Banita (Kraszewski, 1885)/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.

Było to na krakowskim zamku, pod niebytność królewską, gdzie sama tylko Anna królowa pod ten czas mieszkała; a dokoła jej spokój wielki panował, bo się wszelkie życie na dworze króla i w dworcu hetmana skupiało.
Na zamku więc pusto było i smutno. Tu mała tylko garstka przyjaciół i domowników królowej przesuwała się cicho i skromnie.
Nie te to już były czasy, gdy Anna Jagiellonka, po śmierci brata, czoło stawiąc senatorom, elekcyę gotując, krzątała się i na posługi miała możnych ludzi.
Teraz ona, królową zostawszy, w istocie panią być przestała. Dawano jej i opatrowano potrzeby, nie zbywało na niczem, ale wpływu najmniejszego uzyskać nie mogła.
Małżeństwo z Batorym było tylko pozornem, aby jako mąż i król mógł panować, ją wyzuwszy ze wszelkiej władzy.
Nie komu to ona przypisywała, tylko Zamojskiemu, a bolało ją mocno to wydziedziczenie... Kanclerz grzeczny i zimny, krew królewską i dostojeństwo szanował, ale o tem co się władzy i rządu tyczyło, ani mówić dawał. Sadziła królowa kwiatki, suszyć kazała zioła do apteczki, myślała o grobach dla matki i brata, wychowywała sieroty, pilno korespondowała ze Szwecyą, i tam się oczy jej zwracały i jej nadzieje, tam był ten, którego za syna sobie przybrała... Zygmunt, któremu ona wszelkiemi sposoby zapewnić chciała po Batorym następstwo.
Nie mając kogo kochać, do tego dziecięcia dorastającego przywiązała się zaocznie z całą namiętnością sieroctwa swojego. Choć w ten sposób matką być chciała.
Król na krakowskim zamku gościem bywał; albo w Grodnie dla łowów, albo na granicach dla wojny mieszkając. W Krakowie mu było dla królowej ciasno i markotno, bo ta starsza daleko od niego niewiasta przypominała mu, że ją dla korony poślubił. I rumienił się wojak a potargiwał brodę, chociaż tu był w swym żywiole, bo wojnę miał i ład do zaprowadzania i człowieka, który myśli jego zgadywał a cudownie je spełniał.
Tym człowiekiem był Jan Zamojski, którego głową i rozumem wszystko stało, bo Batory kraju nie znał, z ludźmi nie wiedziałby jak się obchodzić i bez niego może jak Henryk byłby tron porzucił, na którym mu spokojnie usiedzieć nie dawano.
Zrana dnia tego, ów zamek cichy nagle się zaludnił, hetman i kanclerz przybył z Knyszyna, a skoro się o tem wieść rozeszła, popłynęły strumienie ludzi ku niemu, bo to drugi król był, a choć go niechętni głową czarnej rady zwali i gorzej, wszystkich oczy były na niego obrócone.
Z górnych okien fraucymer skromny królowej pani patrzał na wozy, które na zamek zachodziły, bo hetman się tu mieścił, aby być królowi na zawołanie pod bokiem.
W sile wieku był naówczas ten mąż, który wodze rzeczypospolitej trzymał w swym ręku, postawy wspaniałej i pięknej, lica męzkiego, na którem rozum i stateczność jakby wypiętnowane były. Na hetmana i kanclerza nic mu nie brakło, bo i wymowę i postać i obyczaj miał senatorski, a mimo dobroci serca, więcej w nim stałość i hart niż miękkość jakąś widać było. Nie będąc z powołania rycerzem, gdyż więcej piórem niż szablą, i głową niż ręką pracował, hetmanić umiał i buława mu tak przystała, jakby się z nią urodził.
Kochali go otaczający, ale więcej jeszcze szanowali i obawiali się, bo wiedzieli, że nieubłaganym był, gdy ze słabościami ludzkiemi miał do czynienia, i choć im przebaczył niekiedy, nigdy ich niewinnemi nie poczytywał.
Skaził się kto w jego oczach, trudno już było tę skazę zmazać... pamiętał ją zawsze.
Ze dworu i wozów poznać było człowieka: ludzie karności wielkiej, milczący, przybór pański, ale nie wystawny, przepychu nigdzie, świecideł żadnych.
Nie ruszyliby się może tak ludzie na wiadomość o przybyciu króla, jak na wieść, że kanclerz przyjechał. O niego się opierało wszystko.
Ledwie wszedł do swych komnat, do których mu przyboczny jego Heidenstein towarzyszył, gdy z miasta na koniu nadbiegł mężczyzna średnich lat, ogorzały, krępy, twarzy rycerskiej, ruchów żołnierskich, skromnie odziany... a tak pędził, aby stanąć co rychlej, że gdy już u progu komnat był, pot z czoła długo ocierać musiał i dyszał, bo mu w piersiach tchu brakło.
Wreście wypocząwszy nieco za klamkę ujął, a w przedsieni znajdująca się służba zaraz mu drzwi do hetmańskiej izby otworzyła.
Zamojski siedział za stołem wypoczywając, a gdy wchodzącego zobaczył, ręką mu skinął uprzejmie i uśmiechnął się.
— Ażaliś się ty mnie spodziewał? — zapytał.
— Choć nie wiedząc ani dnia ani godziny — odparł rotmistrz piechoty Mroczek, ulubiony i zaufany sługa hetmana.
— Masz-li co nowego? — zapytał hetman.
— Siła rzeczy jest — rzekł rotmistrz — ale wszystko odgrzewane.
— Cóż Zborowscy robią? — zapytał Zamojski trochę się marszcząc.
— To co zawsze, spiskują — odparł Mroczek — a mnie się widzi nie przestaną, aż po łbie który z nich oberwie.
— Myślę, że groźby dosyć będzie — odezwał się hetman. — Podczaszy najgorszym jest, ale odwagi nie ma. Burczeć będzie i poduszczać drugich, sam nic nie pocznie.
— Na to ma Samuela — odezwał się Mroczek.
— Ten na Niżu z kozaki — dodał hetman.
— Jako żywo, powrócił — śmiejąc się, począł rotmistrz. — Cuda tedy powiadają, jako tam dokazywał, jak hetmanił, jak buławę dzierżał, z kozaki, wołoszą, tatarami, turkami, moskwą się potykał i zbywszy mienia, a mało i nie życia, goły powrócił.
Zamojski słuchał roztargniony.
— Gdzież jest?
— Pewnie w której z majętności swych odpoczywa, bo z banicyi oni sobie nic nie czynią, powiadając, że dawno została zabytą... a gdy on w wojsku króla nie powoływany wojował, więc i wszędzie swobodnie obracać się może.
Hetman nie rzekł nic, a Mroczek poczekawszy mało i głos zniżywszy, dodał:
— Dałby Bóg, aby to próżne były przechwałki, a no wieści chodzą, iż albo królowi truciznę, albo miłości waszej napaść i śmierć gotują, bo sierdzą się okrutnie.
— Strzedzbyś się winien, Mroczek, lada babskich plotek nie powtarzać. Nie od dziś dnia oni o tej trutce gadają, ale się na to ważyć nie mogą.
— Takby się zdało — westchnął rotmistrz — gdybyśmy i ludzi i okoliczności nie wiedzieli, w których o venenum starali się i o zadanie go królowi.
Kanclerz w szerokie dłonie uderzył.
— Boże wieczny! — zawołał — czego ci ludzie chcą od króla! Lepszego nigdy nie mieli i mieć nie będą, ale to nieszczęście, że mu przypadło one stajnie Augiaszowe czyścić, a niema zjadliwszej rzeczy jako brud.
Raz go przecie z tej rzeczypospolitej wymieść potrzeba lub ona zginie... Czas był na to. Cugli warchołom nie nałożywszy, roznieśliby wszystko marnie.
Zamilkli nieco, a Mroczek poczekawszy czy hetman sam nie pocznie, dodał:
— Teraz to ono szczęśliwe wesele miłości waszej, na nowo poburzyło zazdrosnych i niechętnych. Na baczności się mieć potrzeba. Ludu się zbierze tłum wielki, nieznajomych, cudzoziemców, dopilnować będzie trudno, a czasu takiego obchodu dozór trudny. Właśnie się i dla króla JM. i dla miłości waszej tej chwili obawiam najwięcej.
— Podwoicie czujność waszą, kochany Mroczku — odparł hetman dosyć obojętnie — a będzie-li potrzeba zuchwałym naukę dać, nieomieszkamy. Jednakżebym nie rad na wiarę pustych pogłosek ludzi się imać, którzy językiem mielą dużo, ale uczynić nic ani mogą, ani się będą ważyć.
— I jabym tak trzymał — rzekł Mroczek markotnie — boć pan gnieźnieński nie pocznie nic.
— Ten jest nasz! — wtrącił hetman.
— Pan marszałek co myśli, Bóg wie, ale pozornie praw względem króla i miłości waszej chce się okazywać, a pan podczaszy Krzysztof, z nich wszystkich najgorszy, drugich poduszczać gotów, sam szyi ważyć nie będzie... Więc nicby nie groziło, gdyby Samuel nie powrócił...
— Temu — uśmiechnął się wzgardliwie pan hetman — inne sprawy w głowie. Za podwikami biegać, z dobrymi towarzyszami pić, żarty i intermedya wyprawiać lada z kim, zabawiać się i szaleć, bohatera mężnego grać, aby mu przyklaskiwano... to jego rzecz. Stare dziecko jest.
— A no właśnie za narzędzie w ręku podczaszego niebezpieczne — rzekł Mroczek — bo mu Krzysztof wmówi co zechce, popchnie, a gdy niebezpieczeństwo ukaże i wyzwie, napewno p. Samuel tam poleci, aby się nieustraszonym okazał.
— Więc gdyby nam bruździł — przerwał hetman, którego Zborowscy widocznie już nudzili — mamy na niego banicyą zawsze, na łasce jest... a w ręce się nasze dostawszy...
Zamojski nie dokończył i smutnie głowę opuścił.
— Nie o mnie samego idzie — dodał z powagą. — Ja się przy pomocy bożej nie lękam ich pogróżek i zasadzek, ale takim ludziom jak Samuel, którzy nic nie szanują, dla których prawa niema i hamulca... trzeba okazać, że się nie folguje złemu i bezkarnie szaleć nie dopuści... Będzie-li potrzebny przykład, choćby krwawy!! ha!!
I hetman zamilkł, obejrzał się, a natychmiast potem Mroczka o inne sprawy, wojska się tyczące, badać zaczął.
Mroczek pomiędzy sługami hetmana, nie wielkie i nie wybitne miejsce zajmował. Napozór był tylko rotmistrzem nowej piechoty, więc żołnierzem, ale oprócz tego służył bystremi oczyma i przebiegłością, a nie mniej wypróbowaną odwagą. Mało ludzi się w nim domyślało tej bystrości i ochoty postrzegania, więc przed nim nie ukrywano się, i Mroczek widzieć a nasłuchać się mógł wiele, o czem hetmanowi natychmiast donosił. Byli inni na tych posługach, bo się bez nich obejść nie było można, gdy spiskować, zmawiać się i zasadzać na króla i hetmana poczęto.
Ukaranie Ościka trochę pohamowało zuchwałych, ale też rozjątrzyło. Zbrodnia była jawna, połapane pisma o niej świadczyły — kara też domierzona słuszną ale okrutną się wydawała. Mówiła ona, że nikogo nie oszczędzą.
Tej żelaznej ręki króla i Zamojskiego obawiano się, i pozbyć chciano, bo do bezsilnej wszyscy byli nawykli. Spodziewali się Zborowscy pomocników znaleźć w licznych malkontentach, których ostrość rządów Batorego zniechęcała i przeciw tak zwanemu despotyzmowi jego oburzała. Musiano mieć oko na pokątne roboty, które niebezpieczniejszemi były niż publiczne występowania szlachty na sejmach, które wiele wrzawy, ale żadnego nie wywierały skutku.
Zdawszy panu swemu sprawę z tego co widział i słyszał Mroczek, powrócił z zamku na miasto.
Nie spowiadał się on przed Zamojskim z tego, czego nie spełna był pewnym, choć go wieści różne dochodziły. Zewsząd bowiem zdawało się to potwierdzać, iż dla króla truciznę, a na kanclerza napad zbrojny gotowano. I to nie było tajnem, że Zborowscy najczynniejsi byli, a Krzysztof niespokojnie się krzątał w tej nadziei, że śmierć króla nową elekcyę sprowadzi, która rakuszanina na tron wyniesie, a z nim i Zborowskich na widownię wydźwignie.
Czuwał jako mógł Mroczek, wywiadując się, a choć nie o wszystkiem hetmana uwiadamiał — wszędzie zaglądał, aby sprawdzić co go dochodziło...
Tak tedy i owo szeptanie o truciźnie dla króla, którą Zborowscy gotować mieli, nie uszło baczności Mroczka acz mu się ona bardzo niepewną wydawała. Więc śledząc, zkądby ją mogli wziąć, Mroczek doszedł po cienkiej nitce do kłębka, bo mu zcicha i ostrożnie ukazano aptekę na rogu Grodzkiej ulicy, do zamku idąc, o której powiadano, iż tam wszystkiego, nawet i trucizny dobrze płacąc, dostać było można.
Inaczej tego sprawdzić nie mogąc, rotmistrz musiał sposobnych do tego użyć ludzi i właśnie z zamku powróciwszy, na niejakiego Jana Dzierżka czekał, który mu w tem miał być pomocą. Mroczek sam nadto znanym był, ażeby na siebie oczy ściągał, posłużyć się więc kimś musiał.
Dzierżek do tej szlachty należał zubożałej, która w posłudze panów kawałka chleba szukać musiała. Rycersko naprzód sługiwał, ale pod Połockiem rażony okulał, tak że o kiju chodzić musiał i na koń mu już siąść było ciężko, musiał więc indziej sobie chleba szukać.
Znał go z wyprawy Mroczek i dla wielkiej usłużności lubił, a i z tego, iż języka na dziadowski bicz nie rozpuszczał i umiał go za zębami trzymać.
Z zamku do gospody swej na miasto powróciwszy, na Grodzką ulicę, już przed bramą na ławie siedzącego zastał Dzierżka, który choć z pomocą kija, rzeźko się porwał, ukłonem witając rotmistrza. Mały, pulchny, okrągły, rumiany, śmiejącej się twarzy, Dzierżek pokorny był i wielce posłuszny. Swoim rozumem tam tylko się posługiwał, gdzie mu cudzego nie starczyło, idąc zawsze za rozkazami i wskazówką.
Miał więc z niego dobrego pomocnika Mroczek, a zaufać mu mógł, bo milczeć umiał.
Razem z nim weszli do izby, którą rotmistrz w gospodzie u mieszczanina zajmował, skromnie się trzymając, bo więcej nie miał nad jedną niewielką komnatkę, w której i kosztowniejsze rzędy i rynsztunek swój trzymał.
— Wracasz w. miłość od p. hetmana, Boże mu daj wszystko dobre! — odezwał się śmiejącej twarzy okulawiały szlachcic. — Mieć więc będziemy weselisko, które pewnie królewskim dorówna, jakich my za naszego życia nie widywali. Sposobią się do niego wszyscy, jakby najokazalej wystąpić.
— Wszyscy! — odparł Mroczek siadając i pot ocierając z czoła — a no nie wrogi nasze?
— Wrogi! — zawołał Dzierżek. — Toć ich chyba ze świecą szukać!...
— Ja ich i po dniu widzę, a nawet bez świecy o zmroku — westchnął rotmistrz — choć kryją się.
— Jeśli się kryją, toby ich odkryć należało — dodał Dzierżek spoglądając ku Mroczkowi, jakby się ku temu ofiarował.
— Pomożecie? — wtrącił rotmistrz.
— Miły Jezu! — wesoło a pospiesznie zawołał Dzierżek. — Dopierobym szczęśliwym był, gdybym mógł!!
Powstał nieco Mroczek, chwila upłynęła, nim głos zniżywszy mówić począł.
— Gadanie jest i niepróżne — rzekł — że Zborowscy na króla truciznę gotują... Nie chciałoby się wierzyć, gdyby ze złymi ludźmi i najgorsza rzecz nie była prawdopodobną.
Dzierżek milczący ręce załamał.
— Niechże Bóg strzeże! — zawołał.
— A wiesz waćpan przysłowie, że Pan Bóg strzeże strzeżonego, więc myśmy króla strzedz powinni.
— Choćby życie dać! — gorąco podchwycił Dzierżek. — Gdyby tylko możność...
— Wszystko to dotąd — ciągnął dalej Mroczek — gadaniny są, ale je należy zbadać, czy w nich jakie ziarnko prawdy nie siedzi. Że za daćby chcieli, temu ja wierzę, a że lada babskiego ziela ku temu nie użyją, to pewna, i że u nas indziej jak w aptece tego nie dostać, to ja rozumiem.
Z aptek zaś, które tu w Krakowie znam, jedna mi się tylko zdaje taką, że w niej za pieniądze wszystko dadzą.
Mroczek przestał mówić, a Dzierżek zmarszczywszy czoło, rękę wyciągnął i ku rogowi ulicy Grodzkiej wskazał.
— Myślicie u Fontanusa? — szepnął głową potwierdzając.
— A juści — rzekł Mroczek — ale co o nim mówią, potwarzą być może. Wypróbowaćby go potrzeba, nim na niego baczność zwrócimy.
Tu Dzierżek poważniej nastroił twarz, rzecz się stawiła tak, iż mogła daleko prowadzić. Czekał co przyjdzie. Mroczek też ociągał się z mówieniem, bo i jemu sprawa wydawała się niełatwą, aby niewinnego człowieka nie narazić i siebie.
Nużby ów sprzedajny Fontanus zdradził i ukazał, że u niego żądano trucizny?
Ów Fontanus, człek obcy był, pono niemiec, ale zdawna w Krakowie osiadły. Mówił złamanym językiem, ale już w ziemię tę wrosnął i za tubylca się uważał. Niegdy go ludzie starsi pamiętali, iż z małym węzełkiem do Krakowa przybył, maśćmi jakiemiś i kroplami handlując, a sławiąc swą znajomość wielką ziół lekarskich.
Oficyny naówczas nie miał z czego założyć, ani na nią przywileju potrzebnego otrzymać nie mógł. Tymczasem, gdy po ulicach chodząc swe medykamenta cudowne sprzedawał, udało mu się chorego kanonika kapituły krakowskiej, od doktorów opuszczonego, jakimś napojem do zdrowia przywrócić. Ten go biskupowi krakowskiemu zalecił, a z łaski jego przyrzeczono Fontanusowi przywilej na ową oficynę sanitalis.
Przeciągnęło się to, bo wędrowny farmaceuta pieniędzy nie miał potrzebnych dla zaopatrzenia apteki i dopiero wspólnika znalazłszy, bogatego mieszczanina, na rogu Grodzkiej ulicy najął kilka izb przybłęda ów, i w nich swe alembiki i słoje rozstawiać począł. Zrazu się to bardzo mizernie okazywało, ale chudy ów, z długą szyją, z przeciągłą twarzą, z ruchami jakiemiś konwulsyjnemi i jakby mimowolnemi niemiec, miał szczęście.
Mieszczanin wspólnik zmarł mu, przyczem się okazało, że Fontanus mu już nic winien nie był, choć familia inaczej dowodziła.
Zaraz po śmierci jego oficyna Fontanusa inny pozór przybrała. Wywieszono znak, a w pierwszej izbie pokaźno się urządziła apteka, z mnóstwem słojów, flasz, szklenic, na których piękne napisy stały po łacinie: Syrupus, Decoctum, Bolus, Electuarium, Confectio i t. p.
Nie była pod owe czasy apteka tem, czem dzisiaj, pod rozkazami tylko doktora rozdającym lekarstwa składem medykamentów.
Miał każdy aptekarz swe sekreta, a był potroszę sam lekarzem i wiadomem było powszechnie, iż w dziesięćkroć tyle zarabiał, co najlepszy z doktorów.
Ingredyencye bowiem, jakich naówczas zażywano do leków, nie były tak proste, jak dzisiaj. Osobliwych potrzebowano, które zdaleka sprowadzać i wielkim kosztem nabywać musiano. Rogi zwierząt, tłuszcz innych, kości i t, p., nieodzownie się znajdować musiały, a niedźwiedzia tłustość wcale naówczas miała inaczej skutkować niż zajęcza. Potrzebowano i rogów jednorożca i kamieni, które zdala przychodzić musiały, i zmielonych na proch kosztownych utworów i ziemi, która tylko w pewnych krajach się znajdowała.
Natura wówczas pierwszym aptekarzem była i wyrabiała gotowe lekarstwa, których ludzie wedle tradycyi używali.
W to wszystko się zasposobić nie było łatwo. A i oczy też ludzkie w takiej aptece olśnić było potrzeba, aby się wydawała skarbnicą. Zwykle więc, oprócz naczyń z gotowemi lekarstwy, wypchane ptaki, rogi różne, skóry, stworzenia osobliwe przyozdabiały taką oficynę. A im ona pokaźniejszą była, tem ją doskonalszą mniemano.
Schodzili się tu i doktorowie pod czas i pacyenci, którym aptekarz z własnych sekretów drogie leki sprzedawał. Cena ich całkiem od fantazyi jego zależała, że zaś drogie się zawsze lepszem wydaje, w dwojakim interesie swym, aptekarze cenę podnosili.
Któżby miał wiarę w lekarstwo tanie i proste?
Fontanus już podówczas przyszedł do tego, że jego oficynie na niczem najwykwintniejszem nie zbywało. Ze wszystkich części świata miał zioła, kamienie, driakwie i balsamy. Prawda, że one na wagę złota sprzedawał, ale też skutkowały, jak żadne, bo do nich przywiązywana wiara siłę im nadawała.
Słynął Fontanus i zazdrość obudzał. Chociaż mu się tak szczęściło, iż oprócz apteki, dla której sobie kamienicę, wpierw najmowaną, kupił, posiadał dwie inne, a grunta i place za miastem — żył bardzo skromnie i nie ożenił się nawet. Chudy, zawiędły, z policzkami zapadłemi, z włosami jasnemi, które płasko i posłusznie na wyłysiałej czaszce mu się układały, w stroju czarnym, poważnym, w ogromnych okularach, których nigdy nie zrzucał, kręcił się pilno, z jednym wyrostkiem do pomocy i stróżem radę sobie dając, choć roboty miał dużo.
We dnie ani na chwilę się nie mógł oddalić z apteki, bo miał nieustannie gości, nocami, powiadano, że na alembikach i różnych przyrządach, ekstrakty wyciągał, których sam dozierał.
A nie było rzeczy, którejby u niego dostać nie można, bo i kosmetyki i przysmaki przyprawiał, bielidło i róż.
Mówiono nawet, że i takie rzeczy sprzedawał, za które baby pod pręgierzem stawiano, że czarnoksięzką sztukę znał i trucizny przyprawiał. Nigdy jednak nic ztąd na jaw nie wyszło.
Oprócz tych, którym apteka jego solą w oku była, bo ci go szalbierzem nazywali i dowodzili, że często zafarbowaną wodę za kosztowny lek sprzedawał, nie miał Fontanus nieprzyjaciół. Ostentacyjnie ubogich nietylko leczył, ale karmił, pauprom garnuszki ich bez szemrania napełniał, a doktorów wszystkich chwalił i mędrcami nazywał.
Oficyna też na rogu Grodzkiej ulicy, choćby w niej chorych i kupujących brakło, zawsze prawie gości miewała. Schodzili się tu doktorowie i znajomi mieszczanie na gawędę i na pokrzepienie, bo Fontanus wzmacniające napoje, bardzo przedziwne, jak nikt robić umiał.
Dzierżek gdy z niezgojoną jeszcze całkiem nogą z pod Połocka się dostał do Krakowa, z porady przyjaciół u Fontanusa szukał gojących środków, dostał je u niego, i zdawało mu się, że jemu zawdzięczał zupełne uzdrowienie, choć kulawym pozostał.
Znał więc pan Jan onego Fontanusa i z tem się zaraz pochwalił.
— Jam o tem wiedział, że go znasz — rzekł Mroczek — i na tym fundamencie chciałem, abyś poprobował człowieka a wybadał go, azali za wielkie bodaj pieniądze truciznę sprzedaje, bo tak o nim twierdzą ludzie.
Dzierżek się poskrobał po głowie.
— Prawdę rzekłszy — odezwał się — choćby człowiek złej myśli nie miał, w czyichbądź oczach, choćby na krótki czas za truciciela uchodzić, niemiła rzecz, ale...
— Gdy tym tylko sposobem życie komu ocalić można? — podchwycił Mroczek.
— Ja też się nie wymawiam od posługi — rzekł Dzierżek — ino proszę, gdyby mnie Fontanus wskazał, a na męki brać chciano, pamiętajcie, abyście sługę waszego bronili.
— O to się nie obawiajcie — podchwycił rotmistrz żywo. — Służycie nie mnie, ale królowi i kanclerzowi, a ci swe sługi opuszczać nie zwykli.
Zadumał się Dzierżek.
— Ba! — rzekł po chwili — Fontanus kuty jest, trudna z nim rada, niełacno z niego dobyć słowa, ale próbować będę.
Na tem się narada skończyła i Dzierżek wkrótce potem wyszedł, a tegoż wieczora do apteki podążył. Godzina mu się ta najlepszą zdawała, bo się mało kogo spotkać tu spodziewał, choć dwu jeszcze lekarzy siedziało i o formułach przeciwko Pituitam rozprawiało.
Tych, po przywitaniu, w kącie zasiadłszy cierpliwie słuchał kulawy rycerz, aż nareszcie wyszli i sam na sam pozostał z Fontanusem, który z poza okularów dawno go badał, wiedząc pewnie, że nie bez interesu przychodził.
Dzierżkowi wykrztusić truciznę, którą na języku miał, niezmiernie było trudno. Twarz mu się rumieńcem zalewała, gdy o niej pomyślał. Fontanus rozmownym nie był, i tylko krzątając się, słoje i flaszki porządkując i ustawiając, skąpemi odpowiadał słowy.
Począł Dzierżek od tego, iż się zaczął unosić nad tem bogactwem, jakie w oficynie widział, i jak tu wszystkiego, coby człowiek zamyślał, pewnie dostać było można. Z tej okazyi licząc różne potrzeby, na truciznie utknął.
Trzeba było Fontanusa widzieć, który słój trzymając w ręku, właśnie stał naprzeciw mówiącego, jak nań spojrzał.
Dzierżkowi zdało się, że mu wnętrzności wyjmuje tym wzrokiem.
Nastąpiło milczenie.
— Trucizny! — szepnął Fontanus z dziwnem ust wykrzywieniem. — Tej właściwie w aptece nie znaleźć, ale wszelkie lekarstwo źle użyte stać się nią może. Dlatego profanom niemi rozporządzać się nie godzi.
— Ale są przecież trucizny? — zapytał Dzierżek — i ludzie ich nieraz na złe zażywają?
Fontanus się nieco zamyślił nad odpowiedzią.
— Pewnie, że są — rzekł — ale są i antidota przeciw nim.
— A od was też nikt nigdy jednego lub drugiego nie żądał? — zapytał Dzierżek.
Długa, wychudzona twarz Fontanusa skrzywiła się uśmiechem, ramionami poruszył.
— Ciekawi jesteście — odparł zimno. — Sądzicież, żebym ja truciznę komu wydał?
Dzierżek się zawahał, uczuł się niezręcznym, i że za daleko zaszedł, ale cofnąć było trudno, a dalej iść też niełatwo.
— Co ja wiem? — odparł. — Słyszałem tylko od tych, co we Włoszech bywali, że tam trucizny osobliwe najlepiej przyprawiać umieją i one sprzedają, bo sobie rozumują: Cóż to do mnie należy? Jać nie zadaję? winien kto jej używa... A że więcej niż na wagę złota się sprzedają takie ingredyencye...
— Na wagę złota? — odparł Fontanus — a toćby się nie opłaciło je wyciągać, bo lekkie są.
To mówiąc, gdy się rozmowa przeciągała, Fontanus na zegar wiszący spojrzał i rzekł, że na półzegarzu godzina późna była.
Musiał więc Dzierżek wstać, nic nie dowiedziawszy się, ale to miał w zysku, iż sprawę swą zagaił.
Gdy drugi raz w kilka dni potem Dzierżek do apteki przyszedł, musiał zmyśleć, że na żołądek cierpiał i wywaru jakiegoś z ziół gorzkich się napić, aby swe odwiedziny usprawiedliwić. Lekarstwo zaś, że zaszkodzić nie mogło, o tym był wedle teoryi własnej, najmocniej przekonany.
Czas sobie wybrał znowu tak, aby nie zastał nikogo i mógł się rozmówić swobodnie, ale spostrzegł zaraz, że Fontanus baczne na niego miał oko i już czegoś się domyślał. Trudno mu więc przyszło bardzo nawiązać rozmowę, ale aptekarz sam, jakby dawał do zrozumienia, że nie w ciemię jest bity, occassione poprzedniej rozmowy o truciznach mówić zaczął.
Dzierżek jakby na uczynku schwytany zmięszał się znacznie.
Fontanus tym razem, szczerze czy podstępnie otworzystszym był i rozpocząwszy o truciznie teoryę swą wypowiedział, nie kryjąc się z nią.
— Człowiek kupcem jest — rzekł do niego. — Gdy w sukiennicach noże i brzytwy sprzedają, nie pytają kupujących, co czynić z niemi będą i czy komu nie poderzną gardła. Tak samo z trucizną, o której wiedzieć trudno, czy nią psa, czy człowieka zgładzić kto ma...
Poruszył ramionami.
— Ale się to mało kiedy trafiać musi, aby od was żądano jej? — zapytał Dzierżek.
Fontanus wpatrzył się w niego bacznie, pomilczał trochę, podumał, a potem rzekł:
— Mówbo mi jasno, czego ty chcesz... bo drugi dzień objeżdżasz mnie, jak zwierzę w kniei, nie śmiejąc rzec, o co ci chodzi. Chcesz ty trucizny? Tyś nie do niej człowiek.
I rozśmiał się.
— Ja! uchowaj Boże! — odparł Dzierżek — nie potrzebuję jej, alem ciekawy, gdyby potrzeba była, czybym jej mógł dostać...
— Za pieniądze? — odparł cicho Fontanus. — Starzy już jesteście dosyć, aby wiedzieć, że za pieniądz wszystkiego dostanie i tego co żywi i co morzy. Trucizna jedna drugiej nierówna, masz to znać, bo są takie, co powoli człowieka rok i więcej męcząc do grobu prowadzą, i inne, co jak piorun ubijają.
Za nieboszczyka króla Zygmunta, nim ztąd królowa Bona precz do Baru odjechała, nikt od trucizny bezpiecznym nie był, teraz nikt o tem nie myśli.
Dzierżek słuchał z uwagą.
— Więc — skonkludował — gdyby potrzeba była...
Fontanus z za stołu, za którym stał, począł wychodzić i nie patrząc na Dzierżka, piosenkę jakąś nucił pod nosem, której wyrazy luźne zdawały się oznaczać, że u niego w kramie wszystkiego dostanie. Nie odpowiedział więcej nic.
Z tem też Dzierżek powrócił do rotmistrza i doniósł mu, że aptekarz się nawet niebardzo z tem taił, iż truciznami frymarczył.
— Dobrze i to wiedzieć! — mruknął Mroczek.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.