Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ski bicz nie rozpuszczał i umiał go za zębami trzymać.
Z zamku do gospody swej na miasto powróciwszy, na Grodzką ulicę, już przed bramą na ławie siedzącego zastał Dzierżka, który choć z pomocą kija, rzeźko się porwał, ukłonem witając rotmistrza. Mały, pulchny, okrągły, rumiany, śmiejącej się twarzy, Dzierżek pokorny był i wielce posłuszny. Swoim rozumem tam tylko się posługiwał, gdzie mu cudzego nie starczyło, idąc zawsze za rozkazami i wskazówką.
Miał więc z niego dobrego pomocnika Mroczek, a zaufać mu mógł, bo milczeć umiał.
Razem z nim weszli do izby, którą rotmistrz w gospodzie u mieszczanina zajmował, skromnie się trzymając, bo więcej nie miał nad jedną niewielką komnatkę, w której i kosztowniejsze rzędy i rynsztunek swój trzymał.
— Wracasz w. miłość od p. hetmana, Boże mu daj wszystko dobre! — odezwał się śmiejącej twarzy okulawiały szlachcic. — Mieć więc będziemy weselisko, które pewnie królewskim dorówna, jakich my za naszego życia nie widywali. Sposobią się do niego wszyscy, jakby najokazalej wystąpić.
— Wszyscy! — odparł Mroczek siadając i pot ocierając z czoła — a no nie wrogi nasze?
— Wrogi! — zawołał Dzierżek. — Toć ich chyba ze świecą szukać!...