Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— N. Panie — rzekł — widywałem ją na ulicy, w kościele, w oknie. Zresztą wszystko się na tem kończy, żem patrzył i wzdychał, a ona mi oczyma odpowiadała. Próbowałem list pisać, ale ten złapała matka, i ztąd burza powstała.
— No, a dziewczę? jakże ono dysponowane dla ciebie? — badał ze zwykłą ciekawością Jan Kazimierz — co myślisz?
— Myślę, że mi dosyć sprzyja — rzekł Strzębosz — ale to jeszcze dziecko jest; bawi ją to, a Bóg wie jeden, czy serce się w niej rozbudziło.
— Porzucisz więc ją? — szepnął król.
Namyślał się nieco dworzanin.
— N. Panie — odparł — nic nie wiem i za nic nie ręczę, co los zdarzy. Bertoni z komara zrobiła wołu. Nie mogłem się nawet przybliżyć do dziewczęcia, ani z nią rozmówić: a ta już takiej narobiła wrzawy, jakbym do domu jej wtargnął.
— Powinieneś to wiedzieć — szepnął król poufale — że Włoszka wysoko patrzy i dla córki wiele pretenduje, a ma poniekąd słuszność. Dziewczę mówią, bardzo piękne?
Tu król się zatrzymał i spojrzał, a Strzębosz potwierdził.
— Jak anioł.
— No — i wychowane starannie, a ta prze-