Beniowski (Sieroszewski, 1935)/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Beniowski
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Beniowski wybierał się właśnie na bal, kazał Jędrzejowi wyczernić buty i przygotować bieliznę, a sam pilnie oglądał i oczyszczał z plam swój skromny granatowy czekmeń, gdy zastukano do drzwi, a chwilę potem, nie czekając na wezwanie, wszedł Norin.
— Darujcie, Auguście Samuelowiczu, że przychodzę i ponawiam prośbę moją, ale... gdy nie dostanę tych pieniędzy od was, doprawdy nie wiem, co począć! Tymczasem jest to rzecz pewna; wkrótce po przybyciu odeślę... Jutro wieczorem muszę jechać, a dziś nikt o pożyczce nie chce słyszeć... Wszyscy szykują się na ten wasz wieczór, porobili zakłady lub chcą je robić... Gdyby więc...
— Lęka się pan, że przegram!... — roześmiał się Beniowski.
— Ależ nie!... Bynajmniej!... — bronił się, czerwieniąc zlekka Norin.
— Bardzo słusznie, bo w grze i na wojnie fortuna kołem się toczy... Ale niepotrzebnie się pan niepokoi, gdyż wymienioną przez pana sumę odłożyłem i jej nie ruszyłbym... Chcą tylko prosić, abyś pan, zająwszy urząd w Niżnim, miał wzgląd na nieszczęśliwych towarzyszy moich, pozbawionych wolności i ojczyzny... Mówię o wygnańcach!
Jednocześnie podał gościowi sakiewkę z imperjałami; ten, nie kryjąc radości, przeliczył je drżącemi rękoma.
— Nie uwierzysz pan, jaką mi wyrządzasz przysługę... Chętnie uczynię o co prosisz, i będę miał wzgląd na wygnańców, ku czemu skłania mię i ludzkość mego serca... Licz pan na mnie!
— Chodzi głównie o danie im swobody ruchów, potrzebnych do zdobywania środków życia przez polowanie, a takoż o sprzedanie im niezbędnej broni i prochu ze składów rządowych...
Norin kiwał głową, ale mówić wydało mu się, że niema już o czem, więc jeszcze raz podziękował i pośpieszył się wynieść. Nie zatrzymywał go Beniowski, owszem wysłał zaraz na rozdroże Jędrzeja z rozkazem, żeby nikogo więcej z miasta nie puszczał, ostrzegając, że pana niema w domu.
— Inaczej nie dadzą mi się ubrać!
Tymczasem od tyłu dróżką przez las nadchodzili jeden za drugim spiskowcy. Wkrótce zapełnili szczelnie komnatę; niektórzy byli staranniej przyodziani, gdyż wybierali się stąd na festyn do miasta, ale większość przyszła w codziennej, wytartej i połatanej odzieży wprost z roboty, zmęczona, chmurna i podejrzliwa.
Beniowski powiadomił ich o rozmowie i o swej odpowiedzi marynarzom oraz strzelcom Chołodiłowa.
— Długo trzeba czekać! Wyda się!...
— Właśnie o to chodzi, żeby się przygotować... Gdybym im odmówił, uczyniliby jakie szaleństwo na własną rękę, coby wywołało dochodzenia i sądy i pomogło łacno nas wykryć... Nie było więc sposobu innego, jak wziąć ich pod swoją władzę i wpływ... Ponieważ jednak to są ludzie niesforni, niewykształceni, a są także wśród nich religijni fanatycy, nie taję, że grożą nam wielkie z ich strony niespodzianki; dlatego rozkazuję, aby od dziś każdy miał broń w pogotowiu opatrzoną i wyczyszczoną, brzeszczoty szabel pociągnięte odnowa o brusy, groty oszczepów odtoczone; też każdy niech ma parę pistoletów na doręczu i sześćdziesiąt ładunków... Kto tych rzeczy jeszcze nie nabył i uczynić tego nie ma za co, temu Chruszczow, nasz podskarbi, wyda potrzebną sumę, aby nie było żadnej wymówki... Proszę pamiętać, bo będę wymagał, sprawdzał ilość ładunków i oręża i ostro za nieposłuszeństwo karał... W razie alarmu na dwa strzały pistoletowe jeden po drugim, zbierać się zaraz zbrojno tutaj do szkoły...
Wśród grobowego milczenia zebranych dźwięczny głos Beniowskiego rozbrzmiał, jak spiż.
Wysłuchali rozkazu bez uwag i bez uwag rozeszli się, poczem Beniowski wezwał Jędrzeja, kazał mu psy założyć, zabrał Panowa z Chruszczowym i ruszył do miasta.
Wielki, czarny, niezgrabny, z ogromnych kłód modrzewiowych zbudowany dom Czułosznikowych gorzał od świateł. Czerwona łuna ognisk rozpalonych na dziedzińcu otaczała go mglistą, krwawą poświatą. Przy ogniskach na zdeptanych śniegach kupili się niewolnicy kamczadalscy, poganiacze psów, słudzy, kozacy, żołnierze, dzieci, kobiety i wyrostki z miejscowego pospólstwa, zwabieni zapachem pieczonego mięsiwa i wódki, ciekawem widowiskiem oczekiwanego hazardu, nadzieją, że i oni w ogólnym tumulcie czemś się pożywią, coś zobaczą, coś usłyszą, co na chwilę rozerwie szarą, nużącą martwotę tutejszego garnizonowego życia.
Szmer burzliwych rozmów, wykrzykników, śmiechy, docinki i uwagi, jakiemi ta zgraja witała przyjezdnych gości, wpadały do pokojów przez roztwierane co chwila drzwi i mieszały się tam z rozmowami zebranych, wnosząc w towarzystwo dziką, hulaszczą, rozkiełznaną nutę.
Bawialnia była już pełna mężczyzn w kolorowych mundurach i ciemnych kupieckich kaftanach, opuszonych drogiemi futrami. W sąsiedniej komnacie widać było przez uchylone drzwi postrojone białogłowy w kuczbajowych kozakinach zimowych, różnobarwnych z atłasowemi wytokami, z sznurami pereł, korali, drogich paciorków kryształowych na wysokich piersiach, ledwie przykrytych cienką bielizną.
Pośród nich królowała dorodna naczelnikowa w wysokim kokoszniku kameryzowanym szmaragdami i perłami, a obok Nastazja, śliczna, smukła, cała biała, jako żywy posąg z marmuru albo raczej wróżka zimowa, w powłóczystej sukni z śnieżystego multanu z białą futrzaną opuszką. Jeno czerniała nad tem korona jej kruczych cudnych włosów na głowie i płonęły w bladej twarzy pociemniałe od wzruszenia oczy, a koralowe usta uśmiechały się napoły dumnie, napoły lękliwie. Wiedziała, że była piękna, i poglądała wyczekująco przez uchylone drzwi na napływających. Niejeden tam wzrok męski o nią zahaczył z pobożnem westchnieniem, nie jedno tam serce młodzieńcze słodka ścisnęła tęsknota, lecz odbijała dumna dziewczyna wszelkie wyrazy afektu wzgardliwym błyskiem źrenic, jak ciosami szabli.
Od czasu do czasu wchodził do komnaty stary Niłow i z czułością spoglądał na córkę.
— Ach, Nastka, Nastka!... Wystroiłaś się, jak na „asambleję“ dworską!... I poco?... Nikt cię tu nie oceni!... Za darmo przepadną twe starania!... Co innego im pachnie!... Nie widzisz!?... Beniowski więcej ich teraz obchodzi, niż najpiękniejsza z niewiast!... — żartował podchmielony i rozgadany.
— Daj jej pokój!... Kiedyż ma się ubrać, jeżeli nie w takim wypadku! — broniła matka dziewczynę.
— A może i nie przyjdzie ten Beniowski?... wtrąciła setnikowa Czernych, dygając przed naczelnikiem.
— Ho, ho!... Musi!... Z kozakami go tu sprowadzimy!... Niema żartów!... Skoro raz nazwałeś się grzybem, to marsz do kobiałki!...
— Już jest... Widzicie go!... I całą zgraję wygnańców z sobą sprowadził, zuchwalec!... szepnęła skromnie żona protojereja Łożkowa.
— Pozwoliłem mu! — mruknął Niłow i zawrócił na salę.
Przybycie Beniowskiego na chwilę stłumiło wrzawę, ale rychło wybuchnęła ze zdwojoną siłą.
Pchano się ku niemu, zagadywano, witano, a gospodarz ciągnął go do stołu, gdzie stały karafeczki i gąsiorki z wódkami, beczułki z piwem i miodem. Oddzielono go niebawem od towarzyszy, którzy skromnie pozostali w pobliżu wejścia. Jeden Stiepanow pod ścianą przedzierał się zwolna w stronę niewiast; miał na sobie frak zielony, obszyty złotym galonem, pożyczony na ten wieczór u Gurcynina, białe łosiowe spodnie Norina i jegoż białe pończochy i czarne trzewiki z kokardami. Wyglądał wcale dobrze i trzymał się dostojnie tak, że mieszkańcy, nie poznając go, usuwali się mu z drogi pokornie, jak jakiemu dygnitarzowi.
Niebawem zagrała muzyka, gdzie rej wodził na skrzypcach Bielski, a pomagali mu usilnie: wojskowy gobojnik, flecista i brzękacz, walący z niemałą umiejętnością w tęgie tace mosiężne. Gurkot i hałas był tak wielki, że głosy ludzkie łacno stłumił i zwrócił serca wszystkich ku tańcom.
Uprzątnięto środek komnaty, mężczyźni zebrali się w kupę przy wejściu, a płeć biała siadła rzędkiem na ławie pod ścianą przeciwległą; starosta taneczny kazał kawalerom brać damy do kadryla. Przystąpił więc kapitan Czurin do pani Niłowowej, a Stiepanow sunął śmiało do Nastazji, ale już go uprzedził Sudiejkin; wziął więc wygnaniec córkę Czułosznikowa i tak zgrabnie nią obracał, że wzbudził powszechny podziw. Nawet Nastazja przyglądała im się ciekawie, lecz trwało to krótko, gdyż wałęsający się wśród tańczących Grześ coś jej szepnął, co ją bardzo zaniepokoiło. Zaledwie ustała muzyka, opuściła tańczących i z bratem razem przecisnęła się ku drzwiom sąsiedniego pokoju, pełnego spiętrzonej aż po powałę ciżby.
Ludzie stali na ławach i patrzyli na środek, przez głowy innych tam, gdzie siedziała półkolem na zydlach starszyzna, a przed nią, na niewysokim stole zmagał się w szachy Beniowski z Koleskowym; obok leżały kupy czerwońców, srebrnych rubli i tynfów i stały czarki z gorzałką, której zresztą nikt nie pił.
Koleskow był czerwony, tarł często czuprynę dłonią i, czekając na posunięcie przeciwnika, stukał wziętym pionkiem cichutko po stole; Beniowski był blady, ale pozatem niczem nie zdradzał wzruszenia.
— Szach i mat!... Muuurrowany!... Moja!... Wziąłem! — wykrzyknął radośnie Koleskow.
Uczynił się ruch, wiele osób powstało i wzburzone głosy zaczęły się spierać:
— Wygrał... Wygrał!
— Gdzie zaś!... Prosty wypadek!...
— Górą nasza!...
Tłum zakolebał się i odepchnął w tył Nastazję.
— Źle będzie z Beniowskim!... Ojciec trzyma za nim... stawia... Jak przegra to grubo, a jak straci, to znasz tatkę: nie daruje mu stary!... Będzie źle!... Szkoda mi go, zawszeć on prawdziwy wojskowy i... poczciwe „uczydło“!... Nie nęka tak jak ten stary diak przeszłego roku!... — szeptał Grześ.
— Boże, Boże!... Pocóż on gra? Ostrzegałam go!...
— To pani zna się na szachach?... — spytał niespodzianie Stiepanow, który już ich zdołał odszukać. — Jestem przyjacielem Beniowskiego i mogę ręczyć pani, że na świecie niema przedniejszego nadeń gracza.
— A jednak przegrał!...
— Wypadek. A może miał w tym czasie zbytnie szczęście w czem innem?... — dodał znacząco.
— Boże, Boże... Już nie chcę!... Niechby, niechby wygrał!... — szeptała dziewczyna.
— Zanim ustawią szachy i rozegrają początek, chodź Nastka potańczyć trochę ze mną... — prosił Grześ.
— Jużem obiecała temu oto kawalerowi, ale myślę, że ustąpi ci, jako bratu.
— Wola pani jest dla mnie rozkazem, choć mi ciężkie takie zrzeczenie się!... — uśmiechnął się kwaśno Stiepanow. — W każdym razie następny taniec zachowa pani miłościwie dla mnie!
— Tańczy pan gawota?
— Tańczę gawota i nawet menueta!
— Tego nie znam. Ale gawota pokazywał mi kniaź Zadzkoj. Jeno że sam nie ma już w nogach potrzebnej sprawności!... — roześmiała się dziewczyna.
Zabrzmiała znowu straszna orkiestra, tłumiąc nietylko gwar rozmów, lecz i łagodny głos skrzypiec Bielskiego; na ścianach i powale zamigały cienie tańczących. Tańczyli wszyscy, kto tylko znalazł sobie tancerkę; tańczyły i starsze i młodsze białogłowy, tańczyły mężatki i panny; tańczono zamorskie i swojskie tańce... Wodzono korowód, śpiewano pieśni... Najwięcej aplauzu uzyskał ruski „hołubiec“ z chusteczką, a najlepiej tańczył go Szwed Brondorp z naczelnikową. Ta ostatnia wolała jednak tańczyć z Sybajewym, który był o wiele młodszy, a ponieważ od niejakiego czasu nie pił, wyglądał wcale ładnie w swoim kapitańskim mundurze.
W sąsiednim pokoju zapatrzony w szachownicę, zapomniawszy o skupionych wokoło widzach, rozwijał ostrożnie swe plany Beniowski, zdradziecko napadał nań Koleskow, wywołując to okrzyki radości, to przestrachu, to zachwytu i zdziwienia w szeregach swych zwolenników. Chmurnie przypatrywał się grze naczelnik Niłow; gryzł wargi, trząsł brzuchem i pośpiewywał nieprzyzwoite piosenki sekretarz Nowosiłow, a setnik Czernych omal nie płakał.
Beniowski zdawał się nikogo nie widzieć; długo namyślał się nad każdem posunięciem i robił je lekko, zręcznie, ujmując łebki figur z wysoka białemi palcami długiej swej dłoni. Koleskow sam do siebie gadał, powtarzał znane figliki i śmieszne przypowiastki graczów:

Łap pionka,
Jak skowronka!...
A królowę,
To bij w głowę!...
Do konika
Nie podchodź bez biczyka!...

Wreszcie, gdy losy walki ważyły się zbyt długo, wyjął z kieszeni jakąś wyrzeźbioną W kształcie potworka figurkę i postawił ją wśród zabranych bierek.
— Tego nie wolno!... — protestował Czernych.
— Dlaczego!? Niech stoi!... To jego bóg!... — wołali ze śmiechem widzowie.
— Co ona komu wadzi?... Pan Beniowski też może sobie postawić, co chce... — bronił „swego człowieka“ Kazarinow.
— Istotnie nic mi nie wadzi!... — zgodził się Beniowski.
Ale gdy i tym razem Beniowski przegrał, zerwała się prawdziwa burza; stronnictwo kupieckie wyło i tupało z radości; Koleskow postawił swego potworka na kupce wygranego złota, tkał mu w rozdziawioną paszczę dukaty, wołając jak oszalały:
— Pisztak... Rykszta... Buks!... Na, żryj, używaj... Łomgis... Hokus...
— Tak, tak!... Chwat Koleskow!... Ty go pociesz, uszanuj!... Wygodził ci, twój przyjaciel, sam bóg ankalski!... Ho, ho!... — zachęcano gracza z tłumu.
— Takeście mi go zachwalali?... A, co widzę? Nic nie wart ten wasz Beniowski! Ja nie płacę! — gniewał się Niłow.
— „Woził, woził... razy kilka, powiozą i wilka!...“ Oj, po-wio-zą, po-wio-zą!... W sam czas... w samiuteńką porę na miejsce cieplutkie, na sam pęp świata!... — nucił przez zęby, błyskając jaszczurczemi ślepkami, sekretarz.
— Co z nami wyrabiasz, przeklęty rabie!?... Osmagać cię każemy, przybłędo!... Co wyrabiasz?... Oczy straciłeś? Czyś się tak zadufał w rozum swój, że już uważać na posunięcia nie chcesz?... — Przecie widoczna było, kiedy królowę posunął, że konia ruszać nie można, a ty co?... — krzyczał Czernych z pianą na ustach, szarpiąc za rękaw Beniowskiego.
— Puść mię pan!... Jeszcze gra nie skończona! — odparł ten.
Usta mu drżały, wąs jeżył się, ale opanował gniew i powiódł śmiałym wzrokiem po okalającym go murze rozognionych twarzy, błyskających ślepi, wyszczerzonych w drapieżnym śmiechu zębów, nastroszonych bród, rozwichrzonych włosów. Czernych chwycił się za głowę i rzucił się w tłum.
— Dziesięć tysięcy... dziesięć tysięcy, nie licząc futer... — powtarzał, przepychając się ku wejściu. — Chodź, Grzesiu, chodź!... Napijemy się wódki! — schwycił spotkanego na drodze chłopca pod rękę i powlókł go z sobą.
— Przepadliśmy! Pasy drzeć z niegodziwca!... Kto go wie, może on się zmówił z Kazarinowym?... Przegrywa a potem się z nim podzieli!... Śledztwo, śledztwo!... Dać go katu!... Jak go żelazem przypieką, jak mu pod paznogcie trzaski smolne wbiją, wszystko wyśpiewa!... Już ja się o to postaram!... Och!...
Wpadli do sali, gdzie choć muzyka ryczała, nikt już nie tańczył, a wśród gości panował rozruch, i gwar, i popłoch, gdyż wszystkim udzieliło się wzburzenie, napływające z komnaty graczów. Co się stało?... — pytała brata wylękła Nastazja.
Przeciskała się właśnie przez falującą ciżbę, przy uprzejmej pomocy Stiepanowa, tam, skąd szli oni.
— Beniowski znowu przegrał!...
— Co ty mówisz!? Nie może być!...
— Mówię ci. Ho, ho, Koleskow w kaszy zjeść się nie da!... „Tutejszy, tutejszy“, „matołek“, „żółtobrzuch...“ powiadają... A niejeden tutejszy może dwóch „stołecznych“ wart!... Tybyś, Nastka, jego wzięła sobie za nauczyciela!... Towarzysz on takoż o wiele weselszy od Beniowskiego... Piosenkarz doskonały! — żartował Grześ.
Nastazja zwiesiła bezradnie ręce, zdawało się, że padnie.
— Tu ciężkie powietrze!... Niech lepiej pani wyjdzie na ganeczek, przyniosę pani okrywkę!... — troszczył się i zabiegał koło niej Stiepanow.
— Już mi lepiej!... Nie trzeba!... Pójdę do ojca!... Prowadź mię pan!
Gdy Beniowski, ustawiwszy szachy po raz trzeci, obejrzał przed grą przycichły tłum, dostrzegł przedewszystkiem w odległym kącie prawie pod powalą bladą, zbolałą twarz Chruszczowa i posępnie gniewną Panowa, gdy zaś wzrok zniżył, ujrzał nagle w szeregu groźnych, podejrzliwych i wrogich spojrzeń przygasłe od przerażenia, wierne i tkliwe oczy dziewczyny. Jakby nagle promień słońca błysnął mu w skłębionych chmurach. Stała za krzesłem ojca, sama jedna niesłychanie czysta, dziewicza i powabna w tym męskim roznamiętnionym tłumie. Beniowski uśmiechnął się do niej, lecz rychło oczy odwrócił, gdyż z poza jej głowy wychyliła się niespodzianie blada i wąska, zawistna twarz Stiepanowa.
— No, zaczynamy!... Hej, ty stary... Pamiętaj Pukszta!... Ignis, lapis, finis!... — przynaglał Beniowskiego Koleskow, grożąc jednocześnie palcem swemu fetyszowi.
Była to jednak ostatnia wygrana Koleskowa. Daremnie zżymał się, mówił straszne, nikomu niezrozumiałe zaklęcia, wymyślał i groził swemu kościanemu potworkowi za każdą wziętą figurę i nawet go pod stół sadzał za karę. Beniowski wygrał jedną partję, potem drugą, trzecią i czwartą. Znużeni widzowie już się zaczęli rozchodzić, już dawno umilkła muzyka, opróżniła się sala balowa, już odeszła do domu pani Niłowowa, zabrawszy Nastazję, już błękitny świt wpadał do komnat i mieszał się z czerwonem światłem dopalających się świec, już sen morzył nawet samego naczelnika, gdy wreszcie wstali gracze od stołu i Czernych drżącą ręką począł liczyć wygranę.
— Dwadzieścia pięć tysięcy... prócz futer... — wyjąknął przerywanym głosem. — Czy teraz podzielimy się, Sergjuszu Mikołajewiczu? Czy potem?
— Nic pilnego... Oddaj tylko Beniowskiemu należną część... Podziału dokonamy jutro... w kancelarji! — odpowiedział znacząco sekretarz i spojrzał na Nilowa.
Ten skłonił głową i ciężko uniósł się z siedzenia.
Czułosznikow podbiegł ku niemu z fałszywie uprzejmym uśmiechem:
— Już Wasza Wysoka Szlachetność mój dom ubogi opuszcza, a może jeszcze raczy przed wyjściem gardło swe zwilżyć... Mam butelkę ratafji na tę okazję!...
Niłow kiwnął głową w milczeniu; pili, trącali się i Beniowskiego pić prosili, ale w piciu kupców już nie było wesela. Jedynie Koleskow wychylał kielich za kielichem, napełniając je sobie sam nie proszony, aż beknął wkońcu płaczliwie na cały głos:

Przepadajcie moje wozy.
Wszystkie cztery koła wraz!...
Buksztal... Puros... Fligeloo!...
Ignis, finis... lapis... czynis!...

— A i podły ty człowiek jesteś, Beniowski!... Zgubiłeś mię docna!... Czarownik ty jesteś, charakternik!... Uśmiechałeś się wciąż i stukałeś butem w ziemię!... Niesprawiedliwie grasz!... Gdybym wiedział, nie zgodziłbym się nigdy!... Kto wie, kto ty jesteś? Mnie tu wszyscy znają... ale ty skądeś się wziął?... Ha!... — wstał nagle i podszedł do Beniowskiego niepewnym krokiem, schwycił go jednak wpół ciała Czułosznikow i odprowadził na stronę. Kazarinow, który przegrał najwięcej, nie ruszył się wszakże, nie zaprotestował przeciw niegrzecznemu zachowaniu się swego człowieka i gniewnych oczu z Beniowskiego nie spuszczał. Tylko setnik ujął się gorąco za wygnańcem, z całą wiarą powtarzając ułożoną niegdyś przez siebie bajeczkę o swoim rodzicu uratowanym w czasie wojny na dalekim Zachodzie przez ojca Beniowskiego.
Niłow zasypiał nieprzytomnym pijackim snem; z trudem doprowadzono go do sanek, na które padł jak nieżywy.
Ranek różowy zarumienił już szczyty gór, i śniegi nizin, i dachy domów, i oszronione lasy, jako mgła, bielejące woddali. Gasły gwiazdy na rozświetlającym błękicie zimnego nieba, a dymy dopalających się ognisk przed domem Czułosznikowa nisko tłukły się po zdeptanym, zbrukanym, sczerniałym dziedzińcu niedawno jeszcze tak białym i gładkim. Beniowski wracał piechotą do domu samotny i zamyślony.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.