Boży gniew/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Pożegnanie z Maryą Ludwiką było zimne i ceremonialne, napozór przynajmniej, lecz staraniem obojga kanclerstwa litewskich, a szczególniej księcia Albrechta, pomiędzy królową wdową a Janem Kazimierzem stanął już pakt niemy, który ich interessa łączył i wiązał w przyszłości.
Zręczny dyplomata, Radziwiłł, zawsze we własnem tylko imieniu działając, przyjeżdżał tyle kroć do Maryi Ludwiki, do Króla Szwedzkiego, tak powoli działał na oboje, iż królową skłonił do zgodzenia się na swe trudne wyjście za mąż za nowego króla, a Jana Kazimierza do obietnicy, iż — jeśli królową sobie pozyskać potrafi — żenić się z nią jest gotów.
Wszystkie korzyści tego połączenia umiał kanclerz wyłożyć bardzo zręcznie.
— W tej chwili zyskujesz sobie w. król. mość we Francyi i w Rzymie sprzymierzeńca, królowa gotowa jest sukursować pieniędzmi... Wszystko to warunkowo tylko wiąże w. król. mość, ale ożenienia łatwiejszego, mniej kosztownego w tych czasach, gdy o pieniądz trudno, naostatek osoby godniejszej korony, którą nosiła z taką powagą, nie znajdziesz w. król. drugiej. Wszystko mówi za nią.
— Mam największą cześć dla Maryi Ludwiki, — zapewniał Kazimierz.
Tak ułożywszy preliminarya, kanclerz był pewnym prawie, że mimo niestałości umysłu króla wszystko się według programu spełnić musi.
Jan Kazimierz w pierwszym momencie zgodził się: dawało mu to pewność wyboru, poparcia, oswobodziło od troski, lecz zaledwie Radziwiłł odszedł, a on pozostał sam na sam z Butlerem, przed którym z gadatliwością dziecinną ze wszystkiego się zwierzał, zawołał, ręce łamiąc:
— Wiesz, Butler, co mnie ta korona kosztować będzie? Ja to przewidywałem. Radziwiłł mi swata królową wdowę i każe mi się z nią żenić.
Ale to znaczy się dać okuć — i ta kobieta mnie zawojuje! Ja to czuję, ona mnie na pasku prowadzić zechce, będzie każdy mój krok szpiegować.
Nagle urwał i zamyślił się.
— Nie jest brzydka — zamruczał — tego nie powiem, ale młodości ani znaku, a dla mnie młodość...
I jakby się sam zawstydził tej słabości swej, dodał prędko:
— Te ożenienia urzędowe, to do niczego nie obowiązuje. Władysław z nią nie żył prawie, tak, ale czyniła z nim co chciała.
Zobaczysz — i mnie to czeka!
— N. Panie — przerwał Butler — położenie nieboszczyka cale było inne.
— Tak, ale ona, królowa dziś, stokroć silniejsza, niż była w początku — mówił Jan Kazimierz. Ma stosunki, przyjaciół, adherentów.
Starosta zbliżył się do króla.
— N. Panie — szepnął. — Polityka ma swe prawa. Przecież w. król. mość nie dajesz zobowiązania żadnego do tego ożenienia się. Są to tylko przypuszczenia, życzenia, ewentualności. Raz osiągnąwszy koronę, zawsze się cofnąć można.
Zacisnął usta Jan Kazimierz.
— Ja też — zawołał rękę kładąc poufale na ramieniu Butlera — ja też z królową samą nic o tem mówić, nic przyrzekać nie myślę... nie — nie... Mówiliśmy z kanclerzem; są to suppozycye, że się tak może złożyć w przyszłości, — nic więcej z mej strony, nic więcej!
Pożegnanie z królową z obu stron było jakby badaniem potajemnem. Wiedzieli, że układy zostały zawiązane, i że o nich mówić nie była pora.
Królowa wyszła, nieco więcej ożywiona, niż zwykle, król zbliżył się z wyraźniejszą galanteryą jakąś, która go przy rysach twarzy niemiłych i wymuszeniu, do jakiego się czuł obowiązanym, wielce śmiesznym czyniła.
Rozpoczął od podziękowania królowej za przyrzeczone mu poparcie. Marya Ludwika zlękła się może zbytniej otwartości i natychmiast przerwała.
— Radabym tej rzeczypospolitej, która mnie przyjęła i przyswoiła dać dowód przywiązania, a lepiej jej usłużyć nie mogę, jak przyczyniając się, oile słabe siły moje zdołają, do prędkiej elekcyi w. król. mości.
Pisałam już do króla, kuzyna mego, i spodziewam się rychłej odpowiedzi, — listu do Stanów Rzeczypospolitej.
Jan Kazimierz ucałował podaną sobie rękę.
— Nieskończoną wdzięczność winien będę w. król. mości.
Królowa ciągle, jakby się obawiała niezręcznego i niewczesnego wygadania się ze strony Kazimierza, przerywała mu żywemi zaręczeniami, iż wszelkiemi siłami popierać go będzie.
Rozmowa w ciągu której, zapewne wskutek wczesnego polecenia, nadszedł ks. de Fleury, skończyła się ogólnikami. Znać jednak było w obejściu się swobodniejszem obojga, iż lody pierwsze skruszone zostały, że oboje pewniejsi spoglądali w przyszłość. Marya Ludwika znała już dosyć Króla Szwedzkiego, aby pewną być, iż zapanuje nad nim, i o to najmniejszej nie miała obawy.
Strwożony król pocieszał się potajemnie tem, że później z tego zawikłania i obietnic wyśliznąć się potrafi.
Wyszedł więc tak wesół, jak nie był oddawna, ale — stary grzech, z całą swą wstrętliwą fiziognomią mściciela, czekał go na progu antykamery.
Stała tu inaczej teraz, ale nie mniej cudacznie wystrojona Bertoni, której pokojowcy króla, karły, dworzanie, komornicy nie mogli zmusić do odwrotu, choć ją zapewniali, że króla nie było, i że z nim dziś widzieć się jest niepodobieństwem.
— Jużci przecież na noc powróci — wołała zuchwała Włoszka — a ja ztąd nie ustąpię krokiem, póki się z nim nie rozmówię.
Na żywy ten spór ze strażą drzwi swoich nadszedł król i zbladł, zobaczywszy tego upiora przeszłości.
— A! nieznośna ty... — zawołał — dajże mi tchnąć! Czego mnie prześladujesz?
Włoszka skłoniła mu się.
— Mam ważną sprawę — rzekła — w. król. mość jutro do Nieporętu, a ja po bezdrożach gonić za nim nie mogę.
I przedzierając się za królem, choć nic nie odpowiadał, Bertoni wtargnęła do drzwi sypialni.
— Czegóż chcesz? — krzyknął niecierpliwie odwracając się, Jan Kazimierz.
— Sprawiedliwości! — patetycznie głos podnosząc, odrzekła Włoszka.
Jedną córkę mam, oko w głowie, skarb.
Na wspomnienie to córki król stanął.
— Aha! z córką więc... katastrofa — zawołał. — Ciekawym.
— Katastrofy żadnej niéma, bo ja jej nie dopuszczę — zawołała Bertoni — oczybym mu wydarła!
— Komu?— spytał zaciekawiony widocznie król.
W drugich drzwiach pokoju na progu z tą swobodą dworów, w których niema porządku i karności, cała gawiedź antykamery zbiła się do kupy i słuchała.
Bertoni wskazała na nią.
Tupnął nogą król i rękami dał znak, aby wszyscy precz szli.
— Drzwi zamknąć.
Z chwili tej korzystała Włoszka, aby włosy i manele przed źwierciadłem poprawić. Wyglądała jak istna głowa Meduzy, okryta błyskotkami.
— Cóż się z twoją córką stało? — zagadnął król, widocznie zaintrygowany.
— Nie stało się nic, ale jako matka ja muszę zapobiegać, aby się stać nie mogło — poczęła Włoszka. — Otóż doszłam tego, że dworzanin w. król. mości, szlachetka biedny, bez domu i łomu, pokojowiec, podkrada mi się do Bianki, bałamuci, próbuje korrumpować ludzi, pod oknami się włóczy, liściki pisze.
Śmiał się król.
— A to zuch! — zawołał — któryż? mów, jak się zowie?
Nie odpowiadając na pytanie, Bertoni ciągnęła dalej:
— Przychodzę po to, abyś mu w. król. mość zakazał, zagroził, zapowiedział, że jeśli się waży i będzie mi dalej podstępnie się wkradać, dostanie na kobiercu i won ze dworu!
— Nic więcej? — zapytał król rozweselony — nie powiesić-by go za to?
— Nie drwij w. król. mość — przerwała gniewnie Włoszka — tu o niewinne dziecię chodzi.
— Powiedzcież mi, jak się ten szczęśliwiec zowie? — zapytał Kazimierz.
Skrzywiła się Włoszka i plunęła.
— Nawet nazwiska jego paskudnego wymówić trudno — krzyknęła — nazywa się jak jaki stróż, gbur, chłopisko. Imię i nazwisko dobrane.
Krztusiła się Bertoni i z przyciskiem wyrwało się jej z ust nareszcie.
— Dyzma Strzębosz!
Król podniósł ręce i plasnął.
— Oho! — zaśmiał się — ma więc gust kawaler.
Włoszka, nawykła z królem wcale nie czynić ceremonii, mruknęła: — Aha! nie dla psa kiełbasa...
Tymczasem już król w ręce uderzył. Wpadł pierwszy dworzanin Tyzenhauz.
— Strzębosza mi tu wołać.
— W antykamerze go niéma — odparł śmiało Tyzenhauz — ale na zamku jest, bom go widział niedawno.
— Posłać po niego.
Wtem, jakby na zawołanie, wśród ścisku przedpokoju, powstał szmer, i przedzierając się przez dworzan, wszedł śmiało i raźnie stąpając, kuso a elegancko, według ówczesnej mody, wystrojony popolsku, młodzieniec bardzo przystojny, z czubem w pukle mu zwijających się włosów na głowie, przy szabelce, w krótkiej delijce, — choć malować!...
Ciemny wąsik, do góry podkręcony, młodej twarzyczce nadawał butę większą jeszcze, choć i tak jej dosyć miała.
— Strzębosz? — zagadnął, niby się groźno marszcząc, król — co to znowu za skarga na ciebie?
Bertoni cofnęła się kilka kroków, tyłem ku obwinionemu się obracając.
— O niczem nie wiem — burknął dworzanin.
— Jakto? o niczem! — wybuchnęła Włoszka — waćpan mi chcesz córkę bałamucić.
— Uchowaj Boże! — rzekł zimno Strzębosz.
— Nie możesz się zapierać — przerwała kobieta — ja mam dowody w ręku.
— Ja się też nie myślę zapierać — począł dworzanin — że panna Bianka mi się bardzo podobała, żem się nawet w niej rozmiłował. Toć nie grzech... Jestem szlachcic, a kiedy się rozmiłuję, to i ożenić mogę.
Bertoni pochwyciła się za głowę.
— To mi dopiero łaska? — krzyknęła — waćpan! żenić się z moją córką, waćpan co masz całego majątku nędzną szkapę i siodełko z rzemiennym rzędzikiem ! Cha! cha! cha!
Strzębosz słuchał wcale niezmieszany:
— I tego się nie wypieram, żem ubogi — odparł. — Albo to się jako drudzy dorobić nie mogę? a moje też szlachectwo nie zaważy na szali?
Król spoglądał, to na zuchwałego sługę swojego, to na rozpłomienioną tą śmiałością jego Bertoni.
— Miejże rozum — odezwał się, do Strzębosza zwrócony. — Widzisz, że matka ciebie znać nie chce, gwałtem przecie jej nie weźmiesz, a szlachectwo twoje mało sobie cenią. Dajże ty mi pokój tym amorom i żebym ja o nich więcej nie słyszał!
Strzębosz wąsa pokręcił.
— W. król. mość — rzekł — możesz mi rozkazywać, co zechcesz, ale co się tyczy serca, wiadoma rzecz, jeden Bóg ma w swych rękach serca nasze. Ja sam panem jego nie jestem. Radbym posłusznym być, ale za to ręczyć trudno.
Uśmiechnął się król, ruszył ramionami.
Włoszka palce sobie z gniewu wyłamywała i słychać było, jak w stawach trzaskały.
— Słyszałeś waszmość rozkaz króla? — zawołała gniewnie — a ja mu zapowiadam, że przystępu do mojego dziecka zakazuję — i wszelkich użyję środków, choćby ją przyszło do klasztoru zamknąć, abyś końca jej nosa nawet nie zobaczył.
Ruszaj sobie ze swem szlachectwem, gdzie chcesz; złakomi się może na nie inna mieszczka, moje dziecko zawysoko.
Strzębosz słuchał zukosa, patrząc na rozjątrzoną jejmość; nie odpowiedział nic.
— No, masz odprawę — rzekł król — wiesz czego się spodziewać: pamiętajże, abym ja więcej tych skarg na ciebie nie słuchał, bo — będę musiał ze służby cię odprawić.
Wszystko to razem na młodzieńcu bardzo małe zdawało się czynić wrażenie; posądzić go było można, iż się pod wąsem uśmiechał.
Pokłonił się potem w milczeniu królowi, trochę szydersko; zniżył głowę przed jejmością i wyszedł, ale jakby tryumfował.
Strzębosz ten, którego Bertoni tak sobie lekceważyła, od powrotu Jana Kazimierza nanowo do dworzan jego zaliczony, był wszystkich, nie wyjmując króla, ulubieńcem. Chłopak ubogi, syn wdowy, kędyś z Krakowskiego, dziecię znanego z męztwa żołnierza, który w regimencie Biskupa Krakowskiego do śmierci służył, wychował się w Krakowie, potem wszedł w czasie, gdy Władysław IV, nowe zaciągi rozpoczął, do pułków cudzoziemskich, a z nich na dwór Kazimierza.
Na swoje lata miał on już dosyć doświadczenia, a na wpół sierota, zmuszony zawczasu sam sobie rady dawać i matce pomagać jeszcze, bardzo szczęśliwie, śmiało i zręcznie walczył z losem. Piękna powierzchowność, czemś bardzo szlachetnem się odznaczająca, uprzedzała o nim dobrze, a wrażenie to nie zawodziło. Umiał sobie pozyskać miłość tych wszystkich, do których go wypadki zbliżały; ani nazbyt zuchwały ani zbyt trwożliwy, co jeszcze bywa szkodliwszem, Dyzma miał wielką przytomność umysłu i odwagę, niczego się nie zląkł, a ludzie mu nie imponowali. Na dworze, co bardzo rzadka, łaska pańska nie robiła mu nieprzyjaciół, bo jej nigdy nie użył przeciw nikomu; kochali go towarzysze, którym pomagał chętnie; a że pilnym był i wiodło mu się w spełnianiu rozkazów, król się nim bardzo chętnie posługiwał. Gdziekolwiek trudniejsze jakie przychodziło do rozwiązania zadanie, powoływał Strzębosza, który się nie wymawiał.
Gdy Dyzma się cofnął do przedpokoju, wszyscy towarzysze przywitali go tam wesołym śmiechem. Dla wielu z nich owe amory jego były rzeczą nową, mało kto się ich domyślał; mało też kto i Biankę widywał, bo ją matka szczególniej przed oczyma dworskiej młodzieży ukrywała. Zaczęto i prześladować i winszować. Strzębosz w milczeniu wąsika pokręcał, stojąc zadumany.
Wtem Bertoni też zamaszysto wybiegła z pokoju króla, drzwi zatrzasnęła za sobą i ani patrząc na dwór, który szyderskiem prychaniem ją witał, wybiegła na kurrytarz.
Strzębosz zrazu chciał pójść za nią; rozmyślił się potem i pozostał, a tuż i król go już wołał do siebie.
Łatwo się było domyśleć, że ta indagacya nastąpić musi, gdyż nawet w najważniejszych stanowczych chwilach życia swojego, Jan Kazimierz się nie mógł powstrzymać od chętki słuchania skandalicznych powiastek, których bez względu na godność swoję od najpośledniejszych ze sług wymagał. Bawiło go to, ale zarazem zbytecznie spoufalało ze służbą i nigdy też karności najmniejszej wśród dworu jego nie było. Niekiedy król uciekać się musiał do najostateczniejszych środków, do własnoręcznego karcenia zuchwałych, ale i to nie na wiele pomagało. Stawiono mu się zuchwale, lekceważono jego powagę. Nigdzie usługa nie była gorszą, niż u niego.
Przywołany Dyzma wszedł śmiało i stanął przed oczekującym nań Kazimierzem, który ciekawemi mierzył go oczyma.
— Cóżeś to ty nabroił? — uśmiechając się, zapytał król — mów mi wszystko... Bertoni przecie córki, jak oka w głowie pilnuje: jakżeś się ty tam potrafił dostać, zbliżyć?
Strzębosz dumał i widać było, że ten examen nie był mu miły.
— N. Panie — rzekł — widywałem ją na ulicy, w kościele, w oknie. Zresztą wszystko się na tem kończy, żem patrzył i wzdychał, a ona mi oczyma odpowiadała. Próbowałem list pisać, ale ten złapała matka, i ztąd burza powstała.
— No, a dziewczę? jakże ono dysponowane dla ciebie? — badał ze zwykłą ciekawością Jan Kazimierz — co myślisz?
— Myślę, że mi dosyć sprzyja — rzekł Strzębosz — ale to jeszcze dziecko jest; bawi ją to, a Bóg wie jeden, czy serce się w niej rozbudziło.
— Porzucisz więc ją? — szepnął król.
Namyślał się nieco dworzanin.
— N. Panie — odparł — nic nie wiem i za nic nie ręczę, co los zdarzy. Bertoni z komara zrobiła wołu. Nie mogłem się nawet przybliżyć do dziewczęcia, ani z nią rozmówić: a ta już takiej narobiła wrzawy, jakbym do domu jej wtargnął.
— Powinieneś to wiedzieć — szepnął król poufale — że Włoszka wysoko patrzy i dla córki wiele pretenduje, a ma poniekąd słuszność. Dziewczę mówią, bardzo piękne?
Tu król się zatrzymał i spojrzał, a Strzębosz potwierdził.
— Jak anioł.
— No — i wychowane starannie, a ta przemyślna, skąpa, drapieżna matka, piękne jej wiano zbierze. Będzie niewątpliwie bogatą: widzisz więc....
Dworzanin się pokłonił.
— Widzę, N. Panie — odparł — że sprawa trudna, ale nie zrozpaczona.
Na okazyi odznaczenia się w wojnie zbywać nam nie będzie; ja się zaciągnę, a chyba Bóg nie łaskaw, żebym się czego nie dosłużył.
I Strzębosz z głębokim pokłonem, odszedł ku drzwiom, okazując wstręt do zwierzeń, których król był tak łakomym.
Nazajutrz wybierano się do Nieporętu, a słotna pora jesienna wszystkim, począwszy od pana do ostatniego pacholika, lice zasępiła. Nikomu się nie chciało opuszczać Warszawy, właśnie gdy ona zjazdem na elekcyą ożywić się miała.
Pozostawał na zamku tylko dwór królowej wdowy, której pobytu nie można było wzbronić, gdyż urzędownie w elekcyi żadnego ona udziału nie brała i nie miała interessu.
Dwór Króla Szwedzkiego pierwszy wyciągnął z zamku, tuż za nim miał książę Karol wyruszać do Jabłonny, lecz w ostatniej chwili wstrzymać się kazał swoim ludziom, dopókiby brat nie wyjechał.
Książę Biskup walczył jeszcze z sobą: czy na odjezdnem miał się pokłonić królowej Maryi Ludwice, jak wypadało może, lub pominąć to wymaganie form etykiety.
Przyboczna rada jego, nie umiała mu nic powiedzieć, oprócz, że Jan Kazimierz zadość uczynił temu obowiązkowi. Dla Księcia Karola oddawna było jawnem, że królowa stronę starszego brata trzymać będzie; zdawało mu się jednak, że zrywać głośno z tego powodu, okazywać żal było niepolitycznem. W chwili więc już gdy prawie wsiadać miał do kolebki, wysłał biskup do ks. Fleury, z którym był dosyć dobrze, pytając: czy może pożegnać królową?
Zapytanie to, wysłane przez dworzanina, dość długo pozostawało bez odpowiedzi, lecz w ostatku przyniesiono ks. Karolowi wiadomość, iż królowa oczekuje na niego.
Wolałby był stokroć, aby mu się wymówiła czemkolwiek od przyjęcia, lecz cofnąć się już było zapóźno. Spotkanie to przykre, nie mogło mieć żadnych następstw; było ofiarą dla przyzwoitości, której biskup uchybić nie chciał ze swej strony.
Królową w towarzystwie ks. de Fleury i pani des Essarts zastał już w salce posłuchalnej, oczekującą jego przybycia.
Z uprzejmym tym, wyuczonym uśmiechem dni powszednich, jakim zawsze i wszędzie zmuszoną była witać gości swych królowa, z powagą, która ją nigdy nie opuszczała, przyjęła królewicza Karola.
Czuła się swobodną, gdy on wchodził widocznie zmieszany i przygnębiony. Wymównym nie będąc nigdy, teraz mniej, niż kiedy mógł się zebrać na słów kilka.
Zamruczał zbliżając się o pożegnaniu, o niemiłym wyjeździe z Warszawy.
— W. książęca mość, łatwo mogliście uniknąć przymusu do tej podróży — śmiało odezwała się królowa.
Ks. Karol zaciął usta i odparł prawie gniewnem wejrzeniem.
— Tak — rzekł, zaczynając się już burzyć — ale raz wciągnięty i namówiony na to, abym stanął pomiędzy kandydatami, nie mogę i nie chcę się już cofnąć. Korona ta — dodał — tak dziś jest nieponętną i ciężką będzie do dźwigania, że pożądanie jej, jak męczeństwa, nikomu być za złe wziętem nie może. Z mej strony, mogę zaręczyć w. król. mości, jest to ofiara dla tej Rzeczypospolitej, na której łonie urodzony, czuję się jej dziecięciem. Wszyscy wiedzą, jak ukochałem życie ciche i odosobnione, ale dziś nie o sobie myśleć musimy.
— Nikt lepiej tej ofiary ocenić nie potrafi nade mnie — ceremonialnie poczęła królowa — patrzyłam na to, jak nieboszczyk król miał wiele do zniesienia, a dziś w grobie mu nawet pokoju nie dają. Potwarz go ściga, zmarłego.
Ze spuszczonemi oczyma słuchał książę Karol.
— Najsmutniejszem jest dla mnie — dodał cicho — że zmuszony będę występować przeciwko bratu, który po tylu próbach jeszcze nie jest zrażony.
Marya Ludwika odpowiedziała wejrzeniem tylko znaczącem; ażeby zmienić tok rozmowy, spytała o mieszkanie w Jabłonnie, użaliła się nad niewygodami.
Obojętnych kilka pytań i odpowiedzi zamknęły na ostatek obojgu ciężką rozmowę. Kilka kroków ku drzwiom odprowadziła gościa królowa, i książę Karol za progiem odetchnął swobodniej.
Gdy się to działo na zamku, a senatorowie bardzo jakoś opieszale się ściągali, ks. Albrecht, kanclerz litewski, i znaczniejsi panowie zawczasu starali się obmyśleć, jak przyszły sejm i narady prowadzić miano, aby uniknąć rozterki gorszącej, wymówek późnych i próżnych, straty czasu niepowetowanej. Wiele było nie do uniknięcia; inne sprawy jedne drugiemi musiały być równoważone i spychane.
Tworzyły się już powoli gromadki, które pewne wnioski popierać miały, innym zapobiegać, niemal wszyscy się godzili na to, że wybór śpieszny panującego był najpilniejszem zadaniem. Znaczna większość trzymała za Królem Szwedzkim, niewielu zalecało biskupa, tylko z jego ładu i gospodarności, chwaląc go za wysłanych kilkuset ludzi do Baru.
Zaledwie dwaj wygnani kandydaci mieli czas się rozgospodarować w Jabłonnie i Nieporęcie, gdy goście do nich zaczęli napływać z Warszawy. Ks. Karol, zazwyczaj oszczędny, musiał się dla nich okazywać szczodrym i gościnnym, a Jan Kazimierz, któremu na środkach zbywało, nie mógł się też dać mu wyprzedzić. Z wielką troską o to, pomimo starań Butlera, przybył do czasowej rezydencyi, ale tu po raz pierwszy dała mu się uczuć niewidoma pomoc ręki, którą łatwo było odgadnąć.
Nie pochodziło to wprost i jawnie od królowej, lecz nie mogło od nikogo innego. Królowi zbywało na wszystkiem, na kredensach, naczyniu i zapasach, a wszystko to cudownie się jakoś nastręczało i przychodziło z łatwością drogami różnemi, prawdziwą opieką Opatrzności.
Starosta dziwił się i cieszył.
Król nabierał otuchy i winszował sobie porozumienia z królową.
Współzawodnictwo jednak z ks. Karolem zawsze było groźnem, gdyż biskup miał pieniądze i nie żałował ich teraz.
Pomiędzy braćmi z każdym dniem rozterka, niechęć rosły.
Król Szwedzki, który nieopatrznym był w mowie i pohamować się nie umiał, powtarzał uwłaczające bratu plotki. Przenosiły się one przez usłużnych, na dwu stołkach siedzących zauszników i pasożytów z Nieporętu do Jabłonny i rozbudzały tam mściwość, a tem upartsze przeciwdziałanie.
Nigdzie w czarniejszych barwach nie malowano Jana Kazimierza, niż na pokojach biskupa, i tu po raz pierwszy puszczono tę prawdziwą czy fałszywą plotkę, iż Król Szwedzki miał się wyrazić głośno, jakoby psa włoskiego więcej cenił nad polskiego szlachcica.
Z drugiej strony wyśmiewano się z księcia Karola, który miał powiedzieć, że na koń gotów siąść i na wojnę ciągnąć, do czego tak mało był podobnym, iż obietnica ta wydawała się szyderstwem.
— Jeżeli Rzeczpospolita innych obrońców mieć nie będzie nad jemu podobnych, to ją Kozacy zjedzą! — wołali Kazimierzowscy.
Stronnicy ks. Karola nastawali na to, iż nigdy i nigdzie Jan Kazimierz wytrwać nie umiał, wszystko łatwo sobie obrzydzał i coraz nowego czegoś się chwytał. Wiedzieli oni o przepowiedni świątobliwego Józefa z Kopertynu, który miał wcześnie zawyrokować, iż Jan Kazimierz, ani mnichem, ani kardynałem nie będzie długo, a gdyby mu się nawet korona dostała, królem nie umrze, bo i tę porzuci.
Płochy ten charakter, zabawianie się rozmowami lekkomyślnemi, towarzystwo najulubieńsze karłów, błaznów, małp i t. p., wyrzucano przyszłemu królowi, gdy ks. Karol, sumienny i poważny, obiecywał siłą charakteru, którego dał dowody, wyrobić na sobie, co chciał.
Na stateczności jego polegać było można.
Obie strony wywlekały z przeszłości czego tylko przeciwko sobie, jako oręża, użyć mogły.
Nazajutrz wiedziano w Nieporęcie, co mówiono wczoraj w Jabłonnie, i nawzajem, a niechęć braci przeciwko sobie rosła. Nie było to już współzawodnictwo kandydatów do korony, ale nieprzyjaźń ludzi, którzy sobie nigdy wzajemnych uraz przebaczyć nie mogli.
Przy takiem usposobieniu obu stron wszelkie pokuszenia się o jakieś porozumienie, przedsiębrane przez Ossolińskiego, Radziwiłła i kilku duchownych, do niczego doprowadzić nie mogły. Rozjątrzenie z każdym dniem rosło, a rozrzutność ks. Karola, który pomimo oszczędności sypał pieniędzmi, spodziewając się Kazimierza niemi zwyciężyć, była najlepszym dowodem nieprzyjaźni wzmożonej do najwyższej potęgi.
Ks. Karol, który czuł i widział, że poza Janem Kazimierzem stała królowa Marya Ludwika, na nią też miotał potwarze i zawczasu przepowiadał kazirodcze małżeństwo, którem szlachtę mógł oburzyć przeciwko swemu współzawodnikowi.
Stare i nowe przeciwko królowej zarzuty Karolowi zwolennicy wyciągnęli na jaw i przepowiadali na przyszłość, gdyby Kazimierza obrano, panowanie przewrotnej niewiasty. Z bólem serca senatorowie widzieli to rozjątrzenie wzmagające się i rosnące. Jednym z najczynniejszych pośredników, którzy o pojednaniu nie zwątpili do ostatka, był ks. Albrecht Radziwiłł, kanclerz litewski. Działał on na korzyść Kazimierza, we spółce z królową, a z nim szedł, choć mniej czynny jawnie, Ossoliński. Spodziewał się on tym sposobem przy dawnym swym wpływie i znaczeniu utrzymać, a nienasycona jego ambicya w panowaniu słabego Kazimierza wiele sobie wistocie obiecywać mogła.
Nadzwyczaj zręczne było postępowanie litewskiego kanclerza, który znał ludzi i posługiwać się umiał nimi. W rękach jego stawali się bezwiednie narzędziami tacy, którym on swe przekonania narzucał, jako ich własne. Nie mogąc sam zbyt często ukazywać się w Jabłonnie, gdzie choć go uprzejmie bardzo przyjmowano, nie łudzono się wiele jego życzliwością, Radziwiłł nasyłał tam biskupów i duchowieństwo, aby odradzało ks. Karolowi najpierw współzawodnictwo bezskuteczne, a w najszczęśliwszym razie koronę, która była ciężarem zbyt wielkim dla pobożnego kapłana, zmuszającym zmienić cały tryb życia i nawyknienia niemal od kolebki przyjęte.
Ks. Karol jednak dotąd nie dawał się wzruszyć i zachwiać, trwał uparcie przy swojem i składał się gromadką niewielką, która go popierała. Ślepym się zdawał być na to, iż ona w senacie nie miała prawie żadnego znaczenia, a między szlachtą wpływ wątpliwy bardzo.
Pomimo wszystkich tych złudnych obietnic i nadziei, jakiemi karmiono ks. Karola, nadto on był rozsądnym i znał ludzi zbyt dobrze, by w końcu nie zwątpić w głębi duszy o powodzeniu swej kandydatury. Olbrzymie wydatki, którym nie było końca, zaczęły go też zniechęcać, lecz nie okazywał tego po sobie, a ile razy wysłańcy kanclerza przybywali, wzdychając i zachęcając do zgody i porozumienia, ks. Karol z gwałtownością wielką oświadczał, że za nic nie zrzecze się kandydatury.
Bystre oko Radziwiłła dostrzegło już jednak różnicę wielką w księcia Karola mowie i postępowaniu, od czasu wyjazdu z Warszawy.
Pomoc królowej coraz jawniejsza, odebrana wiadomość pewna o tem, że poseł francuzki listy króla swojego polecające Rzeczypospolitej Jana Kazimierza już otrzymał, że Stolica Apostolska podobne za ex-kardynałem wysłała, przybiły wreszcie biskupa i odjęły mu odwagę.
Sama już tylko miłość własna trzymała zniechęconego na stanowisku.
Wysocki, Czyrski i Niszczycki, najczynniejsza owa trójka w gospodzie nad Wisłą, przez swych wysłańców do Jabłonny usiłowała ks. Karolowi dowieść, iż szlachta mazowiecka, najliczniejsza na elekcyjnem polu, musiała tu przeważną odegrać rolę, a jej okrzyki wezmą górę i inne województwa pociągną za sobą.
Można też powiedzieć, że obaj kandydaci do korony, w ciągłej niemal gorączce, nie mieli wiele czasu do namysłów. Nie było w Nieporęcie i Jabłonnie dnia bez gości z Warszawy; mieniali się oni nieustannie i rozgorączkowanie powiększali jeszcze.
W każdej z tych dwu rezydencyi przeważali życzliwi i podbudzający do wytrwania, a stronnictwo Jana Kazimierza szczególniej rosło i coraz się okazywało czynniejszem. Z królowej nic napozór poznać nie było można: nie mówiła chętnie o elekcyi, chciała się okazywać obojętną; z Radziwiłłem jednak była otwartą i za jego pośrednictwem szły z jej strony pomoce, rady i skazówki.
Kanclerz zresztą ilekroć się spotkał z ks. Karolem, otwarcie się przed nim przyznawał do popierania Kazimierza, nakłaniając go, aby pojednał się z nim i Rzeczypospolitej ułatwił elekcyą, która była kwestyą życia lub śmierci.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.