Banita (Kraszewski, 1885)/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.

Wstał z ławy Wojtaszek i choć już mocne postanowienie miał, potem mu się czoło okryło, głos zadrżał w piersi, gdy mówić zaczął.
— Sługą jestem Zborowskiego — rzekł — ale i mnie już nadojadło patrzeć i słuchać, co się tam u niego i z nim dzieje. Mówicie, że z tatary nie ma zmowy? a kto może za to ręczyć? Onby z djabłem sojusz zawarł, żeby mu do tego pomógł, co on chce.
Cobar uszy nastawił i zbliżył się.
— A czegóż to on tak chce? — zapytał.
— Albo to wy i cały świat o tem nie wie? — zawołał uśmiechając się złośliwie Wojtaszek i zamilkł.
A po chwili zamruczał.
— Oj! knują się tam, knują i kują u pp. Zborowskich niedobre rzeczy!!
Ciężko mu przychodziło tak odrazu ze wszystkiem się wygadać, może też obrachował, że nie zawadzi się podrożyć i począł śpiewać.
Cobar wysłuchawszy jednej strofy piosenki, przerwał niecierpliwy czegoś się więcej dowiedzieć.
— Jak mi Bóg miły — zawołał — żal was dla Zborowskich! Wybyście łatwo mogli doskonałe miejsce znaleźć na królewskim dworze. Głos macie śliczny, a i muzykant z was niepośledni.
— Ja bo od dzieciństwa się w tem ćwiczę — rzekł Wojtaszek — alem się popadł w takie ręce, że z nich się wyzwolić trudno.
Węgier coraz bardziej uradowany, nie rzucając już tej zdobyczy, nalał mu coprędzej kubek wina, przepił do niego, dobył czerwony złoty węgierski z kieszeni i wsunąwszy mu w rękę, znowu rozmowę ostrożną zawiązał o Samuelu.
Wojtaszek pił i coraz się bardziej ośmielał. Po dwu kubkach pierwszych wprędce trzeci znalazł się pełnym, a węgier począł mówić, próbując lutnistę.
— Ja tam nie wiem, co o Zborowskich trzymać, a szczególniej o waszym panu Samuelu. Ma nieprzyjaciół, żgają na niego, że na króla nastaje, że mu jest wrogiem, a to wszystko przez kanclerza.
Gdyby p. Samuel zamiast wojnę prowadzić z Zamojskim, udał się śmiało pod opiekę króla, przeciw niemu, lepiejby na tem wyszedł pewnie.
Spoglądał mówiąc to na Wojtaszka, który wciąż pot ocierając z czoła, wzdychając, jakby się męczył i z sobą walczył, po słówku z ust dobywał.
Wreszcie dobrawszy chwilę, gdy Cobar się zatrzymał nieco, jakby czekał na odpowiedź, coraz to wyraźniej począł się zdradzać z tem, co myślał.
— Miłościwy panie — odezwał się do Cobara — ciężka to rzecz sługą być, gdy to co pan czyni, człekowi na sumieniu cięży, a tu nie wiedzieć co wybierać, albo zdrajcą być, albo drugich, niewinnych na zdradę narazić.
Chciałoby mi się to z onej służby uwolnić z czystem sumieniem.
— A nie jestżeś człek wolny? — spytał węgier.
— I owszem, jestem nim — rzekł Wojtaszek — ale lat tyle wisząc przy dworze, człek się przywiązał, a dłużej na żaden tu sposób nie można trwać, bo uszy więdną słuchać, zgroza bierze patrzeć co tam radzą i do czego się sposobią.
A! nie! nie! bodaj z głodu mrzeć, a dłużej na tej służbie trwać nie myślę! — dokończył.
Węgrowi gdy się tak szczęśliwie powiodło, co, prawdę rzekłszy, więcej winu obficie nalewanemu przypisywał, niż własnej zręczności w badaniu, nie chciał zaniedbać tak dziwnie pochwyconego wątku.
Posadził tedy na ławie obok siebie Wojtaszka, parę pieśni mu jeszcze dał odśpiewać, raczył go ciągle węgierskiem winem, i w końcu zupełnie podchmielił.
Lutnista się całkiem otworzył przed nim.
— Ja o wszystkiem wiem — rzekł — na wszystko patrzyłem, słuchałem... nie miał dla mnie tajemnic p. Samuel, mogę wskazać, co oni z bratem Krzychnikiem knują... ale głowę mi za to wezmą, gdy mieć obrońcy nie będę!
— Jakto! nie będziesz miał obrońcy? — krzyknął Cobar — ale ja ci słowo daję, król weźmie na dwór, da ci miejsce u siebie, między swymi cytrzystami. Ja w tem! Włos ci z głowy nie spadnie, tylko trzeba, żebyś otwartym był, powiedział wszystko, wskazał, aby można winowajców ścigać, a króla od ich zbrodniczych zamachów uchronić.
Wojtaszek już dobrze podpiły, uderzył się w piersi.
— Jak Bóg miły! Powiem wszystko, odkryję! — zawołał — byleście się mną zaopiekowali. Dosyć już gorzkiego ich chleba jadłem.
Miał w istocie ochotę wielką wynurzać się i opowiadać zaraz, ale językiem już nie władał, bełkotał, i nietylko śpiewać, ale mówić nie mógł. Po pijanemu zeznanie na nicby się było nie przydało, Cobar to zaraz rozważył.
Wprawdzie jechać miał nazajutrz w dalszą drogę, ale sprawa była zbyt wielkiej wagi, ażeby dla niej nie opóźnić się bodaj. Szło o życie króla, z czem się nie taił Wojtaszek. Każde słowo miało znaczenie ogromne. Musiał wybadać tego przez opatrzność mu nastręczonego śpiewaka, dobyć z niego co tylko wiedział.
Dokonanie, rad nie rad, węgier musiał do dnia następnego odłożyć, a tu znowu na myśl przychodziło, że Wojtaszek wytrzeźwiwszy się ulęknąć może zemsty Samuela, ujść mu z rąk, zmienić usposobienie.
Począł więc od tego, iż go ujął sobie najuroczystszem przyrzeczeniem jurgieltu, miłości króla i opieki, bezpieczeństwa na wszelki raz, byle mu, nic nie tając, odkrył co tylko wiedział i słyszał.
— Dobrze — rzekł Wojtaszek zmęczony i napojem zwyciężony — ale miłościwy panie, po tym winie, com je wypił, chyba nie dziś myśli zbiorę i potrafię całą sprawę wyłuszczyć. Więc jutro...
— Jutro! — podchwycił niespokojny Cobar — no, cóż robić, niechaj będzie jutro, tylko że ja tyle mam ważnych rzeczy na głowie, gotówem zapomnieć. Wiesz co...
Tu dobył pugilaresu i ołówka z kieszeni. — Mam zwyczaj zapisywać naprzód, co którego dnia jest do zrobienia; zanotuj mi tu, że jutro o Zborowskich co wiesz, masz mi wszystko porządnie opowiedzieć.
Wojtaszek się bynajmniej nie zawahał i najwyraźniej się rozpisał, że jutro o zamiarach pp. Zborowskich przeciwko królowi szeroko i dokładnie Cobara uwiadomi.
Notatkę do kieszeni schowawszy węgier, z miną niby obojętną, kazał słudze swojemu odprowadzić do jego izby lutnistę, rozebrać go i położyć, a sam drżąc z niepokoju i niecierpliwości, pozostał w izbie dla przygotowania się na jutro.
Znając już potroszę ptaszka, którego przyłapał, Cobar wiedział, co miał czynić, aby rzecz do dobrego doprowadzić końca. Nie wątpił, że król i Zamojski bardzo mu za to odkrycie wdzięcznymi będą.
Ponieważ Zyberg nazajutrz czekał na towarzysza, z nim mając ciągnąć dalej, ażeby go to opóźnienie w pochodzie nie strzymało, siadł naprzód listy pisać, donosząc Zybergowi, aby dalej szedł sam w imię Boże, gdyż jemu się tu zręczność nadawała jedyna wykrycia zamachów przeciwko królowi, której zaniechać na żaden sposób nie godziło się.
Z listem tym natychmiast gońca umyślnego wyprawił.
Przywołać potem kazał kucharza swego i zalecił mu, aby nazajutrz rano wytworne sporządził śniadanie, postarał się o małmazyę, o wina, o przyprawy, i wyprawił bankiet, na jaki się tylko mógł zdobyć.
Nie dosyć na tem, bojąc się, aby to śniadanie nie starczyło na dosyć długo, zwołał jeszcze gospodarza i przykazał mu zosobna, także co mógł najsmaczniejszego przyprawić, nie zważając na to, co kucharz warzyć będzie.
— Nie pytaj mnie, na co się to wszystko zdało — rzekł — rób co każę, zapłacę jak należy, bez targu. Wolnoć mi fantazyę mieć jako i drugim.
Rachował na to, z czem się mu Wojtaszek po pijanemu wygadał, że był wygłodzony, zbiedzony długą włóczęgą, i że dobre jadło, dobre wino, doda mu odwagi i usta otworzy.
Cobar daleko więcej kunsztu zażywał biorąc się do lutnisty, niż go tu było potrzeba, bo Wojtaszek i dla zemsty i dla chęci podźwignięcia się na wszystko już był gotów i ani myślał się cofać.
Węgier ledwie z niecierpliwości usnąwszy nieco nadedniem, rychło wstał, czekając na Wojtaszka, który kamiennym snem po winie spał bardzo długo i nierychło, blady, zmęczony, strwożony ukazał się Cobarowi, już na niego oczekującemu w izbie u zastawionego suto stołu. Ptasiego mleka tylko brakło.
Węgier komedyę odegrywał tę, że mu nadzwyczaj było pilno, że musiał zaraz dalej ciągnąć. Dla niepoznaki nawet część swych ludzi i wozów wyprawił niby przodem, przykazawszy im, aby w miejscu naznaczonem czekali, a sam do stołu zasiadł z Wojtaszkiem.
Zaczęło się od traktamentu własnego, kucharza węgra... i już się ten zbliżał do końca, gdy ormianin gospodarz wszedł, żaląc się, że on też nie wiedząc o niczem, śniadanie pańskie sporządził, że jemu prawo przysługiwało swych gości żywić.
— A! bodajcież, bodajcie! — zerwał się węgier. — Ja czasu nie mam! po co mi to twoje śniadanie, my go jeść nie będziemy.
Wtem, jakby się rozmyślił nagle, spojrzawszy na Wojtaszka.
— Ha! pal cię djabli — zawołał — kiedy już gotowe coś miał dać, przynosić każ a żywo. Szkoda wyrzucać za okno.
— Po pieczeni palce sobie oblizywać będziecie! — rzekł ormianin.
Nanowo tedy siedli jeść, przyczem Cobar nie przestając, nalewał.
Wśród jedzenia i popijania zażądał pieśni węgier; Wojtaszek począł najlepszym swym głosem nucić, że w istocie słuchać było czego.
— Wam bo nie gdzieindziej, tylko u króla na pokojach pieśni zawodzić — wykrzyknął zachwycony węgier, i dobywszy mieszka, kilka węgierskich dukatów na przypieczętowanie słów swoich mu ofiarował.
Wojtaszkowi dusza się radowała.
— Miłościwy panie! — zawołał — alem ja na usługi króla gotów całem sercem... ino rozkazujcie, jam wasz...
Tymczasem o wczorajszem ani słowa, jakby Cobar zapomniał o tem i nie myślał.
— Daję wam słowo — rzekł — miejsce przy dworze z jurgieltem jakbyście w ręku mieli. Ale mnie pilno! Jechać muszę! Godzina późna! Wołać gospodarza... Dawaj rachunek zbójco!
Rachunek tedy z ormianinem czynić mając, sięgnął Cobar do kieszeni, pugilaresik wczorajszy dobył i począł go przeglądać.
— Ach! — zawołał nagle, ukazując Wojtaszkowi jego notatkę. — Na śmierć o tem zapomniałem... Czytajże coś mi to wczoraj tu napisał... hę? Miałeś mi jakąś historyę o Zborowskich opowiedzieć, dla króla JMci ważną?
Tego Wojtaszkowi potrzeba było, czekał tylko i trwożył się, czy Cobar nie puści sprawy w zapomnienie.
— Gotówem — odparł natychmiast — gotówem słowa dotrzymać, ale miłościwy panie, ni mniej ni więcej, ja głowę moją ważę, bo z panem Samuelem sprawa a z szatanem lub oprawcą, wszystko jedno. Nie gubcie mnie, jeżeli nie macie mocy ani uczynić co mi obiecujecie, ani mnie od okrutnej pomsty obronić.
Widzę ja wprawdzie, że możnym jesteście, ale mało na tem... nie wiem, czy do króla przystęp macie i czy mi wyrobicie coście przyrzekli.
— Masz na to rękę moją — odparł Cobar. — Słuszna rzecz, że się ladakomu nie chcecie zwierzyć. Ja się zowię Cobar, mogliście słyszeć o mnie, bo przy osobie króla stoję, mam jego zaufanie i teraz oto z panem Zybergiem do wojska na Podole jestem wysłany.
Ufa mi pan mój, możesz i ty mnie zawierzyć! Mów śmiało, ale prawdę, ja za łaskę królewską ci ręczę, bo jak srogim jest nieprzyjaciołom swoim, tak dla wiernych umie być łaskawym.
Wojtaszek w ramię go pocałował.
— Miłościwy panie — odparł — nic wam nie zataję. Panowie Zborowscy, szczególnie dwaj, dawny pan mój Samuel i pan podczaszy Krzychnik, naposiedli się, aby króla trucizną zgładzić, a hetmanowi zasadzkę gotują, z której żyw nie wynijdzie. Każdy jego krok śledzą i wiedzą... Ale to co ja na wiatr mówię, azali mnie małemu człeku uwierzycie, rzecz dla was wątpliwa będzie zawsze, a ja chcę pokazać czarno na białem, dowodnie, że niedarmo mówię to przeciwko nim.
— Jakim sposobem — przerwał Cobar zdumiony.
— Listy wam wykradnę i przyniosę, które pan Krzychnik do Samuela pisywał i pisze — rzekł Wojtaszek. — W listach tych wszystko stoi... będziecie je widzieli in originali, gdzie i o truciznie mowa i o obmyślonej napaści.
Zdumiał się nadzwyczajnie węgier, ale zarazem uradował.
— Jakim sposobem myślicie dostać tych listów? — zapytał.
— Będę głowę ważył — odparł Wojtaszek — bo sądzę, że przecie mnie za to nie opuścicie i nie wydacie oprawcy. Wprost pojadę ztąd gdzie wiem że listy są i da-li Bóg, to je pochwycę i przywiozę.
Pot mu z czoła spływał, gdy to mówił.
— Jeśli się pan Samuel zawczasu opatrzy — dodał — żem listy skradł i pogoni za mną, wy listów pozbędziecie a ja życia, bo jemu człowieka zabić jak drugiemu wróbla.
— Cóż więc chcesz? — zapytał Cobar.
— Pojadę sam — odparł Wojtaszek — bo inaczej nie może być. Zastanę go, czy nie, listy tam są. Może mnie jakich godzin kilka strzyma, ale w powrocie trzeba, abym miał o kogo się oprzeć, bo uchowaj Boże... nagna mnie...
Nie dokończył lutnista.
— Koni pięć albo sześć — rzekł węgier, namyśliwszy się — mogą ci towarzyszyć. Dam ludzi najlepszych, pokierujesz nimi jako sam chcesz, ale nie baw się, bo ja też czasu nie mam, a to sprawa taka, że jej na półmiski rozkładać niezdrowo.
— Będziecie czekali we Lwowie? — zapytał Wojtaszek.
— Co robić! muszę — rzekł Cobar. — Gdy o życie króla idzie, wszystkie inne sprawy, by najpilniejsze, na bok muszą ustąpić. Jedź a powracaj...
Węgrowi się niebardzo może chciało na Zyberga dowództwa zdawać i zamiast na wojnę iść, siedzieć bezczynnemu w gospodzie, lecz rzecz była, jak naówczas mówiono, gardłowa.
Wojtaszek mało czasu miał do rozmyślenia się, wiedział z doświadczenia jedno, iż Samuel go potrzebował, im dłużej był pozbawiony, tem więcej za nim tęsknił i do łaski zawsze, nałajawszy i nagroziwszy, przypuścić był gotów. Na to więc rachował napewno.
Nie mógł przypuścić, aby mu w duszy czytał pragnienie zemsty i na pół już dokonaną zdradę. Sumienie bynajmniej lutniście nie dokuczało. Wyliczał wszystkie męczarnie, jakie ponosił od dzieciństwa, znęcania się, szyderstwa; wiedział o wszystkich zbrodniach swego pana i wyobrażał sobie, iż go Pan Bóg za narzędzie kary wybrał sobie.
Jeśli go na chwilę litość objęła, wnet sobie przypominał co cierpiał.
— Nie daruję — powtarzał — niech łotr i zbój ginie...
Ojciec pięknej Anusi! — śmiał się gorzko — a tak? A ona lepsza od niego? Onaby mnie na pal dała wbić i chodziła patrzeć, śmiejąc się jak będę konał, alboby za żebro na haku powiesić kazała i napawała się jękiem, wołając, abym śpiewał! Znam ci ją i wiem co się w jej sercu dzieje. Nie przebaczy mi nigdy, żem ją nocką napadłszy, wyściskał, a obronić mi się nie mogła, a skarżyć się wstydziła.
Teraz mi w oczy pojrzeć nie śmie, gdy ja jej śmiało patrzę.
Jaszczurka! A wprzódy mnie tym wzrokiem wabiła i kłamała... a płakała, gdym śpiewał.
Tyle razy już Wojtaszek z panem zrywał i godził się, zbity z pod jego obcasów kutych wychodził poraniony, a potem do łask powracał. Zdawało mu się, że i teraz gdy się pokaże, ukorzy, do nóg schyli, zaśpiewa, wszystko znów pójdzie w zapomnienie.
Szło tylko o to, jak zastanie Samuela... na pijaństwie, czy na pokucie; na zgryzotach, czy szalejącego. Z dwojga wolał go przy stole i po pijanemu widzieć, niż z sumieniem się borykającego.
Nie wiedział nawet, czy był w Białym Kamieniu. Gdyby go nie zastał, mógł Boksicki lub inny który zasadzić go do czabanki.
Na pół drogi porzuciwszy swoich towarzyszów, których w małej gospodzie pod lasem umieścił, polecając im, aby konie mieli każdego czasu gotowe, i gdyby przybył, zaraz z nim dalej pędzić mogli, sam Wojtaszek pod wieczór, umyślnie się opóźnił do dworu.
Pomyślał sobie, że najbezpieczniej może będzie podkraść się niepostrzeżonemu. Wczęstokole[1], który otaczał dwór, znał miejsca, gdzie koły wyjąć było łatwo i wcisnąć się do środka. Mógł więc, bo psy na niego ujadać nie ważyły się, pocichu pode dwór się wkraść, do Motruny do okna zapukać i u niej się ukryć. Ona mu usłużyć musiała, tego był pewnym.
Tak i uczynił. Konia spętanego puścił na łączce, siodło i rząd przychował w dole, o którym wiedział, że go tylko lisy znały, a sam już o gęstym zmroku znalazł się pod opasującym dwór częstokołem.
W domostwie jasno było i gwarno, co dowodziło pana w domu, a o tej godzinie gwar znaczył, że u stołu pił i zabawiał się. Wszystko się tam naówczas około niego skupiało, mógł więc Wojtaszek próbować pójść pod okno, dobrze sobie znane, Motrunki.
Tu także światełko płonęło.
Miał z nią znak dawniej umówiony, że trzy razy po dwa pukał. W okiennice więc, zbliżywszy się, zaczął wedle zwyczaju stukać.
Wewnątrz nic się długo nie odzywało. Powtórzył drugi i trzeci raz pukanie. Zaszeleściało coś trwożliwie, otworzyło się okno. Blada, wynędzniała schorzałej Motrunki twarz, obwinięta rąbkiem, wyjrzała.
Wojtaszek dał znak, aby wyszła.
W chwilę potem siedzieli razem pod szopką pustą; dziewczyna zapłakana ze strachu, Wojtaszek zły i niecierpliwy. Chciał naprzód wiedzieć, co się z panem działo i czy mógł się mu na oczy pokazać.
— Broń cię Boże, jeżeli życie miłe — odpowiedziała Motrunka — samam słyszała, gdy niedawno jeszcze powtarzał: Siłam mu przebaczał, a no przebrał miarę. Dostanę-li go, skórę z niego zedrzeć każę żywcem, końmi go dam roztargać. Jak zginie, to mi ten jego śpiew przestanie dokuczać, który mi w uszach brzmi, chodzi za mną, we dnie i w nocy nie daje mi spoczynku.
Wojtaszek się zadumał.
— Mało to on razy się tak odgrażał? — odparł — przeciem dotąd żyw.
Dziewczyna mu się na szyję rzuciła, błagając, aby nie próbował. Opowiadała, że teraz Samuel po całych dniach chodził struty, sam do siebie mówiąc, pięścią w piersi się tłukąc, pod czas włosy sobie rwąc z głowy.
— A no, przecież biesiaduje i słychać z biesiadnej izby śmiechy i wrzawę, jak za najlepszych czasów — przerwał Wojtaszek.
— Boksicki z innymi próbują go czemś zabawić — odparła Motrunka — przebrali włocha księdza za kobietę i dziwy z nią dokazują, alem widziała przez drzwi, że siedzi rękami sobie twarz zasłoniwszy i ani patrzy, ani słucha. Wara teraz temu, na kogo się porwie, bo mu kości pogruchocze.
Zadumał się Wojtaszek. Chciał właśnie nagle się ukazać w takiej chwili zatęsknienia, ale dziewczyna mu się do nóg rzuciła, prosząc, aby poczekał do jutra.
Gdzie się było przechować do rana?
Wojtaszek nie miał, oprócz niej, żywej duszy sobie przyjaźnej we dworze, i wiedział, że każdyby był rad go zgubić. Nikomu więc się zwierzyć, nikogo o pomoc prosić nie mógł, a gdyby go kto postrzegł, był pewnym, że natychmiast wyda, dodając jeszcze, iż zasadzkę zamierzał na Samuela.
Niebezpieczeństwo było wielkie, bo i około pięknej Motrunki kręciło się dużo dworaków, zazdroszcząc sobie i każdy jej krok podpatrując, mogli szukając jej trafić na Wojtaszka.
Noc nadchodziła, a w izbie jadalnej ciągle jeszcze taż sama panowała wrzawa. Wojtaszkowi nie chodziło o to, aby się do Samuela dostał, byle mógł przekraść się do tej szuflady, w której papiery składał, i gdzie się na pewno spodziewał znaleźć listy Krzychnika.
Stół, w którym ona była, stał w sypialni Samuela, nieopodal od jego łoża. Jeden był tylko sposób wykradzenia pism tych — albo pod niebytność Zborowskiego, lub gdy spał. Sen miał Samuel twardy, i rzadko go nawet światło i hałas mógł obudzić, gdy raz oczy zamknął. Lecz potrzeba było odwagi niezwykłej, aby korzystać z takiej chwili, przyczem światło było koniecznie potrzebne, bo papierów leżało dosyć, a wszystkich z sobą zabierać nie mógł Wojtaszek.
Nazajutrz, mówiła Motrunka, zapowiedziane były łowy z sieciami, i do dnia wszyscy na nie mieli wyciągnąć. Czekać na to? Wojtaszkowi pilno było, bo Cobarowi ludzie i on sam wyglądali jego powrotu.
Wstał nagle lutnista, nie zważając na obejmującą go rękami i usiłującą wstrzymać dziewczynę, pomyślał małą chwilę i odepchnąwszy ją, śmiałym krokiem wprost poszedł ku drzwiom jadalni, otworzył je nagle i stanął wprost naprzeciwko Samuela.
Wszyscy, którzy go spostrzegli, wiedząc o strasznym pańskim gniewie, krzyknęli ze zdziwienia i przestrachu. Zborowski posłyszawszy krzyk podniósł głowę... zobaczył stojącego Wojtaszka i osłupiał.
Stół biesiadny osobliwy widok przedstawiał. Główną przy nim rolę odegrywał stary, napiły mocno, śmiejący się głupkowato włoch, mnich przebrany za kobietę, z głową zawiązaną namitką, na której wianuszek nałożono, łącząc z sobą dwa godła zupełnie różne: dziewiczą wiązankę kwiatów i zamężnych niewiast zasłonę. Dokoła mnicha, który wykrzywiał usta i wdzięczył się do otaczających, stała młodzież, skubiąc go, oblewając, szturgając i nie dając pokoju.
Przy stole Anusi dawno nie było. Dworzanie i czeladź, a nawet proste hajduki zmięszani razem, jak lalką bawili się tą maszkarą, a śmiechy rozlegały dokoła.
Na stole opróżnionych dzbanów, powywracanych kubków, porozlewanego wina i miodu, opróżnionych mis siła stało w wielkim nieładzie.
Samuel zobaczywszy Wojtaszka, chociaż u boku ani noża ani szabli nie miał, bo siedział rozpasany i upojony, porwał się oburącz naprzód szukając żelaza. Wstał, zachwiał się na nogach i padł na siedzenie, gdy tymczasem dwór jego od przebranego mnicha cały się rzucił ku drzwiom na Wojtaszka i objął go kołem.
Jakiś czas oczyma mierzyli się pan i sługa. Zborowskiemu usta drgały, oczy czarne zataczały się groźno, to na śpiewaku spoczywając, to odwracając od niego ze wstrętem. Walczył z sobą co począć ma i na ustach błąkał się już rozkaz.
— Wziąć go i w dyby zakuć.
Ale ani Samuel sam, ani nikt nigdy nie mógł przewidzieć co on pocznie, tak zmienne uczucia z kolei nad nim panowały, a najsilniejsze brało przewagę.
W chwili, gdy wyrzec miał — zakuć go w dyby, a ten wyrok byłby go rozjuszył i poprowadził dalej aż do śmierci wyroku może, Wojtaszek się poruszył, przebił przez tłum, zaszedł z boku i tu miejsce zabrawszy, głosem śmiałym i donośnym zanucił ulubioną Samkowi pieśń, której on słuchając zawsze płakał.

O! wy moje lata młode!

Zborowski pobladł i widać było, jak w nim zburzone namiętności, nagle jak podcięte, ustąpiły rozrzewnieniu. I to się przyczyniło do wrażenia, że pieśń ta dawno w nim grała, a słyszeć jej nie mógł. Jak złamany pochylił się Samuel, a ośmielony lutnista głos coraz podnosząc, strojąc go na najczulszą nutę, nietylko pana, ale wszystkich słuchaczów oczarował.
Ci co go niedawno rozszarpać chcieli i gotowi się byli rzucić na niego, stali wstydząc się tego co doznawali. Spuszczone głowy widać było i ręce pozałamywane.
Zborowskiemu dwa strumienie łez rzuciły się z oczów i zaszlochał. Wszystkie wspomnienia młodości, jej nadzieje nieziszczone, zmarnowane marzenia wielkie, upadek domu, poniżenie własne, ścisnęły mu serce; o zemście nad Wojtaszkiem już ani mógł pomyśleć, zapomniał zdradę, gniew się rozlał i wypłynął ze łzami.
Lutnista śpiewał, a choć się pieśń krótka o trzech strofach skończyła, powtórzył ją jeszcze. Tymczasem dokoła co stało, patrzało na tego cudotwórcę.
Zborowski nic nie mówiąc, wysunął rękę do kubka nalanego, który stał przed nim, i choć drżała a napój się rozlewał, podał go Wojtaszkowi. Wymógł na sobie lutnista, że się nizko pokłonił. Zrozumieli wszyscy, że to było przebaczenie i zgoda, a Boksicki i inni pomyśleli, że jednak niepospolitej potrzeba było odwagi, aby w ten sposób sobie wyjednać u zagniewanego przejednanie.
Gdy nareście pieśń ta przebrzmiała, Wojtaszek nie chcąc dopuścić rozbudzenia zupełnego, zaczął drugą wesołą, miał bowiem zwyczaj tak je przeplatać. Twarze smutne się wyjaśniły i w upojonej gromadzie tu i owdzie do chóru głosy się nastrajały.
Zborowski tymczasem dał znak, aby Wojtaszkowi jeść i pić zastawiono. Nie spytał się go nawet, co przez ten czas robił, gdzie był. Pogroził mu tylko i zamruczał.
— Nie próbuj ty mnie. Prawda, uchodziło ci bezkarnie, ale u mnie jeden raz dosyć, więcej już nie będzie komu się ze mnie naśmiewać.
Nikt pewnie takiego się końca nie spodziewał, a ci co mieli się już rzucić na Wojtaszka, otoczyli go dopytując i dając mu rady, opowiadając jak pan za nim tęsknił i t. p.
Zwolna niektórzy się z izby wycofywać zaczęli, liczba biesiadników zmniejszała, a włoch mnich, który w krześle pozostał, bo się o swej sile ruszyć nie mógł, z głową zwieszoną za poręcz, z ustami otwartemi, w których czarne, popsute zęby sterczały, spał i chrapał.
Podniósł się z siedzenia swojego i p. Samuel do sypialni chcąc iść i kazał sobie rękę podać Wojtaszkowi, który go poprowadził. A jak nieraz bywało już, sam go rozebrał.
Na stole, w którym leżały listy i papiery mu potrzebne, stały świece.
Rozmarzony, drzemiący już Samuel dał się rozdziać, rzucił na pościel, potoczył oczyma po izbie, bo mu, gdy głowę na poduszkę złożył, zawróciło się w niej nagle, i wyjęknął niewyraźnie do lutnisty:
— Śpiewaj!
Wojtaszek siadł na ziemi, trochę podumał nad wyborem piosenki i natychmiast cicho, smutno, powoli nucić zaczął, właśnie jak niańka przy dziecka kolebce.
Zborowskiemu natychmiast się oczy zamknęły i zasnął.
Nikogo więcej nie było w izbie.
Można-li było zaufać snowi Samuela, nie mógł się on nagle przebudzić i otrzeźwić, jak to mu się nieraz trafiało pod silnem wrażeniem?
Wojtaszek właśnie rozmyślał nad tem. Tymczasem bardzo zręcznie głos tak mierzył, osłabiał, ażeby gdy pieśń miał dokończyć, nie dało się to prawie czuć śpiącemu.
Samuel głęboko, mocno usypiał, a lutnista siedział, to na niego, to na stół spoglądając.
Jedna chwila miała o losie Wojtaszka rozstrzygnąć — stawił życie na kartę.
Zborowski spał. Lutnista się podniósł z ziemi pocichu, spojrzał jeszcze na niego i przystąpił do stołu. Wiedział, gdzie papiery leżały. Stała zwykle u nieopatrznego pana szuflada otworem, popróbował ją otworzyć — na ten raz znalazł zamkniętą. Znając obyczaj wiedział, że klucz nie mógł być gdzieindziej jak w sukni, którą miał na sobie, a tylko co ją zrzucił. Poszedł więc przetrząsać kieszenie i znalazł go w istocie.
Trzask otwieranego zamka i odsuwanej szuflady nie obudził śpiącego, śmiało więc, przysunąwszy świecę, Wojtaszek rozpoczął pośpiesznie przetrząsać listy i cisnąć je za pazuchę.
W niedawno wrzawliwym domu panowała cisza, wszystko się zdawało usypiać... lutnista pospieszał, gdy wtem szelest się dał słyszeć podedrzwiami i podniósłszy oczy, w szparze drzwi przemkniętych spostrzegł Wojtaszek dwie czarne ogniste źrenice wlepione w siebie. Pierwszą myślą jego było rzucić się i... zamordować. Zostawując szufladę otwartą, skoczył żywo, lecz drzwi popchnąwszy, znalazł pod niemi — Motrunkę... Ochłonął natychmiast.
— Stój tu — rzekł — pilnuj, aby nikt panu snu nie przerywał, mnie kazał papierów szukać.
Zbywszy się w ten sposób dziewczęcia Wojtaszek, co żywiej powrócił do stoła, ręką drżącą począł znowu przebierać listy i ciągle się oglądając na śpiącego, który przez sen dyszał i stękał, dobił się nakoniec do dna.
Za suknią miał cały stos pochwyconych listów. Zasunął żywo nazad szufladę, zamknął ją i klucz napowrót wsunął do sukni Zborowskiego.
Rachował, że w ten sposób może się nie tak rychło dopatrzą kradzieży, aby za nim w pogoń się puścić mogli. W każdym razie czasu miał przed sobą dosyć do rana, aby na wypoczętym koniu dostać się do Cobarowych ludzi i pod ich osłoną puścić się ku Lwowu.
Zborowski się szczęściem nie przebudził, a Wojtaszek świec nawet nie pogasiwszy, bo się lękał, aby nagła ciemność nie zbudziła śpiącego, wysunął się z sypialni.
Motrunkę zastał jeszcze w progu na straży.
— Idź spać — szepnął jej — ja także padam ze zmęczenia, już dłużej nie wytrwam.
Z zuchwalstwem niesłychanem, które dotychczasowe powodzenie podniosło jeszcze, Wojtaszek wprost z sypialni pobiegł w dziedziniec, wśród ciemności łatwo znane sobie pale wyszukał, które mógł wyjąć, wysunął się z podworca i biegiem pośpieszył do konia.
Tu pierwszy go spotkał zawód. Spętanego konia w czasie niebytności jego wilki napadły i zdusiły. Miał tylko czas spojrzeć na leżącego, około którego kilka par oczów świecących w ciemnościach się snuło i piechotą musiał dalej pędzić do gospody, w której ludzi Cobarowych pozostawił.
Zabrało mu to daleko więcej czasu niż rachował i dzień się zrobił dobry, a potem słońce do góry podniosło znacznie, nim w śmierć znużony pośpiechem i trwogą dostał się do gospody.
Tu także nie mógł spoczywać ani chwili, pogoń groziła. Konia od jednego z ludzi wziąwszy, puścił się natychmiast do Lwowa, nie gościńcem, bo zawsze się obawiał, że gonić go będą, ale małymi ścieżynami przedzierając ku niemu.
Pod miastem samem, na skraju lasu postrzegł w istocie pędzących na koniach, które całe okryte pianą i potem pod razami jeźdźców wysilały się, Boksickiego i kilku hajduków. Dał im się wyminąć i zaraz po nich małemi uliczkami dostał się do ormianina gospody. Tu z siodła się zsunął na ziemię i nadchodzący śpiesznie Cobar kazał go zanieść nieprzytomnego do izby, gdzie go wodą i winem w usta wlanem otrzeźwiono.
— Masz listy? — zapytał węgier.
Wojtaszek uderzył się po piersiach śmiejąc.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – W częstokole.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.