Beniowski (Sieroszewski, 1935)/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Beniowski
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Czułosznikow sprowadził nareszcie z Wierchniego Ostroga swego kuzyna Koleskowa, gracza nad graczami.
Mocno podskubana spółka Kazarinowa nabrała otuchy. Czekano z niecierpliwością okazji, aby się zmierzyć z Beniowskim. Proskuriakow ofiarował się w tym celu dać bal „z racji otwarcia szkoły“. Wszystko zależało od Beniowskiego, który dla niewiadomych przyczyn zwłóczył, ociągał się, odkładał.
— Boi się!... — zadecydował Czułosznikow.
— Boi się!... — powtórzyło miasto.
Cała miejscowa sympatja była, rozumie się, po stronie kędzierzawego Kieszy Koleskowa, który świetnie tańczył „gołubcia“, brząkał na bałabajce i prócz tego był „swój“.
Większość kobiet oświadczyła się za nim i tylko niektóre ośmielały się jeszcze twierdzić, że „Beniowski bądź co bądź piękniejszy“...
Kiesza czuł, że jest bohaterem chwili, wiedział, że przez szpary niedomkniętych drzwi, że z za węgłów chat, z ukrycia ciemnych śpiżarenek, śledzą za nim, gdy przechodzi po ulicy, setki czarnych i modrych oczu i białe piersi kobiece unoszą się tłumionem westchnieniem. Ale udawał, że to go nic a nic nie obchodzi; gryzł i spluwał od rana do wieczora na oczach wszystkich cedrowe orzeszki z niedbałością doświadczonego światowca.
— Co, wygrasz?... Powiedz prawdę!... Jak myślisz? — pytali go kozacy i kupcy. — Radzisz nam robić zakłady, czy nie? Piąta część twoja.
— Ciemna to rzecz gra!... On uczony a ja tutejszy!... — odpowiadał skromnie, ale mrugał jednocześnie śmiejącemi się oczyma.
Robiono więc zakłady i zwolna ogólne podniecenie dosięgło szczytu.
— Czego on zwłóczy?... Na co jeszcze czeka?
— Boi się!... Złapaliśmy ptaszka!...
— Niech się boi a grać musi!... — gniewał się Kazarinow.
— Do naczelnika w razie czego pójdę!...
Sekretarz milczał, ale się wściekał, gdyż zachowanie się Beniowskiego również napełniało go trwogą. Komendant żalił się po kątach:
— Doprowadzi on nas do żebraczej torby!... Ale wtedy i my mu nie darujemy. Tak ludzi omamić, a potem zwieść! Tego przebaczyć niepodobna!...
— Mam ja na niego sposób!... Już ja mu wygodzę!... Ani się spostrzeże, jak go wyślą do dalekich ułusów!... — odgrażał się sekretarz.
Przez niewolników, przez wygnańców, przez zaniepokojonych towarzyszy dochodziły te pogróżki i opowieści o powszechnem wzburzeniu do Beniowskiego. Ale pozornie nic sobie z nich nie robił, nie lubił gadać o nich, leczył swe rany, uczył codzień w szkole gromadkę dużych i małych dzieci, które się bardzo do niego przywiązały, chodził wreszcie do domu naczelnika, aby pogadać z Niłowym i śledzić za leczeniem Nastazji.
Rana dziewczęcia szybko się goiła, a oczy, jak gorejące gwiazdy otwarcie i wymownie wznosiły się na twarz ukochanego nauczyciela, a teraz lekarza i szły za nim wszędzie. Nie mogła z nim jednak mówić, gdyż Mironowna nie zostawiała ich samych ani na chwilę. Pani Niłowowa tymczasem ostrożnie wybadywała pięknego wygnańca o jego rodzinę, o stan majątkowy, o to, czy ma matkę, ojca, jakich krewnych?... gdzie są i co robią?...
Beniowski nie ukrywał przed nią, że majątki miał przez braci zajęte, że pensji generalskiej konfederacja barska pewnie by mu nie mogła wypłacić na skutek swojej przegranej, że wogóle musi w przyszłości polegać jeno na sobie.
— Nie będzie wam źle nigdzie, z taką głową jak wasza, z takiem ułożeniem i urodą, wszędzie miejsce odpowiednie zajmiecie. Jeno tu, w tym zapadłym kącie... — wzdychała niewiasta.
— I tu źle mi nie jest dzięki dobroci państwa!... — wstawiał Beniowski.
— O nie!... To nie to!... To się skończyć musi!... — Ale jak?...
Czekała jakby na przymówkę, ale Beniowski milczał. Dotychczas udawało mu się szczęśliwie przepływać między niebezpieczeństwami, które wyczuwał wśród tych niewiast, w tem serdecznem, rodzinnem gniazdku. Nie chciał o tem myśleć wyraźnie.
Aż raz stało się, że Mironowna odwołana została na chwilę do kuchni. Skoro tylko zniknęła za drzwiami, Nastazja siadła na posłaniu, uchwyciła dłoń Beniowskiego i zaszeptała przerywanym głosem:
— Kocham cię!... I wiedz, wiedz, że raczej umrę, niż wyjdę za kogokolwiek innego... Chyba, że mnie... sam... nie zechcesz! Powiedz, powiedz!... Ale wtedy...
Nie dokończyła. Beniowski spojrzał w jej śliczną, stężałą na marmur twarz i pobladł również.
— Nastazjo Iwanowno!... To niemożliwe!... Niech pani nie utrudnia i bez tego przykrego położenia mego... Muszę tu bywać, a właściwie... powinienem przerwać... i lekcje...
— Nie, nie!... Na Boga!... Jeno, jeno powiedz, błagam cię: czy mię...?
— Musiałbym powiedzieć wszystko... a zrobić tego jeszcze nie mogę... Może zczasem... Niech mi jednak pani wierzy, że ze wszystkich... ze wszystkich, jacy tu są...
Na korytarzu zaszurgały pilśniowe pimy Mironowny.
— Dzięki ci, dzięki!... — szepnęła dziewczyna, chowając ręce pod kołdrę. Beniowski również odsunął się dalej. Stara obejrzała ich podejrzliwie.
— Iwan Piotrowicz woła was, panie Beniowski, do kancelarji. Idźcie zaraz... Wysiadujecie tu bez potrzeby! — zrzędziła.
Beniowski wstał i, unikając spojrzenia dziewczęcia, ukłonił się i wyszedł.
Niłow siedział sam w swojej kancelarji.
Gdy Beniowski wszedł, kazał mu drzwi za sobą przymknąć i przybliżyć się.
— Powiedz mi, jak to tam było z tą... grą z Kazarinowym i kupcami? — spytał poufale.
Beniowski opowiedział mu w zabawny sposób swoją pierwszą przygodę, swój strach przed własnem powodzeniem, chęć zwrócenia komendantowi pieniędzy, propozycję Czernycha i spółkę jego z sekretarzem, wreszcie dąsy przegrywających kupców, ich pogróżki i nadzieje na sprowadzonego Koleskowa...
— I cóż: myślisz, że wygrasz?
— Nie wiem, nie znam tego młodzieńca. Przypuszczam jednak, że się oprę...
— Dlaczegóż więc zwłóczysz?
— Nie czuję się jeszcze na siłach... Następnie miałem ze szkołą kłopoty...
— Słyszałem, słyszałem... Rowy jakieś kopiesz i palisadę chcesz wkoło stawiać!...
— Wobec powszechnego przeciw mnie wzburzenia za tę nieszczęśliwą grę, którą muszę dalej prowadzić, wyznaję, że lękam się niespodziewanego wybuchu zemsty albo napadu.
— To prawda, bardzo są na ciebie zawzięci. I na wieleż to ich ukrzywdziłeś, co?
— A będzie, licząc razem z futrami i gotówką, ze czterdzieści dwa tysiące!...
— Aż tyle! — krzyknął naczelnik, podskakując na krześle. — A to nicponie ci twoi wspólnicy, mówili, że zyskali zaledwie dziesięć tysięcy, i dali mi wszystkiego dwa tysiące!
— Mieli duże wydatki na przyjęcia, na szkołę... Zresztą może ja futra za dużo cenię!... — bronił wspólników Beniowski.
— Dobrze, dobrze!... Niech ich tam!... Ale ty, Beniowski, już się zgódź i graj, gdyż wiedz, że i ja przyłączyłem się do ich spółki... Pokryję trzecią część przegranej, więc możesz się odważyć... Kiedyż więc?
— Chciałbym, aby ten festyn odbył się, kiedy już wyzdrowieje Nastazja Iwanowna... Uroczystość zapowiada się wspaniale, niechby się młodzież zabawiła. Prosiłbym również Waszej Wysokiej Szlachetności o dopuszczenie do udziału w uroczystości choć części wygnańców, choć tych, co uczą w szkole i mają z nią łączność. Słusznie im się to należy, gdyż festyn ma być z racji otwarcia szkoły.
Niłow zamyślił się.
— Dobrze! — rzekł — pomyślę o tem i pogadam z sekretarzem... Nie wszystko mogę, cobym chciał: pilnują i mnie tutaj oczy bystre a zawistne.
— Cóż oni śmią powiedzieć?... Pół miasteczka posyła dzieci do szkoły... Czyż Imperatorowa nie nakazuje przykładać się do nauk!?... Wszystko powstało dzięki rozumowi Waszej Wysokiej Szlachetności i wszystko od Was, panie, zależy.
— Tak to, tak!... Ale wszystko to jeszcze wisi w powietrzu... Może okazać się złem albo dobrem, gdyż... jeszcze nie posłałem raportu i nie wiem co powiedzą!... W każdym razie poddanie się Ankalów jest dla mnie wielką pomocą a to tobie zawdzięczam. Śpiesz się z mapami i sprawozdaniem, abym je mógł na przyszły tydzień wysłać. Idź więc już i przygotuj się dobrze do tego festynu!
Gotowali się do niego z przejęciem nietylko wygnańcy, dla których miał on stać się początkiem jawnego równouprawnienia towarzyskiego, i nietylko mieszkańcy miasteczka, którzy sobie cuda opowiadali o zapasach wódki, mięsa, ryby, jakie na tę uroczystość gromadzili kupcy pod przewodem Czułosznikowa, ale nawet kamczadalscy „tajowie“ już posłyszeli o niej i ściągali z dalekich ułusów, licząc, że uda się im również dobrze upić przy tej okazji. Stąd pewnie powstała głucha wieść o gotującym się w tym czasie napadzie na białych i naczelnik kazał zdwoić straże w mieście i powiększyć baczenie. Beniowski również naglił do pośpiechu Stiepanowa, który prowadził roboty obronne dookoła szkoły, zmieniającej się zwolna w małą forteczkę.
Ale ten bynajmniej się nie śpieszył.
— Nie mam do czego! — mówił Panowowi. — Każdy z was ma coś, jakieś zajęcie, jakąś pracę... Mnie odsuwają od wszystkiego!
— Dlatego odsuwają cię, że źle robisz, jesteś niedbały, nieposłuszny, spóźniasz się! — strofował Panow siostrzeńca.
— Wcale nie!... Przeciwnie, płynie to stąd, iż ten Beniowski widzi, że umiem wiele więcej od niego, że wszystko, co on robi, są to moje myśli i plany, które on sobie zdradnie przyswoił i dowcipnie wyzyskał... Ale to się skończy! Choćby teraz, dlaczego on nie fortyfikuje sam swojej chałupy?... Dlatego, że się na tem wcale nie zna... Każe się śpieszyć, a co warte pale wbite w zmarzłą ziemię?... Twierdza nie będzie przecież potrzebna wcześniej, jak na wiosnę, a wtedy palisada runie, nie ostoi się w obmiękłej glinie!... Poco więc się śpieszyć!?... Chyba poto, żeby większą jeszcze zwrócić uwagę i wzniecić w mieszkańcach podejrzliwość i tak już bardzo rozbudzoną... W gruncie rzeczy nie widzę nawet pożytku z tej twierdzy, przecież mamy uciekać morzem, a ono stąd z górą dwie mile...
— Dobrze, dobrze! Nie mędrkuj i rób, co ci każą!... Beniowski jest poprostu człowiekiem genjalnym!...
— Oj, oj!... Byleśmy tylko na tej genjalności źle nie wyszli... Bo że jest dla siebie genjalny, to dobrze widzę... Dokąd jednak nas zawiedzie, zobaczymy. Do tej pory wszystko w swej garści trzyma — i pieniądze, i futra, i zapasy i wpływy!
— Bo wszystko w gruncie rzeczy jego! Patrz, patrz, my tu gadamy, a twoi cieśle nic nie robią! Idź już do nich, a ja muszę do szkoły... Powiadasz, że Sybajew dawno już czeka?
— Już dawno!... I powiedz sam, czy to bezpiecznie przyjmować we dnie tutaj tego opoja ze zbuntowanymi majtkami? Przecież to zaraz się wyda... A wtedy co?...
Panow pokręcił w zakłopotaniu głową, raz jeszcze spojrzał na Korjaków, stukających ospale siekierami, i pośpieszył do uczelni, aby zastąpić w lekcjach Beniowskiego.
— Sybajew dawno już czeka!... szepnął markotnie po francusku.
— Powiedziałem mu, żeby przyszedł wieczorem... Żaden z was nie słucha!... — gniewał się Beniowski. — Co miałem teraz uczynić?... Nie widzisz, że szkoła pełna?
— Posadziłbyś na swoje miejsce... Stiepanowa!
Beniowski przemilczał i odwrócił się ku wyjściu.
W sypialni zastał Sybajewa z dwoma marynarzami z załogi Chołodiłowa; jeden był Trofimow, starszy majtek, drugi Paresow, cieśla okrętowy. Obaczywszy Beniowskiego, rzucili mu się do nóg i błagać go zaczęli, aby ich przyjął pod swoją opiekę:
— Przysłali znowu żołnierzy i chcą nas rozłączyć; część wysyłają do Niżniego, część do Awaczyna... A wtedy wszyscy zginiemy... Skos ro z oczu stracimy się wzajem, słabsi wydawać zaczną... Zakują nas wszystkich, zakatują na śmierć! Ty jeden zbawić nas możesz; wpłyń na naczelnika, aby do wiosny pozwolił nam tutaj pozostać, że my nawet gotowi jesteśmy z Chołodiłowym ugodę zawrzeć, byle zabrał od nas pijawkę i dręczyciela Czułosznikowa i zgodził się zmienić niektóre warunki, aby nie wszystko tak nam grabiono, jak teraz, że za pracę naszą grosza złamanego nie widzimy, wszystko odlicza Czułosznikow na kary i za długi... A karmi nas robaczywem mięsem i zgniłemi rybami... Bez sił ostaliśmy się, bez ochoty do życia, a i wielu od szkorbutu pomarło!... — biadali, coraz to chyląc się Beniowskiemu do nóg.
— I duszę gubi! Jeść z jednego naczynia wszystkim każe — prawowiernym i światowcom! — dorzucił posępnie Trofimow.
Beniowski wysłuchał ich uważnie, następnie rozpytał się o szczegóły umowy, warunki życia, ilość pracy:
— Pamiętajcie że mówić macie szczerą prawdę, tylko prawdę, bo od tego zależy wszystko...
— To się wie, szczerą prawdę! Jak Bóg na niebie — przysięgał Paresow.
Beniowski jednak w czasie indagacji wciąż ich łapał na sprzecznościach i marszczył brwi, a poczciwy Sybajew łagodził nieporozumienia dowodzeniem, że to „wszystko jedno“!...
— Musicie wierzyć mi i słuchać mię przedewszystkiem!... — nastawał Beniowski.
— To się wie!... Jak Bóg na niebie!... — powtarzał Paresow.
Na chwilę ucichli, gdyż przed ganek zajcechały nagle sanki i rozległy się tam zmieszane glosy. Beniowski drgnął i zachmurzył się.
— Schowajcie się tymczasem tutaj!... — rzekł, wpychając gości do małej alkowy, gdzie sypiał.
Ledwie zdążył zasunąć za nimi zasłonę, gdy drzwi otwarły się i na progu stanęła Nastazja w sobolim kołpaczku na głowie, w drogiem lisiem futerku, wzruszona i różowa od przejażdżki na mroźnem powietrzu; z poza jej pleców wyglądała kwaśna, cytrynowa twarz Mironowny i zawistne oblicze Stiepanowa.
— Nie przychodził pan te parę dni, więc sama uzyskałam pozwolenie odwiedzenia szkoły! Będę uczęszczać narówni z innymi... — śpiewała dziewczyna, rozglądając się ciekawie po skromnie przybranej komnacie. Oczy jej zatrzymały się na chwilkę na ławie zasianej skórą niedźwiedzią, nad którą wisiała broń, następnie na stole zasłanym księgami, mapami i papierami.
— Pracuję nad sprawozdaniem dla ojca pani!... — objaśniał uprzejmie Beniowski. — Co zaś do szkoły, to czy pani zaraz życzy ją sobie obejrzeć? Może pani zechce zostać na pierwszej lekcji!? W takim razie, niech się pani tutaj... rozbierze, tam gorąco!...
— O nie! Tym razem nie!... Chciałabym tylko... — mówiła Nastazja, trochę zmieszana chłodnem przyjęciem.
— Puściłbyś nas pan dalej od progu, ogrzać się trochę! — rzuciła szorstko Mironowna.
Beniowski cofnął się i z ukłonem wskazał na stołki. Za kobietami wsunął się Stiepanow, nie spuszczając zachwyconych oczu z postaci dziewczyny.
— Szkoła pełna i jeżeli tak dalej pójdzie, nie starczy miejsca... Sam gotów jestem od dziś zapomnieć prawidła Pitagorasa dla racji przyjęcia i pobytu w szkole, jako kolega osób tak czarownych! — wtrącił z ukłonem i znaczącym uśmiechem młody oficer.
— Łatwo żartować panom, wychowanym w tem od dzieciństwa... Ale my, na tym tu cyplu świata, złaknieni jesteśmy wszystkiego! — odcięła Nastazja.
— Czy aby zadowolnić będziemy w stanie wymagania tak wielkie i surowe!? Czy sprostamy zadaniom tak doniosłym i pełnym niebiańskiego czaru!... — snuł dalej oficer, kręcąc wąsika.
Nastazja rzuciła szybkie, ukradkowe spojrzenie na Beniowskiego, który stał z boku zasępiony, z oczami utkwionemi w ziemię.
— Zbierajmy się zpowrotem, Mironowna, bo matka strofować nas będzie...
Wstały; Stiepanow skoczył, aby drzwi przed niemi otworzyć, Beniowski odprowadzał je aż na ganek, siląc się na grzeczny uśmiech.
— Cudna!... Cudna!... Skądżeś taką wygrzebał, Beniowski?... Warta, żeby i na śmierć za nią pójść! — zachwycał się Stiepanow.
— Idź do swoich ludzi i zważaj, żeby mi tu nikt więcej nie wchodził!... — rozporządził się surowo Beniowski.
Już Panow skończył swoją lekcję i rozpuścił dzieci, a rozmowa ze zbuntowanymi marynarzami nie dobiegła jeszcze do końca. Sybajew był znużony i znudzony i nie krył tego.
— Upewniam was, Auguście Samuelowiczu, że chłopy są szczere i zuchy, i że liczyć na ich słowo można! — wstawiał się za swymi protegowanymi.
Beniowski wciąż kręcił głową.
— Niepodobna, niepodobna! Nie można obiecywać rzeczy niedościgłych! Naczelnik nie zgodzi się cofnąć swoich rozporządzeń!
Zgnębieni marynarze milczeli.
— Zrobimy, co każesz! Pójdziemy za tobą choćby na kraj świata!... Zechciej rozkazywać — bąknął raz jeszcze Paresow.
Beniowski zamyślił się:
— Słuchajcie: rozumiem, że wasze położenie jest ciężkie, ale pomyśleliście, co grozi mnie, albo kapitanowi Sybajewowi w razie wykrycia spisku?...
— Ja bo gotów jestem na wszystko!... — roześmiał się lekceważąco Sybajew.
— Nie o to chodzi, a o wybawienie ludzi!... Otóż, jeżeli potraficie skłonić wszystkich, ale to wszystkich swoich towarzyszy, aby przysięgli i świętą przyjęli komunję, że będą posłuszni mi, że nie porzucą mię w żadnej przygodzie, wtedy dajcie mi znać, a zobaczę, co uczynić wypadnie!... A teraz wracajcie do miasta, a obejdźcie je okólnemi drogami, żeby nie widziano, skąd idziecie, i nie mówcie nikomu, coście tu słyszeli, aż dam znak!...
— To się rozumie!... — mruknął Trofimow. — A tylko z przysięgą będzie ciężko, my nie przysięgamy! Albowiem powiedziano jest: nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno!
Beniowski bystro spojrzał na mówiącego:
— Acha! Słyszałem, słyszałem!... Tyś Kuzniecowski?
— Kuzniecowski! — sucho i niechętnie odrzekł marynarz.
— W takim razie... zresztą pogadamy o tem, zobaczymy... A teraz idźcie już sobie. Czekają na mnie! Tylko ty, Sybajew, zostań. Mam z tobą jeszcze do pomówienia.
Gidy zostali sami, kazał kapitanowi natychmiast uwiadomić związkowych, żeby zebrali się wieczorem.
— Czy znasz porucznika Norina? — spytał na odchodnem.
— Owszem, znam go trochę... Razem służyliśmy...
— Prosi, abym mu pożyczył pięćset rubli na uekwipowanie się; mianowano go komendantem w Niżnim Ostrogu...
Sybajew uśmiechnął się.
— Nie odda, na to się przygotuj. Gdy ktoś z władzy pożycza od wygnańca, znaczy to, że mu coś zabiera.
— Nie o to chodzi, lecz czy można polegać na innej jego obietnicy...
— O ile nie tyczy się... pieniędzy!
Uścisnęli się za ręce i już mieli się rozejść, gdy nagle Beniowski oparł dłoń na ramieniu oficera.
— Sybajew, czy ty druh mój?
— Tak, wszak uratowałeś mi życie i... wyprowadzisz nas z tej obecnej małości do wielkich rzeczy... Z tobą nic mi nie straszne! Ty jeden tu masz rozum i duszę!
— Słuchaj, zbliżają się ważne sprawy, czuję, że mam coraz więcej nieprzyjaciół. Niedługo może zostanę zupełnie... osamotniony. Nie chciałbym być napadnięty... ztyłu... znienacka. Rozumiesz, hę?...
— Któżby śmiał?...
— Oby tylko nie swoi. Więc pamiętaj!
— Lecz co mam robić?
— Tymczasem nic. Czasem poglądaj za mną z ubocza, dobrze?... Jesteś szlachetnym i sprawiedliwym człowiekiem, bez zawiści, bez fałszu... Ty i Chruszczów!...
— Tak, wodzu, miłuję cię!...
Beniowski przyciągnął go do siebie i uścisnął; Sybajew niezgrabnie oddał mu pocałunek.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.