Bratanki/Tom II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII. Bussowie i Stolzowie.

W progu powitał go pan Stolz podjęciem szlafmycy i zaprosił do pokoju, bardzo, jak na Schandau, wykwintnie przybranego, gdzie znaleźli jejmość w fiokach, świeżą jeszcze i ładną kobiecinę z dwiema ślicznemi córeczkami. Zagaić rozmowę nie było łatwo. Pozdrowiwszy i przeprosiwszy państwa Stolzów, iż im spokój przerywa, Wojski swą nieciekawą niemczyzną, oświadczył, iż w imieniu bardzo stroskanego przyjaciela przybywał.
Z pierwszych słów fertyczna jejmość odgadła, czy udała, że się domyśliła Polaka i z wielkim zdziwieniem Wereszczaki zaczęła do niego mówić popsutym wprawdzie lecz jego własnym językiem. Grzeczna była nad miarę, śmiejąca się, trzpiotowata i znać w niéj było dworkę.
— Łatwiéj mi więc będzie, odezwał się Wereszczaka, rozmówić się z panią niż z mężem. Wejdźcie w położenie nasze: przybywamy szukając znikłéj kobiety i dziecięcia, z którémi nie wiemy co się stało. Myśleliśmy, że państwo jako tak blizcy sąsiedzi, zechcecie może dać nam pewne wskazówki i objaśnienia.
Słysząc to jéjmość uczyniła minkę zasmuconą, brwi podniosła do góry, spuściła oczy na robotę, którą trzymała w ręku, westchnęła i z obojętnością szczególną, poczęła mówić spoglądając na męża:
— A cóż my, proszę pana, wiedziéć o tém możemy? Tu zwróciła się po niemiecku do męża.
— Eberhardzie, powiedz że szanownemu panu, iż przed nami taką utrzymywano tajemnicę, tak się kryto, iż nic, ale to nic, no, powiem panu ani twarzy nawet téj pani widziéć nie mogliśmy.
Stolz potwierdził to i dodał:
— Już to, niech mi pan za złe nie bierze co powiem, nie wiem kto tę panią tam umieścił, ale prawda wyznać każe, gorzej było niepodobna. Ja im to w oczy powiem, to nie są ludzie warci, ażeby dostojni cudzoziemcy utrzymywali z niemi stosunki.
Żona spojrzała na męża, jakby go powstrzymać chciała, lecz mówił daléj coraz się więcéj rozogniając a ręką wskazując dramatycznie na kamieniczkę Bussego.
— Nie, moja Krystyno, nie, dostojnym cudzoziemcom należy bez ogródki mówić prawdę! Jakże można było na pobyt dla choréj osoby wybrać strupieszały ten chlewek, tę kleć, to pudełko zbutwiałe, które oni domem nazywają? Wszak to palcem trącić rozwali się. Daléj co...
Żona mrugnęła, ale on z powagą mówił daléj:
— Tak! tak! dostojnym cudzoziemcom prawda się należy. Jakże chorą kobietę, delikatną, mieścić w domu i familii grubianów takich, ludzi niewykształconych, chłopów nieokrzesanych? Cóż z tego dobrego być mogło?
— Już to prawda, przerwała filuternie piękna Krystyna ciągle koląc się w palce, aby się zdawało, że coś robi, mój mąż choć surowy, ale mówi prawdę. Zawsze prawdę!
— Ludzie są bez wychowania żadnego, chciwi. Ruszyła ramionami. — My z niemi przez płot żyjemy, a nie mamy spokoju, cóż dopiéro gdyby pod jednym dachem przyszło? Istotnie oszaléć można!
Była chwileczka milczenia, pani Krystyna Stolzowa dodała:
— Parę razy przez okno widziałam tę panią. Wyglądała bardzo mizernie biedaczka i obchodzili się z nią, to postrzedz było można i zdaleka, grubiańsko, nieznośnie. Płakała nieraz w oknie siedząc, dziecku ani na próg, jéj ani do ogródka. Ten idiota Michel ze swemi długiemi rękami do kolan, włóczył się jak cień za nią, jeśli nie on, to stary Busse, jeśli nie stary Busse, to ta baba straszna jak jędza, a daléj dzieci.
Nagle zamilkła; skorzystał z téj pauzy poważny Stolz i rzekł:
— My panie, nic nie wiemy! Dostojnym cudzoziemcom prawda się należy, ale myśmy obcy téj sprawie. Tak! tak! słyszeliśmy, coś się stało, zabrakło téj pani i dziecka jednego dnia, więcéj nie wiemy nic.
— Jakże wyjść mogła, zapytał Wojski, jeśli, jak pani sama powiadasz, tak pilnie była strzeżoną!
— Ja nie wiem! szepnęła Krystyna, patrząc na robotę i zwracając się do męża, rzekła po niemiecku:
— Ty Eberhardzie nie wiész nic także.
— Ja, nie wiem nic a nic. Nie lubię patrzéć w okna cudze i mięszać się w cudze sprawy. Proszę pana, niech pan spojrzéć raczy, posadziłem dwa kasztany sprowadzone od ogrodnika z Pillnitz, aby mi znienawidzony widok na ten chléw zakryły.
— Ale mi téż pozwoli pan spytać, wtrąciła Krystyna przelotnie spoglądając na Wojskiego, któremu się uśmiechnęła bardzo mile, dlaczego i z jakich powodów téj pani tak pilnowano? kto ją tu osadził? ona o ile mnie się zdaje, nie prawdaż mężu? (świadczyła się nim ciągle, a on potakiwał z powagą wielką) nieprawdaż mężu, wcale nie była obłąkaną, tylko uciśnioną i nieszczęśliwą.
Spojrzała na Wojskiego badawczo.
— Téj całéj historyi nieszczęśliwéj kobiety, gdybym ją pani chciał nawet opowiedziéć, nie wiem czybyś mogła uwierzyć. Tyle tylko jéj powiem, iż ta pani nie była wcale obłąkana, ale, jak pani powiadasz, była przez nikczemnego człowieka prześladowaną okrutnie. Trzebaż takiego losu, ażeby w chwili, gdy niespodzianie zmieniły się okoliczności, gdy cudownie została wyzwoloną od tego tyrana, który umarł, znikła dla tych co ją ratowali.
Wojski ręce załamał, Niemiec znać zaciekawiony spojrzał na żonę, ażeby mu wytłómaczyła o co szło, Krystyna rzuciła kilka słów dla uspokojenia go, a co żywiéj zwróciła się do Wojskiego.
— Jakto? więc... się coś zmieniło w jéj losie? spytała.
— Wszystko! zawołał Wereszczaka, tamten, umarł!
Gosposia zdawała się pomięszaną i jakby nie wiedziała co mówić na to, szybko coś a niewyraźnie przemówiła do męża; mąż głową trzęsąc, surowo zaprzeczył czemuś, rozmowa się urwała.
— Wié pani, dokończył Wojski, że wiele, wiele dalibyśmy, jéj mąż i ja.
— Jakto? więc tamten..... ten..... nie był mężem, zawołała Krystyna.
— Mówiłem pani, że to historya do wytłómaczenia trudna, rzekł Wojski.
— Jakto? więc miała dwóch mężów?
— Tak jest, bo sądzono, że pierwszy został zabity, a on żył.
Robótka wypadła z rąk gosposi, która oczy wielkie zwracała to na męża, tłómacząc mu opowiadanie Wojskiego, to na Wereszczakę, z ciekawością rozbudzoną do najwyższego stopnia.
I znowu poszwargotali coś pan Stolz z panią Stolzową, a on rozpoczął poważnie:
— Ja panu rozpowiem jak to było, bo wiem co się dostojnym cudzoziemcom należy, a ten grubianin nie wié i nigdy wiedziéć nie będzie, bo to jest drąg nieoskrobany.
Wskazał na dom Bussego.
— Busse, ja nie chcę mówić tego publicznie, ale to jest chrzczony żyd, ja to wiem z pewnością, handlarz, szachraj, niecnota.
Żona spojrzała, pohamował się.
— Busse, mówił łagodniéj nieco, skorciało go, pojechał na jarmark do Pirny i na kogoś zdał dozór, na tę kobietę nieokrzesaną, która dawniéj, bo ja to bardzo dobrze wiem, była prostą dziewką w gospodzie, no, ale już tego nie chcę mówić. Zdał taką delikatną panią na ręce takich ludzi jak sama Bussowa i godny jéj syn, idiota. Ja nic nie wiem, domyślam się tylko, bo zkądże ja bym to mógł wiedziéć? Zdaje mi się, że Bussowa poszła do swojéj miłéj sąsiadki, do téj przekupki Widerowéj, a syn poszedł w krzaki i spał. Zdawało im się, że na górze zamknęli tę panią, tymczasem... patrzę ja...
Tu niezmiernie się zmięszał, żona zmarszczonemi brwiami dała mu znak, poprawił się zaraz:
— Tymczasem, musiała pani ta wyjść do ogrodu, a z ogrodu, wszak jest tylna furtka?
Żona nie odrywając oczów od roboty, potwierdziła skinieniem.
— Furtką mogła wyjść w góry, a w górach...
Ruszył ramionami.
Jéjmość dokończyła: — W górach, w górach, proszę pana, nie trudno o ludzi co i za granicę do Czech i na Szlązk, zawieść, czy zaprowadzić mogą. Oj! oj!
— Ale nas tu przestraszono, rzekł Wojski cierpliwy, chustką znalezioną na brzegu Elby: obawiamy się rozpaczy, nieszczęścia.
Małżeństwo pobieżnie spojrzało na siebie.
— O chustce to i ja słyszałam, odezwała się pilnie wracając do szycia pani Stolzowa, lecz, proszę pana, matka się z dzieckiem nie utopi, matka dla dziecięcia przeniesie wszystko, a życia mu nie odbierze, matka! a! chyba by była istotnie obłąkaną, a ja, nie sądzę, ażeby ta pani być mogła.
— Naturalnie my nie nie wiemy, dołożył Stolz, zkąd my co wiedzieć możemy? My ludzie spokojni, nie mięszamy się w sprawy cudze, nam się wszakże zdaje, iż utopić się nie mogła. Chustkę w pośpiechu mogła zgubić na drodze.
Zamilkli oboje państwo Stolzowie. Wojski nie śmiał już ich badać dłużéj i powstał z krzesła.
— Wielka to szkoda, rzekł, iż mi państwo nie możecie dopomódz, dać jakiéj skazówki... Familia znaczną wyznaczyła nagrodę.
Stolzowa wytłómaczyła to zaraz mężowi, popatrzyli na siebie, on głową potrząsł, ramionami ruszył.... poczęli Wojskiego odprowadzać ku drzwiom oboje milczący.
Wróciwszy do Bussych domu zastał tu Piotra, siedzącego samotnie w pokoikach i płaczącego jak dziecię.... nie śmiał mu nic już mówić, a nie miał téż wiele do powiedzenia. Postanowili noc spędzić w Schandau i nazajutrz pójść jeszcze na zwiady. Oprócz domu państwa Stolzów, wiele innych stało w okolicy, a ku brzegowi Elby chatki rybaków i kamieniarzy. Okolica była dosyć ożywiona, ludna, mógł ktoś chociaż przypadkiem widziéć, spotkać kobietę, którą strój, zresztą dziecię, jakie miała z sobą, łatwą do poznania czyniły.
Nazajutrz zostawując Piotra znowu w tém mieszkaniu, od którego się oderwać nie mógł, Wereszczaka poszedł ku brzegowi rzeki. Zabrał z sobą chłopaka z gospody roztropniejszego nieco niż Michel, który mu z miejscowemi ludźmi, szpetnym mówiącemi dyalektem, służył za tłómacza.... Chodzili wszakże parę godzin bez skutku. Wracając już zetknęli się z powracającym téż od Elby i statków człowiekiem, którego wskazał tłómacz, jako blizkiego sąsiada. Był to wesoły robotnik, z oczyma lśniącemi, z usty uśmiechniętemi, rumiany, otyły, silny, siekierą i drągiem zarabiający na życie. Chłopiec mu opowiedział o co szło, i znów nagrodę jakąś obiecać musiał, bo się bardzo dopytywał długo, rozmowę śmiechem przerywał, ramionami ruszał i kilka razy na kamienicę Stolzów wskazawszy — odszedł.
Wojski począł chłopca badać.
— Nic z niego dowiedziéć się nie można — odparł chłopak — ale oni tu wszyscy Stolzów posądzają, iż coś mogą o tém wiedziéć.
Zwrócił się więc niezmordowany Wereszczaka wzdychając: „O Jezu najsłodszy“ — do domu Stolzów.
Znać go z okien wcześnie postrzeżono, bo spotkał jéjmość samą na progu, ale dziwnie milczącą i spoważniałą. Weszli do pokoju, nie prosiła go już nawet siedziéć. Na pierwsze pytania zaś poczęła żywo:
— Ja nie wiem prawdziwie, dla czego nas tu wszyscy posądzają, że o tém coś wiedziéć musiemy. My ludzie jesteśmy spokojni i do niczego się nie mięszamy wcale. To jakaś sprawa kryminalna. Człowiek do niéj wplątany, zawsze musi odpokutować.... My ludzie spokojni. Proszę pana.... cóż tu badać! państwo się tu niedowiecie nic. Być może, iż w przystępie obłąkania utonęła.... albo z rozpaczy....
Napróżno Wojski, mający pewne podejrzenia, z różnych stron zachodził; pani Stolzowa milczącą była i nieprzeniknioną....
Na tém skończyły w Schandau troskliwe dochodzenia Wojskiego; pan Piotr zebrał najdrobniejsze pamiątki dziecięcia swego i żony, pożegnał się z temi izdebkami, które musiał opuścić.... i powrócili milczący do Drezna. Uczyniono tylko tyle, że wszelkiemi możliwemi środkami ogłoszono w okolicy, iż ktoby wiadomość pewną dał o znikłéj pani, otrzyma znaczną nagrodę. Porozlepiano nawet po wsiach sądowe obwieszczenia.
Wojski, dotrwawszy aż do tego kresu, sam już nie wiedział co począć, chciało mu się bowiem powracać do domu, nie mógł Piotra samego porzucić, a ten znowu dopókiby pewniejszéj wieści nie otrzymał, z Saksonii wyjeżdżać nie chciał. Wysłano tylko listy do Wojewodzinéj, Wojski do matki stęsknionéj szeroko się rozpisał, i siedzieli w Dreznie znękani.
Kilka dni znowu upłynęło bez wieści, gdy jednego wieczora służący doniósł Wereszczace, iż jakiś Niemiec się o niego dowiadywał i nazajutrz rano miał powrócić. Niechcąc próżnych w Piotrze obudzać nadziei, które łatwo zawiedzionemi być mogły, Wereszczaka nic mu o tém nie powiedział. Z rana tylko nie poszedł jak zwykle na mszą do kościoła i odprawiwszy go czekał. Przed południem zjawił się ów Niemiec, a był nim chłopak z gospody, który znać w nadziei wynagrodzenia zabrał się z kimś na furze do Drezna i przybył, jak mówił z wiadomością, na nieszczęście, bardzo smutną. Odkrył on, że nazajutrz po zniknięciu owéj pani, rybacy nie tylko chusteczkę znaleźli na brzegu, lecz z wody wyciągnęli drugą jakąś i część ubioru dziecięcia.... Czarna ta nakrywka widzianą była na Urszulce, poznali ją Bussowie, i odzyskany ślad ów, na którym widać było znaki, że w wodzie przebywał — przywiózł z sobą chłopak. Jak mógł najprędzéj pozbył się go opłacając mu Wojski, ażeby się nadchodzący Piotr z nim nie spotkał.
Dla niego nie pozostawało już najmniejszéj wątpliwości, iż biedna męczennica, zrozpaczywszy wreszcie, lub dostawszy w istocie obłąkania, o które ją pomawiano, rzuciła się do Elby, unosząc z sobą dziecię, dla którego sroższego losu na świecie się obawiała.
Piotr poznał, wróciwszy, na zmienionéj twarzy przyjaciela, wrażenie bólu nowego, lecz pytać go nie śmiał o nic. Uścisnęli się w milczeniu, rozmowę ostatnią odłożył Wojski do namysłu, i ochłonąwszy dopiero z wrażenia, nazajutrz wywiódł towarzysza do wielkiego ogrodu za miasto, a tam pod lipami zżółkłemi alei, począł go namawiać na powrót do domu.
— Próżne to nadzieje, — rzekł, — my tu już nie dośledziemy nic, ani się nie doczekamy. Gdyby była najmniejsza poszlaka zła czy dobra, ludzie by ją dla zarobku, na który tak są łakomi, przynieśli... Jedźmy do domu i zdajmy się na Opatrzność... Może téż Pan Bóg ulituje się nad twoją niedolą...
Piotr milczący słuchał.
— Dobry mój, jedyny przyjacielu, rzekł, wracaj ty, ja cię przez egoizm, dla siebie trzymać tu nie chcę, wracaj do matki. Mnie się chce zostać, ja zawsze mam nadzieję.
— Nadzieję, Piotrku mój, odparł Wojski, i jabym miał, szczególniéj w miłosierdziu Bożem, gdyby wyroki Opatrzności nie były dla nas nieprzeniknionemi tajemnicami. Skłonić trzeba czoło przed niemi. Nie chciałbym cię smucić, odbierając nadzieję, lecz mój Piotrku, mnie ta nieszczęsna chusteczka tkwi w pamięci i przeraża. Pobożna, cierpliwa, święta niewiasta, takiém prześladowaniem, niewolą, cierpieniem bez nadziei, czyż nie mogła być istotnie przywiedzioną do rozpaczy, do szału, do chwilowego obłąkania i czyż w takiéj chwili nie mogła z dzieckiem rzucić się w rzekę?
— Mój drogi Wojski, rzekł po namyśle Piotr, nie przeczę, że ten nadmiar nieszczęścia jest możliwy, lecz powiem ci rzecz jedną. Marya od dzieciństwa miała dwie świętości, których się nigdy, na chwilę nawet nie pozbywała, które nosiła zawsze, a jednak na taką śmierć ponieść ich nie mogła. Była to książka od nabożeństwa jéj matki i relikwiarz ojca. Tych dwojga nie znalazłem w jéj mieszkaniu, a powiedz mi sam, czy kobieta idąca się topić z rozpaczy, mogła by je zabrać z sobą?
— Ja tylko obłąkanie przypuszczam, a w takim stanie, Jezu najsłodszy, możliwe wszystko.
Piotr zmilczał.
— Nie, zawołał, ona żyje! ja czuję, że gdyby jéj na świecie nie było już, umrzéć bym téż musiał.
Ścisnęli się milczący.
— Jedź ze mną, powtórzył Wereszczaka, jedź. Jeśli Bóg da, że żyje, toć się nam tam zjawi prędzéj niż tu. Przypuszczasz, że uciec mogła? Dokąd-że jeśli nie do wojewodzinéj? Pocóż my tu nadaremnie siedziéć będziemy. Wróćmy i czekajmy tam, gdzie się jéj chyba najwłaściwiéj spodziewać można.
— Lecz jakże by się do kraju dostać mogła? — zapytał Piotr. Wiem na pewno, iż pieniędzy Wit jéj nie dawał, klejnotów z sobą nie wzięły, bo i te, pewno dawno sprzedane.
— Słuchaj Piotrku, Jezu najsłodszy, dodał Wereszczaka, a toż cudów dosyć dla ciebie Opatrzność już uczyniła, czemuż nie przypuszczasz, że się i na niéj spełni?
Wereszczaka wiedział dobrze, iż taki cud nie był możliwym, lecz cieszył jak mógł Piotra, aby go ztąd wyciągnąć.
— Piotrku, dodał, ja cię już gwałtem zabiorę; jutro pojedziemy pożegnać dwór, Orzelską, Brühla i komu tam podzięka i uszanowanie należy, a potém, drogi przyjacielu, do Bożéj Woli. Tam ci będzie lżéj i słodzéj cierpiéć, tam świeże znajdziesz jéj ślady.
— Tak, chmurno dodał Piotr, i jego ślady i zbrodni plamy i ochydne przypomnienia. Przeszłość, którą ona przecierpiała, ocalając dziecię.
— No, to do mnie, do Rachowa, dokąd chcesz jedźmy, lecz opuśćmy już Saksonię. Zdaje mi się, że i dla ciebie z dobrém to będzie, jedźmy.
— Jeśli chcesz, jedźmy, rzekł nareszcie złamany jakby Piotr, jedźmy, pojadę jeśli nie dla mnie, to dla ciebie.
— Dla kogo chcesz, Jezu najsłodszy, rzekł Wojski, ale trzeba ci jechać, tu cię strawi i zjé ta rdza tęsknoty próżniaczéj. Człowiek póki żyw, musi żyć.
Tak skończyli rozmowę, zwolna wracając ku miastu. W drodze, na wielkiéj lipowéj alei, spotkał ich orszak królewski. Król, następca, jego młoda żona, hr. Orzelska, Rutowski, dwór cały konno, śpieszył na jakąś wymyśloną fetę, która się miała odbyć około pałacyku ogrodowego. Twarze te uśmiechnięte, jakby ironią swego wesela, mignęły dwom smutnym wygnańcom. Skryli się w cień lip gęsty, aby ich niespostrzeżono. Ten świetny orszak, był jakby ostatniém stolicy niemieckiéj pożegnaniem, wesołéj powierzchownie, a smutnéj w istocie, bo grożącéj ruiną, jak grozi każdy ludzki zbytek i pycha. Wśród téj wytwornéj rozrzutności, szeptało coś o upadku przyszłym, który miał zmiękłych w rozkoszach ludzi, wziąć bezbronnych. Bezmyślna ta zabawa dni i nocy, poświęconych używaniu, patrzała już z pewnym instynktownym strachem, na surowe skąpstwo Berlińskie i militarną potęgę Prus. Jeszcze wielka przeszłość saskiego rodu, jakby urokiem czaru osłaniała to gniazdo, a już się uszczuplało dokoła, na czém ono rozłożoném było.
— Jedźmy! — powtórzył idąc Wojski, wspaniale tu, pięknie, modnie, bogato, a w naszych przecież lasach czuję się zdrowszym i spokojniejszym i szczęśliwszym, a podziwiam ludzi, którzy w tych poduszkach atłasowych żyć mogą.
— Jedźmy więc! westchnął Piotr.
— I nazajutrz ruszyli na Wrocław i Szlązk z powrotem do kraju.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.