Przejdź do zawartości

Bratanki/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI. Oko w oko.

Wit zostawił przy żonie większą część służby, sam wybrał się z jednym sługą i woźnicą lekkim wózkiem, wcale niepozornie, aby na siebie nie zwracać uwagi. Konia tylko wierzchowca osiodłanego na wszelki wypadek, przywiązano z tyłu za bryczką. Para pistoletów i pałasz składały uzbrojenie. Chcąc powrócić do Bożéj Woli, musiał się puścić tą drogą, którą jechał wprzódy do Borszczówki. Tak chciał los, a raczéj — tak chciał Ten, co losami włada, bo nic się nie dzieje przypadkiem. Pośpieszając, o ile mógł, dla samego wszakże odpoczynku koniom, Wit musiał zajechać o zmierzchu do gospody. Chciał w niéj, jak mówią, podnocować tylko, a o świcie w dalszą puścić się podróż. Gdy przed wrotami stanęli, a chłopak pobiegł do karczmy, aby im je otwarto, okazało się, że była zajęta przez znaczny orszak jezdnych, którzy się tu wprzódy na noc roztasowali i nie chcieli wpuszczać nikogo.
Nie było wszakże zwyczajem ani rotmistrza, ani jego ludzi dać się tak komuś z kwitkiem odprawiać. Wit siedział na bryce.
— Cóż tam! czemu nie otwierają?
— Karczmisko pełne, wszystkie żłoby pozajmowane, ludzisków jakichś chmara.
— Co za ludzie? zapytał rotmistrz.
— Albo ja wiem, dworscy znać jacyś.
— Panowie z niemi?
— Musi być — odparł sługa — nie mogłem się docisnąć.
Rotmistrz siedział jakiś czas namyślając się na bryce, potém wstał zwolna i sam poszedł.
Był wieczór cichy, letni, ciepły, a gospoda stała na kraju lasu, po za którym widać było uchodzący gościniec; o kroków kilkanaście od niéj, mężczyzna słusznego wzrostu, w lekkiéj sukni skórzanym pasem ujętéj, przechadzał się, jakby rozmyślając. We drzwiach na straży stał pachołek, który rotmistrzowi drogę zaparł i zapowiedział, że karczma zajęta.
— Co to zajęta? jak karczma być może dla podróżnego zajęta? Cóżeście to najęli ją arendą dla siebie?
— Niech się pan z naszym panem rozmówi — zawołał sługa, odwracając się i wskazał przechadzającego się nie opodal mężczyznę.
Rotmistrz bez zastanowienia podszedł żywo kilka kroków. Na podwórzu było jeszcze dosyć jasno, by twarz dobrze można rozpoznać. Przechadzający się odwrócił ku Witowi. Ten stanął wryty i — jakby w miejscu skamieniał. Naprzeciw siebie ujrzał, wpatrzywszy się chwilę, zmartwychwstałego bratanka, tego, w którego piersi własną ręką ostatni cios wymierzył. Sądził zrazu, że to było widmo, że go myliły oczy i trwoga duszna, lecz w téj chwili przyszła mu na myśl szabla, pasiecznik, Welder... skostniał. Zimny pot oblał mu czoło, drgnął, chcąc uciekać i nóg nie czuł, drżał i nie władnął sobą. Machinalnie instynkt obrony ściągnął jedną rękę na pistolet, który miał u pasa.
W tym samym oka mgnieniu, gdy on rozpoznawał Piotra, bratanek spostrzegł go przed sobą, krew oblała mu twarz, zapaliły się oczy... oręża przy sobie żadnego nie miał, stał bezbronny...
Chwila długiego jak wiek milczenia i namysłów ubiegła, nim przemówili do siebie — zabity i morderca. Nim się to stało samą gwałtownością i musem obrachowania dla siebie obrony jakiejś, wyjścia z tego położenia, Wit odzyskał przytomność. Trzymał ciągle rękę na pistolecie, przyglądał się bratu, szukając w jego dłoni oręża i uspokoił, nie widząc żadnego. W prawo i lewo ciągnęły się gąszcza i las, dość było uskoczyć w bok, by uciec od niebezpieczeństwa. Piotr mógł krzyknąć tylko, zawołać, a ludzie by jego nadbiegli, dość mu było skinąć nawet, ale nie miał siły, wrażenie doznane paraliżowało go. Stał wryty także.
Mierzyli się tak oczyma. Wit myślał już o ucieczce.
Z piersi Piotra wyrwało się westchnienie.
— Wit! zawołał — zbójca!
— Żyw jesteś przecie — mruknął rotmistrz.
— Na pomstę nad tobą! ozwał się, podnosząc głos Piotr — na pomstę!
— Nad krwią i imieniem własném — dorzucił Wit — mścij się, powiesisz ze mną razem imię Zagłobów na szubienicy.
— Nie — odrzekł Piotr — bo cię tu zabić mogę i jak napastnika na rozstajach pogrześć.
— Nim się to wszakże stanie, odparł Wit, dobywając na wpół pistoletu, stajemy o trzy kroki, ja ci łeb rozwalę.
Gdy to mówił i sięgał po broń, Piotr się nań rzucił nagle i pochwycił silnemi rękami dłonie jego, kolanem uderzył go w piersi i obalił. Ściśnięte ręce puściły pistolety, które popadały na ziemię, Wit miotał się obalony, pieniąc i usiłując zębami chwycić przeciwnika, lecz Piotr był silniejszym i nie dał mu się ruszyć z pod siebie.
Ludzie, którzy stali przed gospodą, widząc pana swego w bójce z nieznajomym, już mu się na pomoc rzucić chcieli, gdy Piotr ogromnym głosem krzyknął im, aby się żaden przystępować nie ważył. Trzymając pod kolanem nieprzyjaciela, którego ujął jedną ręką za gardło, drugą oderwał Piotr klamrę pasa i zdrętwiałego od bólu i strachu rzucił twarzą na ziemię, ręce mu ujął i pasem ściągnął a związał. Wit widząc się zgubionym, do krwi ściął usta i milczał nie puszczając głosu.
Piotr, który był cały drżący i rozburzony, podniósł głowę, ludzie jego wszyscy stali we wrotach, jakby czekając rozkazów, milczący, przerażeni. Skinął na nich zdala.
— Do karczmy! żeby nikt nie stał na drodze.
To mówiąc, uderzeniem silném pchnął przed sobą jeńca i opierającego się ciągle zmusił wnijść do gospody, potém do izby, któréj drzwi zaraz zatrzasnął. Odezwał się tylko do Kulesza, aby mu sznur podano.
Ani Kulesz, ani inni nie domyślali się, co zaszło, widzieli tylko spór o zajazd i mogli sądzić, że obrażony Piotr, zuchwalca jakiegoś skarcił, jak się to zresztą w owe czasy często zdarzało.
— Co pan czynisz! — przez drzwi odezwał się Kulesz, po co sobie w takiéj drodze biedy nabierać na głowę? Cóż się stało? co ten człowiek zawinił?
— Zostaw mi to, — ja czynię i odpowiadam za czyny moje, — odparł Piotr, — obrażony jestem śmiertelnie, obrazy darować nie mogę.
Kulesz nie śmiał nic dodać; przyniesiono sznury, Piotr sam zwolnił skórzanego pasa, a skrępował bratanka powrozami, ręce i nogi, potém go rzucił przy łóżku o ziemie i resztę sznura do łoża przywiązał. W czasie tego pętania, Wit nie odezwał się ani słowa, głowę zwiesił na piersi, dyszał, milczał. Piotr czuł się tak silny gniewem i pomstą Bożą, któréj był narzędziem, iż człowiekiem tym obezwładnionym ze strachu, miotał, jak piórem. Zdało mu się, że byłby go zgniótł w dłoniach, gdyby się nie wstrzymał.
Wyszedł do sieni.
— Panie poruczniku — rzekł do Kulesza, jeden z ludzi na koń siądzie i pojedzie do wsi po księdza. Prosić go, by przyjechał na śmierć dysponować umierającego.
— Ale na rany Boże, co pan czynisz? rzekł Kulesz, chwytając go za kolana — opamiętaj się pan!
Piotr odwiódł go na stronę.
— Przysiąż mi milczenie!
— Dlaczego?
— Przysiąż!
— O coć idzie?
— Na Boga! w ucho rzucił mu Piotr prędko; to mój bratanek; ale o tém nikt w świecie wiedziéć nie może i nie powinien. Zbójca, napadł mnie. Ślij natychmiast po księdza, nie chcę, by zmarł niepojednany z Bogiem, a nim północ wybije, on umrzéć musi. Dół na rozdrożu pod krzyżem dwóch ludzi wykopie.
Kulesz spostrzegł po gorączkowéj mowie Piotra, że go odwodzić i reflektować nie było sposobu, milczał.
— Postaw waćpan straże u drzwi i okien, dodał Piotr, ten człowiek przegryźć może sznury i ujść mi jeszcze. Nikt z ludzi nie ma wiedziéć, co za jeden i kto był.
— Na Boga, przerwał Kulesz, a toż jego wóz i słudzy za gospodą stoją, jeśli nie pouciekali, jakże się to ma taić?
Piotr zastanowił się.
— Mnie nikt nie zna — rzekł, to wszystko jedno.
— Ale ludzie wojewodzinéj? dodał Kulesz.
— Potrafimy to wytłómaczyć; ślij waćpan po księdza, dwa rydle u żyda wziąć i mogiłę wykopać pod krzyżem, reszta moja rzecz. Ja biorę na sumienie, dość.
Kulesz stał chwilę, ale mówić już nie miał co, skłonił głowę, potarł czoło.
— Po księdza ja pojadę sam — dodał — a kopać grób będzie dosyć czasu i późniéj. Cóż z ludźmi jego?
— Zabrać ich.
Lecz gdy rozkaz ten został wydany, nie czas już było ludzi chwytać. Dostrzegli oni, co się stało z panem, dopadli wozu, jeden siadł na koń i puścili się cwałem nazad do Borszczówki, choć sami nie dobrze wiedzieli, czy się to na co przydać może.
Piotr uchwycił wiadro wody stojące przede drzwiami, nachylił je, wypił do połowy i otworzywszy drzwi do izby wszedł. Leżał w niéj Wit, jak go był rzucił na ziemi, ale znać się chciał wyplątać z więzów, bo łóżko sobą z kąta wyciągnął, a węzły zaciśnięte jeszcze mocniéj, w ręce mu do krwi się wjadły. Piotr popatrzał nań, i siadł naprzeciw na ławie.
— Wicie, zawołał — zbrodniczemu życiu twojemu ostatnia wybiła godzina. Dać cię w ręce katów, stawić przed sądem, zhańbiłoby poczciwe imię nasze, sam będę ci oprawcą, jak ty nim byłeś dla mnie. Chwili ostatniéj użyj do przejednania się z Bogiem, żałuj za grzechy i módl się. Za chwilę ksiądz przybędzie, czasu nie masz do stracenia.
Wit milczał, tylko ciężkie chrypienie piersi jego słychać było.
— Gdzie Marya? gdzie dziecko moje? zapytał Piotr — mów!
Wit milczał — Piotr wstał z krzesła, podszedł i kopnął go nogą.
— Mów zbóju! gdzie są.
Uderzony podniósł tylko głowę z oczyma zaiskrzonemi i dobywając sił ostatnich, zdławiony plunął na Piotra.
— Słuchaj ty — ty — krzyknął — gdym ja cię mordował, miałeś oręż w ręku i dłonie wolne, mogłeś we mnie uderzyć, inna gra była, ty związanego kopiesz nogami jak zwierzę.
— Boś więcéj nad to uderzenie nie wart! złoczyńco — odezwał się, stojąc nad nim Piotr. Zbójca, co napastuje na drodze, idzie jak zwierz dziki szukać strawy, tyś jak złodziéj przyczołgał się, aby mi wydrzéć wszystko, co miałem najdroższego; tyś bratobójca godzien rozszarpania końmi. Bratobójca! Możeby się kto potrafił ulitować nad tobą, gdyby ten brat, w którego piersi mierzyłeś, był ci złym bratem i nieludzkim towarzyszem. Ale on ci nagiemu dał przytułek, serce, przyjaźń, on cię miłował, on dźwignął. Żmiję rozegrzał na łonie, podłą, najpodlejszą gadzinę. Takiéj krwawéj historyi nie ma i nie było jeszcze; bo się nie wyrodził na ziemi naszéj potwór taki, jak ty!
Witowi usta się krzywiły i począł się sucho, straszliwie śmiać z dzikim wyrazem, który przeraził Piotra. Odstąpił krok, jakby z obrzydzenia ku niemu.
— Ano, tak! tak! potworą jestem, począł Wit; niewdzięczną żmiją, ale ja ci powiem, jakem się nią stał. Nosiliście mnie na rękach, abym się waszemu szczęściu i wielkości przyglądał, a czuł ciągle, że ja ni szczęścia, ni mienia, ni stanowiska nie osiągnę nigdy. Wyście mieli wszystko! dlaczego? dlaczego ja nie miałem? Urodziłem się z piętnem tém, skazańcem na żywot cały; patrzéć na dostojnych, na szczęśliwych, na wielkich, a być nikczemnym, znękanym i zatartym. To nic, byłbym może przecierpiał wszystko; trzeba było, bym powziął miłość gwałtowną dla kobiety, którą ty kochałeś, która ciebie kochała, która miała zostać żoną twoją. Trzeba było, bym patrzał na wasze szczęście i wściekał się. Wściekłem się, powiedziałem — zabiję, struję, ale miéć ją będę i posiędę całe to szczęście, które los wydarł mi, by je dać tobie.
Zamilkł chwilę.
— Przyszła koléj na ciebie, szatan cię ocalił, rzekł, śmiejąc się — zabij, zdepcz, masz prawo. Lecz nie myśl, żebym ci się upokorzył, prosił, pełzał, płakał. Nie — zabijaj — ino prędko.
— Szatan! tak! szatan w ciebie wstąpił — odrzucił Piotr — lecz nie chcę zguby duszy twojéj, pojednaj się z Bogiem, żałuj, a potém umrzéć musisz. Dwóch nas razem na świecie żyć nie może. Nie dość ci było wziąć mi życie, wziąłeś mi żonę, dręczyłeś dziecko, splamiłeś...
Gniew nie dał mu dokończyć, rzucił się na ławę i płakać począł łkając. Wit milczał, co kilka minut targnął napróżno sznury, co go pętały i dyszał, jakby miał ducha wyzionąć.
Noc nadeszła, ciemność dusiła Piotra, rozkazał przynieść światło, sam je wziął w progu i postawił na stole. Spojrzał na Wita, potém na ręce swe i wzdrygnął się. Dwa pistolety leżały na stole, począł je opatrywać z uwagą, podsypał proch, naostrzył skałki i położył. Cisza jakaś zaległa karczmę i okolicę, słychać tylko było skrzek żab daleki i chwilami wiatr przelatujący zaszumiał w drzewach. Piotr słuchał, azali nie dosłyszy tententu konia. Na gościńcu było pusto.
— Wody! wody! mdlejącym głosem zawołał Wit.
Na dźwięk tego głosu wzdrygnął się Piotr; niespodziewana litość zajrzała mu do serca, przypomniał sobie, jak w Konstantynopolu przykuty w wieży po ucieczce, pragnął i wołał tak samo spalony pragnieniem, a nie było nikogo, coby mu przez litość zwilżył usta. Machinalnie wyszedł ku drzwiom i słudze stojącemu opodal rozkazał przynieść wody. Czekał znów na nią w progu, nie chcąc wpuszczać nikogo i chwycił dzban i szklankę. Milcząc nalał, pochylił się i drżącą ręką przystawił do ust napój. Wit chciwie go pochłonął, wzniósł oczy na bratanka ponure i uśmiechnął się.
— Nie męcz mnie, wyjąknął, mam umrzéć, — przystaw że mi broń tu do czoła, niech skończę, niech raz skończę.
— Księdza, czekam księdza, krótko odparł Piotr, musisz się jednać z Bogiem.
Wit głową potrząsł.
— Dla mnie nie ma przebaczenia, bo ty mi nie przebaczysz, nigdy.
Piotr nic nie odpowiadając, powlókł się na ławę i oparł głowę na dłoniach.
— Do moich nieszczęść, wyjąknął, trzeba było, ażebym został zmuszony katem mu być, oprawcą, abym i ja się oblał krwią braterską. Tak — lecz dawnośmy przestali być braćmi.
— Nie winuj mnie winnego, zbrodniarza, odezwał się Wit; winuj kobietę, co weszła między nas dwóch ze spojrzeniem słodkiém, z uśmiechem aniołka, z urokiem obietnic szczęścia, ona, ona winna, żem bratobójcą został.
— Co? ona? zaryczał Piotr, ty śmiesz rzucić cień na nią? Czyż kiedykolwiek...
— O! ona mnie zawsze nienawidziła, przerwał Wit — o! to prawda, alem ja jéj pragnął tém więcéj, tém straszniéj. Gdyby nie ona, po cóżbym miał porywać się na ciebie?
— Więc to cię szatan miłością zapalił do anioła! zawołał Piotr, i trzeba ci było przez krew iść.
— Przez krew, przez gwałt, przez zbrodnie, do nieszczęścia tylko, do kary, bom chwili spokoju i jednego uśmiechu i nic oprócz obrzydzenia i wstrętu nie zyskał. Musiałem szaléć gorzéj, niż wprzódy, bom miał naczynie przy ustach, a pić nie mogłem a piłem truciznę.
Piotr stanął naprzeciw niego.
— Gdzie Marya? zapytał — mów, mów mi!
Nie było odpowiedzi, Wit ponuro wejrzał, milczał.
W téj chwili zatętniało, na gościńcu słychać było wózek i dzwonek, ksiądz jechał.
— Już! odezwał się Wit blednąc, już...
Piotr drzwi roztworzył, a sam na progu przykląkł. Staruszek siwowłosy z piękną, jasną, pogodną twarzą, z jaką Świętych Pańskich malują, stał na progu, trzymając w rękach osłonione białym rąbkiem naczynie kryjące Boga. Wchodził, modląc się, nieśmiało i potoczył oczyma, szukając chorego.
W téj chwili Piotr za nim drzwi zamknął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.