Beniowski (Sieroszewski, 1935)/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Beniowski
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

Po przebytych wzruszeniach miasteczko, syte wrażeń, wyczerpane, ucichło na jakiś czas. Plotka jeno snuła się dalej cichemi krokami z domu do domu, rozważając wielekroć wszelkie szczegóły przeżytych zajść i wyprowadzając tysiączne wnioski, co do dalszych i bliższych ich skutków.
Beniowski usilnie pracował wraz z Baturinym nad wykończeniem map i opisów Kamczatki, których brak był, według słów naczelnika, jedyną przeszkodą, wstrzymującą wysłanie umyślnego gońca do stolicy.
Goniec miał tam zawieźć wiele rozmaitych sprawozdań urzędowych, wyroków sądowych, raportów i projektów, a w ich liczbie przedstawienie Beniowskiego do nagrody i ułaskawienia, wiadomość o poddaniu się plemienia Ankalów, nareszcie nowy pomysł Beniowskiego, przygotowany i przeprowadzany przezeń w głębokiej tajemnicy i ukryciu. Powiadomił o nim tylko Chruszczowa, Panowa i Baturina, prosząc ich o zupełną dyskrecję.
— Nawet przed Radę tego nie wniosę, aż upewnię się w powodzeniu i przygotuję grunt! Jasnem jest, że spisek nasz już długo się nie ukryje: zbyt wielu jest wtajemniczonych i zbyt rozmaici są wśród nas ludzie... Trzeba więc główne nasze siły stąd wyprowadzić i oddzielić od miejscowej ludności. W tym celu chcę namówić Niłowa, żeby nam pozwolił założyć kolonję rolniczą na południowym cyplu półwyspu...
— Kolonję rolniczą?... Bajki!... przerwał mu Chruszczow. — Już tu był przed paru laty niejaki Ryżykow, próbował siać jęczmień i żyto, wziął z kancelarji tysiąc rubli zapomogi, wszystko stracił, a zasiewy wyginęły od wczesnych przymrozków, jakie tu są co roku!
— Być może, że takby się i tym razem stało, lecz my przecież siać nie będziemy... Chodzi o to, aby nam pozwolono osiąść gromadnie daleko stąd, na morskiem wybrzeżu... Spróbuję więc przekonać Niłowa, że rolnictwo tu możliwe, a skoro mi się uda, proszę was, żebyście mię w naszej Radzie poparli!
— Najchętniej! — zgodził się Baturin. Plan jest dobry, nie wiem tylko czy wykonalny!
— Plan wyborny... Pozwoliłoby to nam i robić niepostrzeżenie zakupy na drogę, i zbroić się, i w razie czego zbudować nawet sobie tam okręt! — gorączkował się Chruszczow. — Czy aby się uda!? Mocno wątpię!...
— Przyjacielu, powodzenie powodzeniem się wspiera. Spróbuję w każdym razie... W razie odmowy takoż nic nie stracimy... Będziemy innego sposobu szukać!
Tegoż dnia jeszcze o zmroku udał się Beniowski do domu Niłowa i poprosił, aby go zameldowano naczelnikowi. Nastka posłała z zapytaniem Grzesia, a sama zabawiała gościa rozmową w jadalnym pokoju.
— Kto to jest ten Stiepanow?... Wydaje się być wcale grzecznym i umoderowanym człowiekiem!
— Jest to były kapitan, kawaler zewszechmiar godny...
— I poeta!... niech pan przeczyta, jaki mi przez Grzesia przysłał dzisiaj madrygał!
Podała mu papier w kilkoro złożony, a gdy Beniowski wahał się i nie brał, sama wetknęła mu go w palce.
— Chcę, nauczycielu, abyś przeczytał, a może mi poradzisz, co mam z tem robić?... — szepnęła zalotnie i odsunęła się odeń, słysząc za drzwiami kroki matki.
— Ach, to ty, Auguście Samuelowiczu, a ja myślałam, że to kapitan Sybajew! Miał przyjść i przynieść jakieś szczególne alaksińskie wyszycia, przywiezione niedawno z Niżniego przez tego nieszczęsnego Koleskowa... — mówiła wesoło Marta Karłowna, błyskając agatowemu oczyma. — Pogrążyłeś go mocno i kupców zarówno, Auguście Samuelowiczu... Biedny! Słyszałam, że pije śmiertelnie z rozpaczy! Zdaje się, że już nikt nie będzie miał odwagi z tobą stawać w zawody!
— Wszelka gra jest próbą fortuny, szanowna pani, i nigdy nie ma się w niej pewności...
— Już ty chyba, Auguście Samuelowiczu, wielką zawsze i we wszystkiem mieć możesz pewność!
— Najlepsze zamiary kruszą się często o błahe przeszkody. Choćby teraz widząc straszną trudność i niedostateczność wyżywienia tutejszej ludności, drożyznę mąki, przywożonej o tysiące wiorst, zamierzyłem prosić właśnie Iwana Piotrowicza, o pozwolenie na zrobienie próby posiewu zbóż rozmaitych...
— Już je robiono i nic nie wyszło okrom wydatków i przykrości...
— Słyszałem o tem, lecz mnie to nie zraża, gdyż pan Ryżykow był kupcem, nieuzdolnionym wcale do rolnictwa...
W tej chwili Grześ wezwał Beniowskiego do naczelnika do świetlicy; Marta Karłowna zaciekawiona podążyła za nim, a za matką pociągnęła i Nastazja.
Niłow z początku słuchać nie chciał o projekcie siania zbóż, przypominając w gwałtównych wyrazach swój zawód i wstyd z Ryżykowym, lecz Beniowski tyle w rozmowie rozwinął nowych dowodów, taką przytem zdradzał znajomość agry-kultury, botaniki, klimatyki oraz innych nauk, że stary słuchał go coraz uważniej, tem bardziej, że i żona i córka popierały wciąż wygnańca pochwalnemi wykrzyknikami.
— Po wszystkie wieki ludzie modliliby się za ciebie, Auguście Samuelowiczu! Przecież w razie powodzenia byłby tu kraj mlekiem i miodem płynący... — zachwycała się Niłowowa, słuchając opisów szumiących kłosami niw i wyobrażając już sobie góry taniej i bajecznie doskonałej mąki. — Mąka tutejsza rządowa jest taka, że często trzeba ją młotem kruszyć i siekierą rąbać... W długiej drodze przez bory i wody zamaka na ulewnych deszczach, śmierdnie od skóry jucznych worów, w których ją wiozą, a leżąc w składach rządowych zatęcha... Ani ciasta wymiesić z niej jak należy, ani rość chce od najlepszej zakwaski! — Glina i glina!...
— A i tej często niema!... W tym roku korę sosnową już jedliśmy! — westchnął Niłow. — Cóż, kiedy aura tu nieodpowiednia!...
— Aura wcale odpowiednia, panie. Pod tą szerokością w innych krajach winograd dojrzewa... Operacja słońca jest dostateczna, trzeba jedynie dobre wybrać miejsce, zasłonione od wiatru, suche, aby zboże szybko szło w kłos i aby ten nie pieścił się, nadmiernie nie delektował wilgocią, lecz rychło dojrzewał... Należy też dlatego duże pole odrazu obsiewać, żeby grzało grunt własną runią, żeby się nasycało słońcem w pogodę... Lasy karczować, bo tam grunt żyzny; znaczne jednak odrazu polany, żeby obsychały, żeby szron, ciągnący zawsze, z boru na kłosach nie siadał. A dlatego próbę należy robić wielką siłą ludzi, całą kolonją, jak to czyni się i w Europie na ziemiach nowych... Ryżykow obsiewał zapewne małe poletka...
— Obsiewał małe! — przyznał Niłow.
— Widzisz, mężu!... Pan Beniowski ma rację... A coby to był za triumf, gdybyś tu rolnictwo zaprowadził... Jakby się ucieszyła Cesarzowa Pani Nasza Serdeczna! Co? Przecież wciąż pisze w swoich rozkazach, aby troszczyć się o szerzenie na nowych ziemiach sztuki rolniczej.
Niłow powstał wzburzony.
— To prawda!... Już nie wiem jakąby za to dali mi nagrodę! Tyle tysięcy rubli rocznego wydatku skarbowi oszczędzonych, kultura w dzikie kraje wprowadzona!... — gadał, chodząc po komnacie.
Beniowski zamilkł, bojąc się spłoszyć nastrój.
— Pewny wtedy i generalski czyn, i pensja przyzwoita, podwyższenie na urzędzie... Nie do Ochocka, ale do samego Tobolska możeby nas przeniesiono... Zabrałbym wtedy z sobą ciebie, Auguście Samuelowiczu, zabrałbym z sobą na pewno...
Nastazja mimowoli jakoś znalazła się obok Beniowskiego i patrzała na niego takiemi oczyma, że ją matka aż za rękaw szarpnęła.
— Bój się Boga, dziewczyno, ojciec!... — szepnęła, uprowadzając córkę.
— Ach, już mi wszystko jedno, już mi jedno!...
Niłow wszakże niczego nie spostrzegł, chodził po pokoju, marzył głośno i popijał od czasu do czasu wódkę z lampki srebrnej drobnemi łykami.
— Nie częstuję cię, Auguście Samuelowiczu, bo wiem, że nie używasz... He, he!... Do wina, do drogich trunków przyzwyczajon jesteś... He, he!... A my tu... siwuchę! He, he!... Więc powiadasz, że całą tam chciałbyś urządzić kolonję na cyplu południowym, na Łopatce!? Widzi mi się, że tam wiatrowisko, że dmucha od morza...
— Można będzie przedtem obejrzeć, pomyśleć, przekonać się. Wasza Wysoka Szlachetność rok rocznie przecie objeżdża podwładny sobie okręg, może mię tym razem ze sobą zabierze!
Ha, zobaczymy, zobaczymy! Pogadam z sekretarzem...
— Sekretarz sam by może chciał coś takiego urządzić... Czy więc okaże się przychylny naszym projektom?...
— Musi! Jak każę, to musi!... Ze mną krótka sprawa!... Ale istotnie może lepiej, żebyś mi przedtem, nie mówiąc nikomu, szczegółową zapiskę przedstawił, zanim nie wyjechał goniec... A mapy zrobiłeś?... Nie!... Widzisz, idź już, idź!... Śpiesz się!... Kończ mapy i pisz zapiskę o kamczackiej florze i agri-kulturze!
Uradowany Beniowski udał się natychmiast do domu, aby podzielić się tak radosną wieścią z towarzyszami. Spory kawał za miastem na drodze spotkał się z Czułosznikowym i Koleskowym, którzy wbrew zwyczajowi szli piechotą przez las. Tknięty niemiłem przeczuciem, obejrzał się za jakim kijem wokoło lub schronieniem. Już go jednak kupcy dostrzegli i zbliżali się, zdwojonym krokiem.
— Właśnie od ciebie wracamy, Auguście Samuelowiczu... — zaczął słodko Czułosznikow. Chcieliśmy prosić cię, abyś zechciał grać w naszem imieniu z przyjezdnymi z Niżnie-Kamczacka kupcami... Wczoraj przyjechali i, nasłyszawszy się o twej w grze doskonałości, płoną ochotą spróbowania się z tobą...
— Bardzo żałuję, ale, zgodnie z umową moją z sekretarzem i komendantem, nie wolno mi grać w niczyjem innem imieniu!...
— Wiedzieliśmy o tem, hultaju, i wcale nie o to nam chodzi! Swoją się tu wiernością zasłaniasz, a co jednocześnie z naszymi ludźmi wyrabiasz?... Podniecasz ich do buntu, podmawiasz do nieposłuszeństwa!... Pomoc im swoją we wszelkiej swawoli obiecujesz!... Mało, żeś nas nieuczciwą grą obrabował, chcesz nas doreszty na mieniu zrujnować!... Co uczyniliśmy ci i dlaczego taką nienawiścią ku nam pałasz?... Ale urwie się twoje tu panowanie!... Nie takich ukrócaliśmy mołojców!... Nie takich!... W dyby pójdziesz, w dyby!... Na łańcuch do ściany, kuną za szyję! Ha, niegodziwcze!... Zaraz chodź z nami do naczelnika a zobaczymy, co mu powiesz, co zaśpiewasz, łgarzu i lisie chytry! Nawracaj!
Beniowski odstąpił kroków parę.
— Rozum straciłeś, człowieku! Widać onegdajsza przegrana pozbawiła cię całkiem zmysłów... Napadasz mię tu na drodze i posądzasz o tak głupi i nierozsądny zamiar... Cóżbym ja z twoimi ludźmi tu robił? Jaką korzyść z ich buntu rzekomego wyciągnął?... Prawda, iż ludzie z ekwipażu twego przychodzili mię prosić, iżbym im dał pierwszeństwo w budowli śpichlerza przy szkole; prawda i to, iżem zrobił z nimi w tej mierze układ, którego nieinaczej odstąpię, chyba za wyraźnym gubernatora rozkazem. Lecz nie waż się brać tego mojego tłumaczenia za usprawiedliwienie się przed tobą... Nie upodlę się do tego stopnia!... Miasto cobyś miał grozić, lękaj się sam o siebie!... Pośpieszę zaraz jutro do gubernatora i doniosę mu, jak srodze postępujesz ze swymi ludźmi, którzy z trudem tylko pracą rąk się żywią... Ty swem barbarzyństwem i niegodziwością i tego ich pozbawiasz... Wszystko im wydzierasz, okrutny i zdradziecki człowieku!
— Dobrze, dobrze!... Szczekaj sobie, co chcesz!... Mam kontrakt potwierdzony w kancelarji tutejszej, wiem, co robię, i nauk od byle przybłędy słuchać nie potrzebuję! Coś ty za jeden?... Warnaku piętnowany!... Nie jutro pójdziesz do naczelnika, a zaraz... Koleskow, bierz go!
Beniowski odskoczył od nich jeszcze dwa kroki i zasłonił się ręką. Z przodu lazł na niego z wysoko podniesioną palką rozjuszony, nawpółpijany Koleskow, a z boku podstępnie zachodził Czułosznikow. Beniowski wciąż się cofał, brodząc po kolana w śniegu, aż oparł się plecami o drzewo. Wtedy dopadł go Koleskow i z całego rozmachu uderzył w wyciągniętą rękę; ta zwisła natychmiast, jak obcięta szmata, ale w tejże chwili Beniowski zdążył chwycić drugą ręką za koniec kija Koleskowa i mocno go ku sobie pociągnął; Koleskow potknął się, potoczył i kij wypuścił. Widząc to, Czułosznikow zatrzymał się i pośpieszył kuzynowi z pomocą. Lecz ten już zerwał się na nogi i, wystawiwszy głowę przed siebie jak byk, rzucił się na przeciwnika. Czułosznikow ruszył z drugiej strony i zmogliby na pewno Beniowskiego, gdyby nie zjawił się niespodzianie Sybajew. To walce nadało inny obrót; Czułosznikow uciekł, a za nim podążył, chwiejąc się i potykając, Koleskow; Beniowskiego, pokrwawionego i z boleśnie rozbitą ręką, Sybajew poprowadził do domu. Tam Beniowski, opatrzywszy naprędce zdrapania, i przewiązawszy rękę, przywdział czyste ubranie, kazał zaprząc Jędrzejowi psy i pojechał niezwłocznie wraz z Sybajewym do sekretarza. Opowiedział mu całe zajście, powtórzył oskarżenie Czułosznikowa — rzekomy powód bójki z nim, Beniowskim, wreszcie jego zatarg z własną załogą.
— Wiem, wiem!... — potwierdził urzędnik. Posyłaliśmy mu żołnierzy.
— Ale źródłem wszystkiego jest odmowa moja na propozycję ogrania z nimi do współki przyjezdnych z Niżniego kupców, Gorochowa i Inokientiewa...
— Taki lis!... Rozumiem! A potem myśleli, że poraniwszy ciebie, wykręcą się od tych piętnastu gier, do jakich obowiązani są kontraktem!... Dudki!... Ja to zaraz załatwię!... Jedziemy natychmiast do naczelnika!... Ci lichwiarze i wydrwigrosze myślą, że jak mają pieniądze, to już im wszystko wolno, że wszystko mogą!... Zobaczymy: istnieje jeszcze władza państwowa!... — gorączkował się sekretarz, wodząc rękoma po rozkołysanym brzuchu.
— Nic się takiego nie stało! — próbował uspokoić go Beniowski.
— Jakto: napad na przejezdnej drodze.
Wysłał Sybajewa po komendanta, a sam z Beniowskim ruszył do fortecy. W jego opowiadaniu zwykła burda zamieniła się w zbrodnię stanu; daremnie Beniowski starał się sprowadzić ją do rzeczywistych rozmiarów: sekretarz nie dał mu przyjść do słowa.
— Ty, Beniowski, milcz! Ty chcesz być wspaniałomyślny, ale ty się na niczem nie znasz... Gdyby im pozwolić, wszystkichby oni zapędzili tutaj w barani róg; za wódkę, za pieniądze i podarunki łacno skłoniliby na swoją stronę i kozaków, i krajowców, i mieszczan i odwróciliby się od państwa i zaprowadziliby swoją republikę... A jakaby ona była, my o tem dobrze wiemy; przychodzili do mnie ci sami ludzie Czułosznikowa, pokazywali kociołek ze strawą: śmierdzi jak padlina i rusza się od robaków... Wszystkichby oni, drapieżnicy, obłupili, jak lipę z łyka... Umiaru nie zna ich chciwość... My z urzędu stoimy, z imienia Imperatorowej, jako obrońcy uciśnionych, jako sprawnicy i stróże praw, bez których człek człeku wilkiem się staje!... Naczelnik wściekł się od tej przemowy; żyły mu na skroniach nabrzmiały, nos posiniał, oczy wyszły z orbit. Gdy przybyły Czułosznikow ujrzał go w takim stanie, padł na kolana.
— A gdzie Koleskow?... Gdzie ten zbój? — pytał wielkim głosem władca.
— Leży chory od ran i krwi upłynięcia...
— I pijaństwa! — wtrącił komendant.
Sprawa została osądzona doraźnie i wyrok wykonany natychmiast: Czułosznikow został skazany na sześć miesięcy robót publicznych, a Koleskow na pięćdziesiąt kijów. Napróżno Beniowski starał się o złagodzenie wyroku, sekretarz pogroził mu palcem:
— Oj, Beniowski, Beniowski! Zbyt wiele ty o sobie trzymasz!... Patrz, żebyś się i ty... nie dostukał!...
— Źle... — przyznał się Beniowski Sybajewowi, gdy w nocy wracali z tego dziwnego sądu.
— Tak!... Będą nas nienawidzić! Ale co było robić?... Jakbyś ty się nie poskarżył, to oni oczerniliby ciebie... Widziałeś, że poto do ciebie przylecieli!... Tu niema wyboru!... Jedyna rada uciec stąd daleko, daleko w świat; tam, gdzie ważą się wielkie sprawy i dzieją wielkie rzeczy! Ech, Beniowski, Beniowski... pomyśl, czy to nie głupia rzecz, żebyś ty zginął z ręki pijaka!? Co wtedy byłoby?... Nie chodź ty piechotą po ciemnych ulicach miasteczka, ani po lesie!... Nie zawsze w porę pomocy przyjść się uda!... Sam wiesz, mówiłeś!...
— Źle, źle!... — mruczał Beniowski. — Trzeba się z tymi ludźmi jednak w jakikolwiek bądź sposób pogodzić!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.