Banita (Kraszewski, 1885)/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.

Westchnął i popił Zarwaniec, a panowie Zborowscy spocząć mu nieco dali, choć końca byli ciekawi, acz się dobrego spodziewać nie mogli.
Krzychnik pierwszy biadać zaczął.
— Było mu tam głową nieść bez korzyści pomiędzy to kozactwo, gdy tu tyle jest do czynienia. Kosztem tych trudów a zabiegów byłby w mojem ręku więcej dokazał, a może cały naródby mu za to był wdzięcznym.
Gorzej tatarzyna nęka nas tu Nigrum Concilium ze swym carzykiem na czele. Na tego mu wyprawę było czynić, nie na Niż i dnieprowe ostrowy!
To mówiąc splunął podczaszy, a marszałek, który wiedział, że przy Zarwańcu wszystko mówić mógł co chciał i myślał, odezwał się:
— Słuchaj Krzychnik, niech ci raz prawdę powiem. Ty żar chcesz wygrzebywać Samuelowymi rękami, a czemu sam nie poczynasz?
Jam do tego niezdatny, ani się rwę, choć sercem i duszą z wami jestem; ty zaś, co się tak niecierpliwisz, czemu nie robisz nic.
— Bom tak jako i miłość wasza do roboty onej niezdatny — odparł Krzychnik. — Wymyśleć i wskazać co czynić, moja rzecz, a gdzie na koń siąść i z szablą drogę po nocach zabiegać i zasadzać się trzeba, jam do niczego. Każdy człek się do czego innego rodzi, p. Samuel rzutki jest i gdy w dobrych rękach, nieoceniony. Własną głową tak chodzi jak ono to na Niż, a za wskazaniem mojem, onby nas wszystkich z tej niewoli Batorowskiej wyzwolił. Jeżeli powróci, nie może inaczej być, ja go wezmę w swe ręce... Zobaczycie.
Pokłonił się słuchając Zarwaniec i rzekł cicho:
— Ino, proszę miłości waszej, pana Samuela wziąć a uczynić go komu posłusznym, to jest sztuka, której bodaj nawet pan podczaszy nie dokaże. Naprzód, że już za stary jest, aby swobody, do której dobrze nawykł, pozbyć się chciał, a potem krew ma gorącą, więc choćby się i poddał, w tem poddaństwie nie strzyma.
Rozśmiał się podczaszy.
— Ale on go ani czuć, ani znać nie będzie — rzekł — myśli toż samo co ja, pójdziemy ręka w rękę... Zgodzi się ze mną, tyle tylko, że ja mu drogi wskażę i ułatwię.
Jabym mu wszystkich tatarskich carzyków i hospodarów wołoskich z głowy wybił, kiedy my tu nad sobą mamy taką żelazną rękę, że tchnąć nie możemy.
Daj Boże, aby co rychlej przybywał.
— Takci będzie — dodał Zarwaniec — bylem grosza dostał, pospieszy tu pewnie.
— Niechby choć przed weselem wczas stanął, boby się może zaskoczywszy pana młodego udało nie dopuścić do kobierca...
Wtem zwrócił się do Zarwańca.
— No mów, a kończ coście to tam jeszcze na Niżu dokazywali, z czem się chwalić myślisz?
— Niewiele z tego chwały — rzekł Zarwaniec — bo biedy więcej było niż chluby. Myśmy z tego próżnowania, jako i pan nasz, gotowi byli na wszystko.
Puścił się tedy p. Samuel dla rozrywki, jako i dla lepszego poznania tego kraju i rzeki, po Dnieprze, po ostrowach, opatrując brzegi, rozpytując ludzi o ich saletry, sole i wszelką kupią i płody.
Wtem gdy na rzece był, spotkał tych, co po sól jechali na brzeg morski, która tam latem osycha jako mąka leżąc na ziemi i bierze jej każdy kto chce, ile mu się podoba, nie pytając, bo to bezpańska jest rzecz.
Ludzie ci sól wiozący powiedzieli mu, że nieopodal na morzu galery widzieli, które na Dniepr płynęły.
Natychmiast wyprawił pan nasz straż ad ostium maris, kędy Dniepr w morze wpada, aby języka dostać, i w istocie straż galery dwie na Dniepr wchodzące na swe oczy widziała, a przy nich lądem tatarów tysięcy, jak oni liczyli, z dziesiątek szło, chcąc w ciasnem miejscu z kozaki się rozprawić.
Tego panu hetmanowi było potrzeba, który gwałtem bitwy pożądał... więc ludzi zebrawszy zasadził się tak, aby z galer ludzie wysiadłszy gdzie na ciasnem ostrowiu przydybał i tam je wszystkie wybił do nogi.
Ale nie wiedział o tem, że nie wszystka to moc tatarska była, ale tylko przez Sydziaka wysłana kupka dla języka, którzy kozaków zoczywszy, ani się potykać myśląc, natychmiast tył podali.
Gdyby nie to, że się cokolwiek przypóźnił, pewnieby z nich żaden nie uszedł, ale po niewczasie próżny żal.
Więc wracaliśmy znowu do Siczy, i znowu na wołochyśmy się gotowali, bo tak ścierpieć nie chciał w próżnowaniu, gdy już posłów nadaremno się było spodziewać.
Gdy ciągniemy tak — co godzina to nowina; na pierwszym noclegu potykamy znowu z jassyru tatarskiego zbiegłych, których tu niemal każdego dnia było można znaleźć, bo się salwowali niebożątka jako kto mógł i umiał, a nie jeden wolał z głodu w stepie umrzeć lub w śniegu zmarznąć niżeli w tatarskich pętach. Więc byle się okoliczność nadarzyła do ucieczki, biegli więźniowie, a co ich życiem przypłacało, któż to policzy? Nawet kości po nich nie zostało na tych pustkowiach.
Gdyśmy jeńców rozpytywać poczęli, wszyscy jednozgodnie mówili nam: na tatarów idźcie, teraz czas albo nigdy, bo tam na nich padła jakaś trwoga wielka, iż sama carzowa nawet do lasów uciekła.
Kozakom tego tylko potrzeba było, i posłyszawszy zerwali się gwałtem wielkim, aby zaraz iść niemieszkając. Próżno p. Samuel chciał ich od tego odwodzić, a miarkować, aby na Polskę pomsty onego czasu nie naprowadzili, gdy wojna moskiewska nad nią wisiała. Siła czasu upłynęło nim ich jakoś przywiódł do upamiętania, a polityki w tem wielkiej zażywając, posłał do carzowej z pięknemi słowy, aby trwogi nadaremnej pozbyła i bezpiecznie w pokoju mieszkała, gdyż jej jako syn dawną z ojcem umowę o pokój chce święcie dotrzymać.
Co zaś to kosztowało biedy i mozołu, długoby opowiadać.
Dosyć, że odprawiwszy szczęśliwie posły, sam do Wołoch się uparcie gotował, bo srodze obrażony był, iż mu nawet nie odpowiedzieli, lekko go ważąc sobie.
A no, jakom rzekł, każdy tu dzień inny wiatr wiał i nami miotał. Kiedy my na Wołoszę się gotujemy, przynoszą wieść, że tatarzy są na zamku Hasłanhorodku, tym samym, o który się był kniaź Rożyński kusił, kędy mizernie zginął, prochy podłożywszy, któremi sam się w powietrze wysadził.
Szliśmy tedy spieszno bardzo na Hasłanhorodek, a tatarzy o nas posłyszawszy, uskoczyli precz z obawy.
Nie wiodło się nam zrazu i tak już do końca.
Był z nami pod ten czas kozak, którego oni tam wszyscy w nadzwyczajnej mieli estymie, i Znachorem go zwali, iż umiał zamawiać strzelby i kule, tak, że wojsku, z którem on był, szkodzić nie miały. Inne też czarnoksięzkie sztuki wyprawiał, któremi sobie takie poszanowanie pozyskał, że mu się wszystko kłaniało. O czem hetman albo nie wiedział, lub sobie to lekceważył.
Do tatarów, gdy już odciągali, posłał p. Samuel tłumacza, zapraszając ich na rozmowę, przyczem kilku kozakom zasadzić się kazał dla bezpieczeństwa, aby tatarzy się na niego nie porwali. Pomiędzy którymi Znachor był.
Ten tatarów zobaczywszy strzymać nie mógł i wystrzelił do nich, a że hetman im za bezpieczeństwo ręczył, więc wpadł w pasyę taką, iż się na kozaka rzucił sam, chcąc go ubić, ale inni poskoczyli, obronili go i nie dali.
Tu dopiero widzieć było potrzeba i p. Samuela i kozaków onych, i srogą zaciętość z obu stron, z takim impetem, żeśmy sądzili, iż żyw z tego nie wyjdzie.
Jak się tam innemu kozactwu udało p. Samuela pohamować a Znachora przy życiu zachować, nie wiem zpełna, bom dla ciżby, jaka się zwaliła ku nim, nic widzieć nie mógł i hetmana dopiero zobaczył, gdy jak z łaźni z rąk ich się wyrwał, przeklinając dzień ten i godzinę, gdy na Niż mu się zachciało. Aliści zapóźno było żałować teraz...
Na pociechę tylko z wołochy się wrzekomo składało, że u Probitego ku Bohu zjechać się zmówili, choć p. Samuel mało im ufał i nadziei miał, ażeby na nich co wymógł.
Gdy się tedy z kozaki zapomocą niektórych hetmanowi skłonniejszych uspokoiło do czasu, choć już do nich a oni do niego serce bardzo tracili, przysłali tatarowie z podzięką, że się za nich ujął i pokój chciał utrzymać, za co wywdzięczając ofiarowali mu wraz z ludźmi stacyą i wszelkie opatrzenie, jeżeliby tu chciał spoczywać, przyczemby i carzyków poznał, bo się ofiarowali przybyć ku niemu. Za co hetman podziękował im, bo mu do Probitego pilno było, zbywszy ich:
— Na ten czas nie potrzebuję nic.
Więc z pod Hasłanhorodka jechaliśmy do Witołdowej Łaźni, gdzie się pamięć onego wielkiego wojownika nietylko uchowała, ale budynki i piece okazywano, jakby z tych czasów gdy on tu stał, a w łaźni się parzył. Drudzy zaś mówili, że nie łaźnia była, ale komora, kędy kupce parzył.
Zkąd pospiesznie ku ujściu Dnieprowemu szliśmy dalej, a dziesięciu ludzi przodem słał do Probitego ku Bohu dla wołochów, aby jeśli się cośkolwiek opóźni, onych tam zatrzymali.
Tymczasem oni wysłańcy trafili po drodze na wałęsających się turków i pojmali ich trzynastu, ale że pohańcom pomoc przybiegała, uszli z nimi pospiesznie ku Bohu i aż do Probitego ich dostawili. My zaś dzień spoczywaliśmy na tym noclegu, zkąd straż była posłana, bo kozacy czółna trzciną obszywali, gdyż na morze były za małe.
Tuśmy się stojąc, a o zwierzu na wyspach na morzu nieodległych słysząc, puścili na łowy.
Wtem słyszymy huk w dali, ale rozeznać było trudno, czy z dział ognia dawano, czy grzmot się rozlegał, bo w tej stronie na niebiosach chmury stały. Kozacy świadomi powiadali jedni, że na przekopie ognia dawano, drudzy zaś twierdzili, że grzmiało i łyskało.
Więc nie dorozumiewając się turków, płynęliśmy na morze pełne, bo ci, co ku Bohu szli, o nich nam znać nie dali. Cicho i bez zaczepki przekop minęliśmy, tatarom pokój dając.
Kiedy potem patrzym, na morzu jakby zamek znaczny albo budowanie się ukazało, a mrok padał, więc rozeznać było trudno, co przeciw sobie mamy. I tak na noc przyszliśmy.
Dopiero gdy dnieć zaczęło, okazały się tureckie galery z ludem wojennym mnogim, że już mylić się nie było można.
A panu Samuelowi zaraz serce urosło i aż mu oczy zapłonęły.
Więc się do Kozaków obrócił.
— A co, panowie mołojcy! szczęście nam samo się w ręce podaje; przy pomocy Bożej, może być i sława, i korzyść niemała!
Przyczem na galery wskazał, ale kozacy, choć zawsze ochotni, głowami potrząsali.
— Tuby nam — rzekli mu — o tem myśleć, jak co najprędzej uchodzić, bo siła nie na naszą garść, zgnietliby nas pewno. Mierzyć się z nimi ani próbować...
A naszemu panu okrutny żal był okazyę potkania się stracić, ale sam wreszcie widział, że szczerze mu radzą, i że nie pozostało nic, jeno uchodzić co chyżej. Do Bohu siedem mil było, ucieczka przed galerami trudna, a zguba pewna. Co najgorsza, że kozacy z temi czółnami ani się chcieli mierzyć przeciw galerom i stał się niepokój wielki, wołanie, czem i hetmanowi serca odjęli. — Uciekać! — wołali — uchodzić! — i czółna zwracali. Panu Samuelowi zaś, gdy już ratunku w ucieczce nie widział, zdało się po rycersku dostać placu i życie ważyć, począł więc na nich krzyczeć.
— Niech was, mołojcy, nie obchodzi lik pogan, myśmy ludzie chrześciańscy, Pana Boga prawdziwego słudzy. On nam wszechmocnością swą pomagać będzie i sił doda... Idźmy śmiało a z pomocą Bożą i tej ich armacie i im, bluźniercom niewiernym, rady damy... zwyciężym ich!...
Tymczasem czółna już i my na nich uchodziliśmy, a p. Samuel stojąc wciąż mitygował, zaklinał, aby sobie sromu nie czynili, a raczej się zwrócili mężnie i do bitwy gotowali.
Aż tu przedniejsza galera, na której ich tam starszy był, wysforowała się naprzód goniąc nas, nimby inne ruszyły, i krzyki ich: Ałłach! Ałłach! zdala nas dochodziły. Kozacy z czółnami do brzegu już przybiwszy, wysiadać i pierzchać chcieli, ale srom ich owładnął na ono wołanie hetmańskie. Siedli do czółen napowrót. P. Samuel wielce tem uradowany, chwalił im to, zwycięztwo obiecując, bo mu się wielce bitwę stoczyć pragnęło, że życie dla niej ważyć był gotowy.
Galera owa ich hetmańska coraz się ku nam przybliżała, która była ze wszystkich największa i najpiękniejsza, a sunęła tak, żeśmy nietylko ich bębny, surmy słyszeli i okrzyki, ale zielone chorągwie powiewające nad nimi widzieli. P. Samuel z kozaki stał śmiele, to im zaręczywszy, że skoro z jedną tylko galerą mieć będą do czynienia, przemódz ich dzielnością swą potrafią.
Stał cały jak w ogniu trzęsąc się z niecierpliwości p. Samuel i postrzegłszy, że sternik jego czółna słabnie i źle kieruje, o mało w miejscu nie ubił, że mu go z rąk ledwie wyrwano.
Turcy się tej garstce śmiałej dziwując, już zaprawdę gotowali osaczyć i wszystkich pojmać jako w sieci, bo wielką przewagę mieli, gdy galera na piasku im utknęła — ani ruszyć. Tam, gdzie czółna kozackie płynęły swobodnie, oni jak przykuci siedli.
Począł p. Samuel wołać, aby reszta spóźnionych przybywała, wielkim animuszem swym rzucić się na nich zamierzając. Ale kozacy się nie ważyli i zamiast ku galerze, do brzegu sterowali — ani było ich zmusić. P. Samuel napróżno ręce łamał, prosił i zaklinał.
Wtem Turcy obaczywszy, iż im uchodzimy, z dział ognia dawać zaczęli. Kula jedna tak nieszczęśliwie padła, że sternika, który tuż przy panu stał, trafiła, a ten podle niego kozaka sobą padając w morze wywrócił, którego ledwie wyratowano.
Kozactwo zaś, które zrazu chęć dobrą okazywało i na które hetman najwięcej rachował, do brzegu przybijając poczęło się mieć do ucieczki. Próżne było rozpaczliwe hetmańskie wołanie, aby drugim strachu nie wrażali i sromu sobie nie czynili — gdy kule tureckie coraz w czółna trafiały i dziurawiły je, tak że zatykać było trzeba, aby ich woda nie zalała.
Wziął się zamęt wielki, a pan nasz o wszystkim zapomniawszy, wrzał tylko tem, jakby się bił i zabijał. Turcy widząc, że na morzu nic nie uczynią, poczęli na ląd wysiadać, kozacy też wszyscy niemal wylądowawszy na brzeg, około hetmana się skupili.
Bitwa strzelbą się rozpoczęła gorąca, na którąm patrzał, bo przy nim byłem. Kule ku nam wszystkie wymierzone jak grad dokoła padały. Co zobaczywszy kozacy chcieli go na wzgórze uprowadzić, albo kupę tę, co go otaczała, rozproszyć, bo za cel służyła.
Hetman chłopca, który przy nim ze strzelbą stał, ledwie popchnął od siebie, gdy kula go ugodziła i na wpół rozcięła... tylko że mu rusznicę mógł pochwycić. W tym zgiełku mało co widzieć a jeszcze mniej rozpoznać było można. Tylem na oczach miał, że p. Samuela baczyłem ciągle się naprzód rwącego, ognia dającego, a cudem Bożym, choć gęsto go ostrzeliwano, żadna kula nie ugodziła.
Wtem między turki okazało się, co zaś nie wiem, jakby bałwan jakiś we srebrnej zbroi, do którego zmierzywszy p. Samuel raz i drugi ognia dał, aż się z niego blachy posypały. Chorągiew też jedna się zachwiała i padła, poczem lament usłyszeliśmy i wołanie przeraźliwe: Ałłah! Ałłah! co kozacy rozumieli, jakby oni sprawę swą za straconą mieli.
Wnet też i im męztwa przybyło, gdy się obaczyli, że nie tak turcy straszni, a od kul ich ten był ratunek, iż tam właśnie dzikie świnie doły ogromne poryły, w których jak za szańcami kryć się było można.
Pan nasz, jako strzelec doskonały, cudów prawie dokazywał, na cośmy patrzyli, gdy rzędem siedzących na ławie galery turków ze śmigownicy wszystkich jednym strzałem raził i położył.
Wtem Turcy dwie galerze wyprawili ku Bohowi, aby tatarów tam przewoziły, którzyby kozakom tył zabrać mogli, i znowu się stała trwoga, a kozactwo do ucieczki się zabierało. Tylko pan nasz i nas kupka sercaśmy nie stracili.
Zgromił pan uchodzących sromem wielkim, że ich świat ma za rycerzy, jakim równych nie ma, a oni tchórzem podszyci — i trochę ich powstrzymał, ale też turcy zamięszanie u nas postrzegłszy, otuchy nabrali i na ląd wysiadać poczęli, działa z galer na nas wymierzywszy.
Hetman przeciwko wysiadającym sam się ze swymi ludźmi ruszył, gdzie mężnie się potykali, choć nas było nie więcej kilkudziesięciu, a turków przybywało. Jakoś to znowu kozaków zachęciło, iż się zwrócili za naszymi.
Wtem dano znać hetmanowi, że tatarzy biegną turkom na pomoc od brzega i rzucił się do strzelby, ale popłoch był próżny, bo nie tatarzy, ale naszych reszta pospieszała na pomoc, co męztwa dodało. Dosyć, że i nasi i kozacy parli turków z wielką rwąc się gorącością. Padło tam na placu turków dosyć, przyczem pono i Sędziak ich alias hetman padł także, wpław do swych galer uchodzić zaczęli. Nad tym płaczące chłopię kozacy napadłszy, na sztuki rozsiekali.
Na tem tedy koniec był, bo gonić turków nie przystało, więc szliśmy z kozaki wraz lądem dla spoczynku w miejscu bezpiecznem, gdy nadbieżał kozak dając znać, że tatarów kupa nadciągała. Tych p. Samuel chciał fortelem pożyć, aby ich pewniej zniszczył, miał bowiem z sobą nie wiem po co przygotowaną turecką chorągiew, którą wystawić w górę kazał, aby tatarzy turków zwycięzcami sądzili i śmiało następowali, a kozacy wtedy z tyłu mieli ich zajść, gdy my czoło im stawiliśmy.
Kozakom też się to spodobało, a że z nich wielu języka tureckiego cokolwiek znało, więc naśladując ich wołanie, jeszcze ich bardziej przynęcili. Byłoby może się powiodło, ale drugie kozactwo zaprędko ku nim skoczyło, czym tatarowie spłoszeni tył podali. Tych w pogoni cokolwiek nabito, a gdy trupy obdzierano, powrócili tatarowie, kozacy ich dobrze odparli.
Tymczasem z galer strzelano i było tego niepokoju i miotania się dobrze na godzinę w noc.
Wreszcie się trzeba było do czółen wrócić i o sobie myśleć, aż gdy do nich przyszedł pan hetman z kozakami, znalazł mało nie wszystkie zniszczone, z których ledwie całych osiem zostało. W te trocha kozaków siadło, ale gdy wiatr wstał, zaniósł ich na brzeg tatarski i wszyscy się do niewoli dostali.
Rannych co było na jeden czółen położywszy, który miał wedle brzega płynąć, szedł p. hetman pieszo, a za nim wciąż pogoń tatarska, która się coraz powiększała, czym kozacy mocno się trwożyć poczęli, tylko nasz pan najmniej serca nie tracił. I jako to jemu własna rzecz jest, im w większem był niebezpieczeństwie, tem się stawał weselszy i śmielszy.
Począł ich tedy napominać rycerskiem słowem o śmierci chwalebnej, choć nie wiem, czy tam pod ten czas słowo mogło wiele, choć im obiecywał, że byle śmiało szli, pewnie zwycięzko wyjdą.
Ale drugie okoliczności smętne serce odejmowały, bo głód morzył i żywności żadnej nie było, a ranni na czółnie, nie mogąc dla piasku się wygrzebać z tego miejsca, wołali, aby ich dobito, żeby się nie męczyli nadaremnie. To się stało dopiero drugiego dnia na rzece Bohu. Półtora dnia naówczas, prócz wody, nic w gębie nie mieliśmy, a gdzie który liści narwał i żuł, lub korzonków próbował, a drudzy żołędzi. Kupą się trzymając ciągnęliśmy od Bohu ku Ingułowi, a tu niektórzy kozacy się znaleźli, co byli pouciekali i przy nich żywności trochę ladajakiej, ale ta jak najprzedniejsze smakowała marcepany. Nad Ingułem konieśmy zastali wprzód tam posłane... a no i koniom i ludziom, nam wszystkim w tych polach dzikich a pustych głodna śmierć groziła. I cośmy tatarskiej strzały uszli i jassyru — widzieliśmy, że przyjdzie w męczarniach ginąć...
Co było w czółnach, wszystko Turcy popsowali i z wodą poszło, a przy sobie mało co kto miał i tego nie stało. Zwierza zaś ubić albo ptastwa nie nadarzyło się, więc konie wszystkie rozdał między kozaki, a no tych niewiele było, a wojska wszystkiego z półtrzecia tysiąca, gdy się razem zebrali.
Nie wiedzieć co poczynać już było, ale hetman głowy nie tracił, kilkunastu ludzi lepszych wybrawszy, z nimi jechał do Probitego uroczyska ku wołochom, a że rybaków kilku tureckich pochwycić się udało, od tych o straży wołoskiej dostaliśmy języka, na Martwej Wodzie.
Zaczem do Martwej Wody, gdzie nikogośmy nie zastali, tylko świeże stanowisko, doły od ogni i barłogi. Było już nas tylko jedenaście człowieka, a Wołochów tam stało osiemdziesiąt, ale dla żywności byłby p. hetman na nich napadł. Tymczasem nic, szukaliśmy dalej wiatru w polu jako powiadają, a kozacy z głodu puchli i zdychali. P. hetman też tak nic nie jadł, krom żołędzi, jak i drudzy. Nocy już tu nie stojąc pociągnęliśmy do Kremeńczuka. Tu znowu żywej duszy, ni chleba, ni żadnej rzeczy... Wróciliśmy do Probitego uroczyska.
Patrzym, na ścianie węglem pisanie świeże: „Jeżeli tu kto przybędzie z wojska hetmańskiego, powiedźcie o nas na Krzywem uroczysku...”
Duch dopiero w nas wstąpił, jechaliśmy jakby zmartwychwstali, a tuśmy przyboczną straż pańską naleźli, o której myśleliśmy, że ją turek pochwycił. Dopiero ryb nałowili nam i nagotowali a napiekli, i ludziom trochę sił powróciło.
A no tu, jeszcze szpary nam nie zaszły, już się na wołochów gotował, zasłyszawszy że ich pobliżu półtora sta było, tak żądnym był wojowania — ale wołochowie zawczasu tył podali.
Zarwaniec mówił ciągle, gdy pan Krzychnik szeroko a głośno ziewnął.
— Czyż jeszcze niekoniec — spytał — waszych spraw ukrainnych i niżowych, bo ja ich mam dosyć, a sądzę, że i p. marszałek nie żądny więcej.
Zarwaniec wąsa pogładził.
— Jak przykażecie — rzekł — mnie się zdało, że juści p. Samuela męztwo nie obojętne braci... My ztamtąd do Soroki iść mieliśmy, a obróciliśmy drogę inaczej, bośmy z Bracławia się żywności spodziewali — a nędza taka była dla głodu, że kozacy kości, kopyta, rogi w ziemi zagrzebane zdawna i pogniłe dobywali, jedli i od nich umierali.
— Tośmy słyszeli — przerwał Krzychnik — a no powiedzcie jakże się to skończyło i kędy hetmaństwo z buławą poszło? bo powiadacie, że Samko powraca.
— W drodze jest pewnie — dodał nieco zmitrężony Zarwaniec. — Co się tknie hetmaństwa i Niżu, jam prosty człek, jakem szedł za panem nie wiedząc po co, tak wróciłem nie wiedząc dlaczego.
Poruszył ramionami.
— Dać Bóg przybędzie pan Samuel, to on lepiej wytłumaczy wszystko tę swą podróż, ja tyle wiem, że dalibóg między kozaki pamięć o nim zostanie, iż takiego nigdy nie widzieli.
— Pewnie! — zaśmiał się Krzysztof — pewnie, męztwa mu nie odjąć, ale poco się to wszystko zdało. Na Moskwę chciał, na tatarów się rzucił, wołochom się odgrażał, kozaków zmitrężył, a w końcu nie dotrwał nigdzie i wszystko straciwszy powraca z tym jedynym łupem, że rozumu się nauczył może.
— Gdybyż! — westchnął marszałek.
Zarwaniec się obraził.
— Proszę o przebaczenie miłości waszych — rzekł — panu naszemu rozumu nikt odmówić nie może...
I skłonił się sztywnie, a czoło mu się pofałdowało.
— Ja mu go też nie odmawiam — odezwał się Andrzej — ma rozum dla drugich, a dla siebie go nie używa.
Po co było na Niż? chyba aby stracić i koni i ludzi i pieniędzy siła, a powrócić z kijkiem miasto buławy... Po co było na Niż?
Zarwaniec stał i coś mruczał pod nosem, lecz jawnem było, że mu się pana bronić chciało i język okrutnie świerzbiał.
— A! miłościwi panowie — rzekł — ktoby w tym człowieku siedział, a było mu jak jemu markotno, a chodziłyby za nim wszędy widma i mary, nie dziwiłby się Niżowi, a choćby i gorszej alternatywie.
Wtem Krzychnik się zżymnął.
— O jakich widmach i marach prawisz, człowiecze? — zakrzyknął.
Zarwaniec jakby mu usta na kłódkę zamknął ani słowa... Powtórzył to pytanie raz i drugi, nic z niego nie dobył.
— Cóż milczysz? wszakżeśmy sami! — rzekł podczaszy.
— Nie mnie stawać w pańskiej obronie przeciwko bratu — odparł Zarwaniec — ino tyle powiem, że jego tą miarą nie trzeba mierzyć, co pospolitego człowieka.
I westchnął.
Zmiarkowali ichmość, że pytać się nie godziło, a przynajmniej nie o wszystko; a Krzychnik pomyślawszy, cicho szepnął:
— Wojtaszek gdzie?
To imię Wojtaszka na Zarwańcu zdawało się czynić bardzo nieprzyjemne wrażenie, aż się wzdrygnął. Skrzywił się mocno, ręką machnął, splunął.
— Bogdajbyśmy go byli nie oglądali — rzekł — to zgaga i nieszczęście nasze ten człowiek, bo pana nienawidzi, wszystkie tajemnice wie i gotów je sprzedać, a pan go dla pieśni lubi i boi się, i sam nie wie, czy go ubić, czy go głaskać, bo wypuścić w świat nie można.
Zmarszczył się mocno pan podczaszy.
— Wojtaszka nam pod niebytność pana jak oka we łbie pilnować kazano — mówił dalej Zarwaniec — a to bestya zuchwała i wszeteczna. Nikomu nie daruje w domu, wyśmiewa wszystkich, szpieguje wszystko...
Niecierpliwie podczaszy przerwał mówiącemu chrząkaniem i oburącz mu ukazał na gardło, poczem dodał:
— I po wszystkiem!!
— Płakać po nim będzie! — ruszył ramionami Zarwaniec.
Chwila milczenia nastąpiła.
— Dostałeś pieniędzy? — spytał podczaszy.
— Mało wiele — odparł stary sługa — jam się u miłości waszej spodziewał pożywić.
— U mnie! — krzyknął p. Krzysztof — a toś mi dobry! Ja pieniędzy nie daję nikomu; biorę od każdego co daje, a dla Samuela, dla tego dziurawego worka bezdennego, jabym miał mój grosz krwawich dać!...
Ruszył ramionami raz i drugi, a patrzącemu na się Zarwańcowi, milcząco wskazał pana Andrzeja. Ten też siedział jakby nie słyszał czy nie rozumiał.
— Panie marszałku — począł sługa.
— Jeżeli się z tem do mnie zwracasz — rzekł podnosząc głowę p. Andrzej — toś i tu chybił. Krzychnik nie chce dać, a ja nie mogę, bo nie mam. Mnie się zda, że albo do Włodkowej, albo do dzieci z tem potrzeba... choć jam pewny, że nim ty z pieniędzmi przybędziesz, Samko już ich sobie dostanie.
— A powiedźcie mu, niechaj do nas pospiesza — dodał Krzychnik — bo mnie jest potrzebny i całej rodzinie. Ma głowę nadaremnie ważyć, niechże krwi swej usłuży. On jeden albo nikt tę gadzinę Zamojskiego zdusić może.
Naówczas dla króla aptekarzów i pigułek szukać nie będziemy potrzebowali, bo gdy hetmana niestanie, król bez rąk się uczuje i nie ruszy. Ino Samko niech pospiesza, bo się na wesele gotują, a lepiejby go przedtem sprzątnąć, aby nie tryumfował.
Gdyby nie ten wasz Niż — mówił dalej Krzychnik — jużby pewnie było wszystko skończone.
Stary Zarwaniec słuchając, jakoś niebardzo to brał do serca; nie spodobało mu się, iż podczaszy sam w kąt się chowając, Samuela chciał na chyż wystawić, i jego rękami żar grzebać, aby swoich nie poparzył. Zmilczał więc. Oburzało go to, iż pieniędzy dać nie chciał, a życie wziąć był gotów.
— Naszemu panu po tej imprezie spoczynek należy — odezwał się.
— Komu? jemu? On nie spoczywa nigdy! Nie damy mu roboty, to sam znowu drugi Niż wymyśli, a to jeszcze łaska Boża, że go jak przed kilku laty i teraz uniwersałami nie gonili, chwytać nie kazali i banicyi nie przypominali.
— Tać dawno przyschła — rzekł Zarwaniec. — Wiadoma rzecz, iż pan nasz chodził z wojskiem na Moskwę, nie mówili mu nic, po sejmikach i zjazdach się okazywał, więc obawy o to niema.
Andrzej głową strząsnął.
— Temuby zbytnio nie ufać — rzekł. — Banicya nie zniesiona, kiedy zechcą ją odnowią, bo ona nigdy waloru nie traci, aż prawnie odwołaną zostanie.
— Zapomnieli o niej wszyscy potroszę — rzekł Krzychnik. — Samuel się też zbytnio na oczy nawijać nie potrzebuje. Ja mój plan mam, bylem jego dostał.
Pochwycił Zarwaniec za czapkę, która na ławie leżała i szepnął, co więcej panu mu powiedzieć zlecą.
— Nic krom tego, ażeby skoro przybywał, bo mnie i nam tak potrzebny jest jak nigdy nie był. Nie baw, pospieszaj, a gdy Samko powróci, znać mi dajcie, abyśmy się zjechali.
Skłonił się Zarwaniec i wyszedł.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.