Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strzegł zaraz, że Fontanus baczne na niego miał oko i już czegoś się domyślał. Trudno mu więc przyszło bardzo nawiązać rozmowę, ale aptekarz sam, jakby dawał do zrozumienia, że nie w ciemię jest bity, occassione poprzedniej rozmowy o truciznach mówić zaczął.
Dzierżek jakby na uczynku schwytany zmięszał się znacznie.
Fontanus tym razem, szczerze czy podstępnie otworzystszym był i rozpocząwszy o truciznie teoryę swą wypowiedział, nie kryjąc się z nią.
— Człowiek kupcem jest — rzekł do niego. — Gdy w sukiennicach noże i brzytwy sprzedają, nie pytają kupujących, co czynić z niemi będą i czy komu nie poderzną gardła. Tak samo z trucizną, o której wiedzieć trudno, czy nią psa, czy człowieka zgładzić kto ma...
Poruszył ramionami.
— Ale się to mało kiedy trafiać musi, aby od was żądano jej? — zapytał Dzierżek.
Fontanus wpatrzył się w niego bacznie, pomilczał trochę, podumał, a potem rzekł:
— Mówbo mi jasno, czego ty chcesz... bo drugi dzień objeżdżasz mnie, jak zwierzę w kniei, nie śmiejąc rzec, o co ci chodzi. Chcesz ty trucizny? Tyś nie do niej człowiek.
I rozśmiał się.
— Ja! uchowaj Boże! — odparł Dzierżek —