę pewnego razu w nocy przy chorej, znów sam jeden... Dziewka siedzi w tymże pokoju, śpi i chrapie, aż szyby drżą. Niema się czemu dziwić, dziewka się także zmęczyła. Chora przez cały ten wieczór czuła się bardzo niedobrze, gorączka ją trawiła. Do samej północy rzucała się niespokojnie, nareszcie zdaje się, że zasnęła... nie rusza się, leży w kącie; przed obrazem pali się lampa. Ja siedzę, drzemię także. Nagle, jakby mnie kto w bok uderzył, obejrzałem się; Boże wielki! Chora patrzy na mnie szeroko otwartemi oczami, policzki jej płoną. — Co pani? pytam. — Doktorze, wszak ja umrę? — Niechże Bóg broni! — Nie, doktorze, nie; i nie mów mi, że ja żyć będę, nie mów. O gdybyś pan wiedział! Słuchaj, na Boga, nie ukrywaj przedemną prawdy! Jeżeli będę wiedziała, że muszę umrzeć, wtenczas powiem panu wszystko, wszystko... — Zmiłuj się pani! — Ja nie spałam, dawno patrzę na pana, ja panu wierzę; jesteś człowiek dobry, uczciwy; zaklinam pana na wszystko, co masz najdroższego na świecie, powiedz mi prawdę! O gdybyś wiedział, jak to ważne dla mnie! Doktorze, na Boga! powiedz mi pan, czy znajduję się w niebezpieczeństwie. Błagam pana o to! — Nie ukrywam — rzekłem — że w istocie, choroba pani jest niebezpieczna, ale... Bóg łaskaw. — Ja umrę, umrę! — powtarzała, jakby uradowana i twarz jej przybrała wyraz wesoły. Przeląkłem się. — Ależ nie bój się pan — rzekła — śmierć nie jest dla mnie straszna... Podniosła się i oparła na łokciu. — Teraz — rzekła — no teraz, mogę panu powiedzieć, że wdzięczna panu jestem z całej duszy, żeś pan człowiek dobry... że pana kocham... Patrzę na nią, jak szalony. — Słyszysz pan, kocham pana — powtórzyła. — Czem mogłem na to zasłużyć? — Nie, nie, pan mnie nie rozumiesz, ty nie rozumiesz mnie!... Nagle wyciągnęła ręce, objęła moją głowę i ucałowała... Czy dasz pan wiarę, że o mało nie krzyknąłem; padłem na kolana przy łóżku i ukryłem głowę w poduszkach. Ona milczy i palce jej drżą na mych włosach, słyszę, że płacze... Zacząłem ją pocieszać, zapewniać; sam nie wiem, co do niej mówiłem. — Dziewczynę — rzekłem — obudzę, dziękuję pani... wierzę... trzeba się uspokoić... — Dość, dość — odrzekła — niech ich Bóg ma w swojej opiece, obudzą się, to przyjdą; wszystko jedno, przecież mam umrzeć... A ty czemuś posmutniał, czego się boisz? Podnieś głowę... A może, może pan mnie nie kocha, może zawiodłam się... w takim razie proszę o przebaczenie. — Co pani mówi! Ja panią kocham, kocham! Spojrzała mi prosto w oczy. — Więc obejmij mnie — rzekła. Wyznam panu otwarcie, że nie rozumiem, dlaczegom nie oszalał owej nocy. Czuję, że chora się gubi, że nie jest zupełnie przytomna, rozumiem także i to, że gdyby nie wiedziała, że umrze, nie pomyślałaby o mnie wcale... Juścić, jak pan chcesz, ale przykro jest umierać, mając dwadzieścia pięć lat życia i nie pokochawszy nikogo.. Oto co ją męczyło, oto dlaczego ona z rozpaczy pokochała mnie! Rozumie pan teraz? Nie wypuszcza mnie ze swoich rąk. — Pani — mówię — zlituj się nademną i nad sobą. — Czego żałować? — odpowiada — wszakże mam umrzeć. Ciągle to powtarzała: Gdybym wiedziała, że żyć będę i znów liczyć się do szeregu porządnych panien, wstydziłabym się, bardzobym się wstydziła... a tak, cóż?! — Ale kto pani powiedział, że umrzesz? — O nie! nie, ty mnie nie oszukasz, ty kłamać nie umiesz!.. — Będziesz żyła, ja panią wyleczę, poprosimy matkę o błogosławieństwo, pobierzemy się, będziemy szczęśliwi... — — Nie, dałeś mi słowo, że umrę, obiecałeś mi to. Było mi gorzko, z wielu przyczyn gorzko. I osądź pan sam, jak to się czasem dziwnie składa; zdaje się, że niby nic, a jednak przykro, boleśnie. Przyszło jej do głowy zapytać mnie o imię, nie o nazwisko, lecz o imię chrzestne. Trzeba nieszczęścia, że nazywają mnie Tryfonem... Tak, tak, Tryfonem Iwanowiczem. Cóż robić? zapytany, odpowiadam, jak prawda: — Tryfon. Zmarszczyła się, pokręciła główką i szepnęła kilka wyrazów po francusku. Nie dobre to były jakieś wyrazy — i rozśmiała się także jakoś niedobrze.
Przepędziłem z nią prawie całą noc; nad ranem wyszedłem jak zagorzały i powróciłem do niej już za dnia, po herbacie. Boże! Boże! Poznać jej nie było można, tak się zmieniła!.. Zapewniam pana honorem, że teraz literalnie pojąć nie jestem w stanie, jak mogłem wytrzymać te tortury. Trzy dni i trzy noce przemęczyła się jeszcze moja chora... i jakie noce! Co ona do mnie mówiła! A ostatniej nocy, wyobraź pan sobie, siedzę przy niej i już tylko proszę Boga w duchu, aby ją zabrał prędzej i mnie także — wtem matka staruszka wchodzi do pokoju. Już w wigilię tego dnia powiedziałem był matce, że stan jest groźny, nadzieja bardzo słaba i że wartoby posłać po duchownego. Chora, zobaczywszy matkę, rzekła: — Jakto dobrze, mamo, żeś przyszła, spojrzyj na nas, my się kochamy, daliśmy sobie słowo. — Co ona, doktorze, co ona? — zapytała matka. Zmartwiałem. — Bredzi — rzekłem — w gorączce. A ona na to: — Nie zaprzeczaj, przed chwilą mówiłeś inaczej i pierścionek przyjąłeś odemnie. Dlaczego udajesz? Matka jest dobra, przebaczy, zrozumie, a ja umieram, więc pocóż mam kłamać? Daj mi rękę... Wybiegłem z pokoju... Staruszka domyślała się....
— Nie będę pana męczył dłużej opowiadaniem, a przyznam się, że i mnie samemu ciężko przypominać to wszystko... Na drugi dzień moja chora umarła. Niech jej Bóg da królestwo niebieskie — dodał z westchnieniem. Przed śmiercią kazała wszystkim wyjść z pokoju i została ze mną sam na sam. — Wybacz mi pan — rzekła — być może, że zawiniłam względem ciebie... lecz wierz mi, że nie kochałam oprócz ciebie nikogo... Nie zapominaj o mnie, zachowaj mój pierścionek.
Lekarz odwrócił się — ja wziąłem go za rękę.
— Eh — rzekł — mówmy lepiej o czem innem, albo możebyśmy zagrali w preferansika, niedrogo? Tacy ludzie, jak ja, nie powinni oddawać się wzniosłym uczuciom. Tacy powinni myśleć tylko o tem, aby dzieci nie piszczały, żona nie robiła kłótni. Boć ja później, widzi pan, wstąpiłem, jak to się mówi, w związki małżeńskie. Tak, tak. Wziąłem za żonę córkę kupca i siedm tysięcy posagu. Imię jej Akulina — akurat dla Tryfona. Baba zła, ale na szczęście, po całych dniach sypia. A cóż nasz preferansik?
Zasiedliśmy do gry po kopiejce. Tryfon Iwanowicz wygrał odemnie półtrzecia rubla i odszedł późno, bardzo zadowolony ze swego zwycięztwa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: Klemens Szaniawski.