Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja ich i po dniu widzę, a nawet bez świecy o zmroku — westchnął rotmistrz — choć kryją się.
— Jeśli się kryją, toby ich odkryć należało — dodał Dzierżek spoglądając ku Mroczkowi, jakby się ku temu ofiarował.
— Pomożecie? — wtrącił rotmistrz.
— Miły Jezu! — wesoło a pospiesznie zawołał Dzierżek. — Dopierobym szczęśliwym był, gdybym mógł!!
Powstał nieco Mroczek, chwila upłynęła, nim głos zniżywszy mówić począł.
— Gadanie jest i niepróżne — rzekł — że Zborowscy na króla truciznę gotują... Nie chciałoby się wierzyć, gdyby ze złymi ludźmi i najgorsza rzecz nie była prawdopodobną.
Dzierżek milczący ręce załamał.
— Niechże Bóg strzeże! — zawołał.
— A wiesz waćpan przysłowie, że Pan Bóg strzeże strzeżonego, więc myśmy króla strzedz powinni.
— Choćby życie dać! — gorąco podchwycił Dzierżek. — Gdyby tylko możność...
— Wszystko to dotąd — ciągnął dalej Mroczek — gadaniny są, ale je należy zbadać, czy w nich jakie ziarnko prawdy nie siedzi. Że za daćby chcieli, temu ja wierzę, a że lada babskiego ziela ku temu nie użyją, to pewna, i że u nas indziej jak w aptece tego nie dostać, to ja rozumiem.