Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Strzębosz słuchał wcale niezmieszany:
— I tego się nie wypieram, żem ubogi — odparł — Albo to się jako drudzy dorobić nie mogę? a moje też szlachectwo nie zaważy na szali?
Król spoglądał, to na zuchwałego sługę swojego, to na rozpłomienioną tą śmiałością jego Bertoni.
— Miejże rozum — odezwał się, do Strzębosza zwrócony. — Widzisz, że matka ciebie znać nie chce, gwałtem przecie jej nie weźmiesz, a szlachectwo twoje mało sobie cenią. Dajże ty mi pokój tym amorom i żebym ja o nich więcej nie słyszał!
Strzębosz wąsa pokręcił.
— W. król. mość — rzekł — możesz mi rozkazywać, co zechcesz, ale co się tyczy serca, wiadoma rzecz, jeden Bóg ma w swych rękach serca nasze. Ja sam panem jego nie jestem. Radbym posłusznym być, ale za to ręczyć trudno.
Uśmiechnął się król, ruszył ramionami.
Włoszka palce sobie z gniewu wyłamywała i słychać było, jak w stawach trzaskały.
— Słyszałeś waszmość rozkaz króla? — zawołała gniewnie — a ja mu zapowiadam, że przystępu do mojego dziecka zakazuję — i wszelkich użyję środków, choćby ją przyszło do klasztoru zamknąć, abyś końca jej nosa nawet nie zobaczył.