Bajbuza/Tom III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.


Jeszcze w kole mruczano, a następni mowcy układali się, kto po Radziwille wystąpi, bo ten pierwszy głos niemałą był trudnością, gdy hetman obejrzał się na swoich przyjaciół, ruszyli się wszyscy i w milczeniu, które więcej mówiło nad wszelką protestacyę, z powagą wychodzić poczęli.
W najdalszych szeregach przykład hetmana znajdował naśladowców. Zebrzydowski stał patrząc na to drżący, on i Radziwiłł mierzyli się oczyma. Niemożna było odgadnąć, czy rzecz była umówioną między nimi, czy książe dał się unieść niewczesnemu zapałowi, sądząc że za sobą pociągnie.
Tymczasem porażka była widoczną, a Żółkiewskiemu ją zawdzięczał Radziwiłł.
Wojewoda wysunął się naprzeciwko wychodzącego hetmana, udawał podziw wielki i zafrasowanie.
— Dałem — rzekł — Radziwiłłowi laskę, ale mi tego żal, nieopatrzny jest i nad językiem swym panować nie umie, ale młodości wiele wybaczyć trzeba.
— Niewszystko jednak, panie wojewodo — zawołał Żółkiewski oburzony — to nie mowa senatora, ale karczemne łajanie, którego szanujący się ludzie, co tego króla wybrali, słuchać nie mogą.
Ja przynajmniej wychodzę z koła i nie powrócę do niego, nie mam już tu co robić. Nie rada, nie zjazd, ale zwada uliczna się wszczyna, jaką ciurom obozowym tylko prowadzić przystało.
To mówiąc obejrzał się na swoich i na tych, którzy jak on zburzeni wychodzili z szeregów, skinął zaledwie głową wojewodzie i podanego sobie konia dosiadł.
Zebrzydowski chciał go wstrzymywać, ale czuł, żeby to było bezskutecznem.
Powrócił więc nazad do swoich, ale pomiędzy nimi znalazł ten sam niepokój, jaki jego ogarnął. Pocichu narzekano na Radziwiłła, a w oczy nikt mu nie śmiał czynić wymówek. On zaś pysznić się zdawał swojem zuchwalstwem.
Narówni prawnie z nim stanęli wyrzutami czynionemi królowi Stadnicki, wołający o kaptur, Pękosławski, wreście Herburt, który wszystko złe zwalał na Jezuitów, pozyskanych przez dwór rakuzki. W jego mniemaniu oni byli wszystkiego złego przyczyną, oni koronę tę dla rakuszan targowali, i tak jak kupili. Zygmunt miał powrócić do Szwecyi.
Mniejsze to już zrobiło wrażenie, a że wieczór nadchodził, koło się rozprzęgać zaczęło. Niecierpliwsi, ponieważ już dosyć czasu upłynęło, naglili o ogłoszenie rokoszu.
Pierwszy raz, po odjeździe Żółkiewskiego, na wspomnienie rokoszu usłyszano Zebrzydowskiego głośno mu się sprzeciwiającego.
Ponętowski uszom nie wierzył. Stanął naprzeciw niego, ręce rozstawił szeroko, oczy podniósł i tak w postawie zdumionej potrwawszy chwilę, odszedł nie mówiąc słowa.
Zaraz za hetmanem precz jadącym z koła podążył, nie czekając końca, niecierpliwy nasz Bajbuza. Dla niego usunięcie się Żółkiewskiego było hasłem, ale chciał z jego ust posłyszeć rozkaz.
Podążył więc tak, że niemal razem z pocztem otaczającym hetmana stanął na jego podwórzu.
— Panie hetmanie — zawołał gorąco — ja z wami!
Żółkiewski dał mu znak tylko i wprowadził go do alkierza.
Tu Bajbuza powtórzył oświadczenie z tą radością, jaką mu dawało bezpieczeństwo, iż nareście znalazł drogę pewną.
— Panie hetmanie, ja z wami, ja i sto kopijników moich.
— Bóg zapłać — z uśmiechem poważnym rzekł Żółkiewski. — Kopijnikom a jeszcze więcej wam rad będę, ale nie opuszczajcie ani Lublina, ani koła. Chcę, abyście świadkami byli tego, co tu się dziać będzie, bo waszym słowom zawierzyć mogę, gdy inni mi nieprawdę powiedzą, rzecz albo rozedmą, lub skurczą.
W tej chwili jeszcze was nie tak pilno potrzebuję, ordynans więc mój, pozostańcie tu, dopóki się to burzliwe koło nie skończy. Natychmiast potem w Warszawie się łączcie ze mną. Po tem, co Radziwiłł wyzionął z siebie, już nic nie pozostało, tylko karków zuchwałych ugiąć orężem. Przybywaj więc, ale dobądźcie tu do ostatka.
Tak rozstali się, a Bajbuza pełen otuchy, wesół i rad, że się niepewność dręcząca go skończyła, pośpieszył do domu. Teraz już mu pilno było tylko Szczypiora z kopijnikami doczekać, bo czuł, że obrady w kole nie potrwają długo.
Nie uszło to bacznych oczów wielu, że się do Żółkiewskiego przyłączył, ale gdy go nazajutrz ujrzano znowu miejsce swe zajmującego w kole, sądzili wszyscy, iż rozmyślił się i pozostał przy Zebrzydowskim. Ten prawie go był pewnym.
Dano jeszcze głosować we wtór Radziwiłłowi innym, aż nareście Stabrowski kasztelan parnawski, który do późnej nocy siedział u Zebrzydowskiego, powstał i w krótkich słowach ogłosił rokosz, a ktoby się z nim nie łączył, nieprzyjacielem ojczyzny miał być obwołany.
Na to powstał pan wojewoda krakowski z twarzą ułożoną, jakby go największy strach i ból ogarnął, i począł rokosz odradzać.
Słuchano go w rodzaju osłupienia, wiedzieli bowiem wszyscy, że on przecie sam pierwszy go żądał, do niego popychał, był stwórcą wszystkiego. Ale nie chciało się na wszelki przypadek brać na siebie odpowiedzialności. Przypomniał sobie Zamojskiego, szedł w jego ślady.
Komedya odegrana była doskonale.
Zebrzydowski ofiarował się sam na sejm jechać, stawać, w oczy królowi zarzuty czynić i dowodzić ich. Twierdził, że bez rokoszu się wszystko potrafi załatwić.
Zakrzyczano go natychmiast. Jego właśni zausznicy, zmówieni do tego powstali przeciwko niemu, zaczęto się domagać rokoszu, uznawano go niezbędnym.
— Rokosz, rokosz! — dawało się słyszeć ze wszech stron i garść krzyczących zagłuszyła mniej śmiałych.
Zebrzydowski jeszcze raz zaklinał, potem w ostatku — Vox populi, vox Dei! zdał się na opinię i wolę ogółu. Poświadczał się jednak wszystkimi, że on od rokoszu odwodził i nie życzył go.
Obwołano rokosz na dzień 6 sierpnia między Sandomierzem i Pokrzywnicą; a królowi polecono dać znać poselstwem tylko, aby się sam, bez wojska, z senatorami stawił przed ten trybunał stu tysięcy poburzonej szlachty i tłumaczył!
Pochlebiało to temu tłumowi w chodaczkach, w odartych opończach, na chudych konikach, że miał sądzić i wyrokować o królu! Pociągało to każdego, choćby o suchym kawałku chleba pod Sandomierz.
Stabrowski, Ponętowski, Pękosławski, Herburt, Smogulecki przy rozstaniu z panami bracią powtarzali jej, że powinna wyjść jak na pospolite ruszenie, ktokolwiek konia dosiąść może. Ten tłum miał Zygmuntowi okazać potęgę narodu, którą pyszałki głosili jako największą na świecie. Dopiero tu szlachta miała okazać, co może miłość swobody.
Zanosiło się na burzę ogromną, na wylew taki, któremu żadna siła się oprzeć nie mogła. Naród cały miał stanąć pod Sandomierzem i spytać Zygmunta o rachunek z powierzonej mu władzy.
Nie dosłuchawszy już mów płomienistych Bajbuza do swego dworku pobiegł, a że Szczypiora nie było, jemu zaś do Warszawy pilno się chciało, wyprawił gońca, aby kopijnicy pośpieszali.
Tymczasem się trafiło tak, że gdy on jedną drogą wyjeżdżał po Szczypiora, on nieco bliższą stanął w Lublinie.
Bajbuza wybiegł przeciwko niemu oszalały.
— O toś mnie wybawił! — krzyknął — niech ludzie spoczywają, my chwili nie mamy do stracenia, ciągnąć musimy.
Na zapytanie: Dokąd? Bajbuza nie odpowiedział, dał mu znak i weszli do izby.
— Jużem o kopijników spokojny — zawołał powtóre ściskając Szczypiora — a Spytkowa?
— Na mnie się zdajcie — rzekł chorąży — nie zostawiłem jej bez ochrony. Ani Rożkowi, ani Przygodzkiemu nie mogłem zlecić nadzoru, alem ludzi wybrał, a nad nimi postawiłem Korabiaka, którego znacie. Na wojnę dla krótszej nogi się nie zdał, ale w domu, choćby od Tatarów, potrafi obronić.
— Dobryś wybór uczynił — rzekł rotmistrz — choć Korabiakby i przy obozie naszym nie był zbyteczny, ale my się bez niego obejdziemy.
Będą cię li tu pytać ludzie, dokąd idziemy, mów, że niepewna rzecz, do kogo my się przyłączymy, tak aby sądzili, że z nimi idziemy, ale ja z wojewodą nie pójdę.
— A z kimże? — zapytał zdziwiony Szczypior — zwaliście go sami spadkobiercą Zamojskiego?...
— Tak jest, lecz znalazł się bliższy — dodał z uśmiechem Bajbuza. — Ten wojnę gotuje i nigdy z nim pokoju nie będzie. Króla błotem obrzucili. Ja go też nie kocham tak bardzo, ale królem jest! królem jest, a omnis potestas a Deo.
Szczypior spojrzał zdziwiony.
— I my króla może o rachunek spytamy — rzekł rotmistrz — ale go szkalować nie będziemy.
— Ale z kimże idziecie? — powtórzył Szczypior.
Na ucho rzucił mu Bajbuza.
— Z Żółkiewskim!
Szczypior jeszcze niedobrze rozumiał.
— Toż szwagrem jest Zebrzydowskiego? — zawołał.
— Ale tak go zna jak i ja, a wiązać się z nim nie będzie — dodał rotmistrz. — Widzisz więc, gdy go szwagier opuszcza, cóż za dziw, że ja nie pójdę z nim?
Zebrzydowskiemu się władzy chce, buławy, pieczęci, panowania nad królem, pierwszeństwa przed wszystkimi w tej rzeczypospolitej.
Potrząsnął głową.
— Dość tego — dokończył. — Ludzie niech małoco spoczną i natychmiast do Warszawy! do Warszawy!
Zwrócił się znowu do chorążego.
— Cóż Spytkowa? mów ty mi o niej, niech troski rokoszowej zapomnę. Widziałeś ją?
— Pozdrowić was kazała — rzekł Szczypior — a nie wie biedne kobiecisko, ile wam winna, bo nie jest tego świadoma, że gdyby nie my i czuwanie nasze, jużby w rękach Spytka była, który ciągle na nią czatuje. Dwa razyśmy szpiegów jego łapali.
— A daż sobie Korabiak radę? — syknął rotmistrz.
— Lepiej może niż ja — mówił Szczypior — gardłem odpowiadam za niego.
Bajbuza westchnął.
— Z tym zbójem Spytkiem, co takie poczciwe imię nosi — rzekł — raz się nam rozprawić potrzeba tak, aby mu ochotę odjąć od dalszej imprezy.
— Chyba gdy mu oczy piaskiem przysypiemy — zamruczał Szczypior.
— Płakać po nim nie będzie nikt — dorzucił rotmistrz — a tu los tak zdarzyć może, iż jeszcze w tej wojnie, gdy do niej przyjdzie, staniemy z nim w jednym szeregu!
Ręce załamał.
Wieczorem szlachty rozjeżdżającej się dużo zeszło na pożegnanie do gościnnego rotmistrza. Mogli więc najlepiej usposobienie jej wybadać.
Szli niektórzy posępni, znużeni już ciągłą wędrówką na zjazdy, na których nic nie uchwalono, prócz coraz nowych zgromadzeń. Niektórym króla było żal, inni go zrzucić zaraz chcieli, a byli tacy, którym Ponętowski wmówił, że elekcyi nowej czynić nie było potrzeba, wprost tylko taką respublikę fundować, aby ona się sama rządziła bez pana.
— Mieliśmy już tych elekcyj chybionych dosyć, Henryk nam uciekł i srom uczynił, Stefan mordował jak chłopów, a Zygmunt sprzedaje. Wybierzemy nowego, gorzej jeszcze będzie — wołał Ponętowski. — Piasta chcą, zerwie się równość szlachecka, a Piast nam może zalać za skórę gorzej niż obcy.
Takich mów szlachta się nasłuchawszy, z wielkiem znużeniem do domów powracała.
Byli i tacy, co mówili, że senatorowie się dla siebie starali o urzędy i ziemię, a szlachcie za to pokutować kazali… narzekano na prywatę.
Z tem wszystkiem żaden się nie zarzekał jechać pod Sandomierz, aby swego przywileju sądzenia króla nie stracić.
Bajbuza milczał nie wyjawiając zdania swego. Naparł go który, odpowiadał zimno.
— Jam żołnierz, nie statysta.
Drugiego dnia, choćby był rad pośpieszać do Warszawy Bajbuza, ludzie i konie wypoczynku potrzebowali. Zebrzydowski przysłał po niego na rozmowę.
Chociaż się rozstali bardzo zimno, wojewodzie stu doborowych kopijników żal stracić było.
Przyjął rotmistrza z senatorską powagą.
— Nie byłem ja za rokoszem — rzekł — słyszeliście, ale trudno powstrzymać rozbolałych, oszalałych, pokrzywdzonych. Musiałem się poddać zdaniu powszechnemu.
Cóż wy czynicie z sobą? — dodał zwracając się do Bajbuzy.
— Stoję pod rozkazami pana hetmana Żółkiewskiego — rzekł rotmistrz — to uczynię, co mi on poleci.
Wojewoda się zmarszczył.
— Myślałem, że będziecie ze mną, boć mi to po nieboszczyku należało.
— Dałem już słowo panu hetmanowi — odezwał się Bajbuza — a juściż nie sądzę, aby Ichmość panowie tak blizko z sobą połączeni, nie razem być mieli.
Zebrzydowski nie odpowiedział na to.
— Ludzi dosyć mam — rzekł obojętnie po chwili — ale was, panie rotmistrzu, szanuję i przez tę miłość, jaką wam okazywał Zamojski, obchodzi mnie los wasz.
Skłonił się Bajbuza.
— Losu się ja żadnego nie dobijam — odezwał się — bylem rzeczypospolitej skutecznie służyć mógł.
Zebrzydowski zaczął potem na Radziwiłła narzekać, że mu sprawę swą gwałtownością zwichnął, ale go potrzeba było oszczędzać, bo siłę miał i na Litwie wpływ wielki. Doświadczyli obojga Chodkiewiczowie.
Spełzła tak rozmowa na niczem, a Bajbuza grzecznie lecz zimno pożegnawszy pana wojewodę, powrócił do dworku.
Nazajutrz dodnia, skwaru unikając oddział cały ku Warszawie wyruszył, a że tu niewiadomo, co go czekało, wysłał rotmistrz przodem, aby mieć pomieszczenie dla siebie i ludzi. Sam też powolniej ciągnących kopijników wyprzedził.
Przewidzieć mu łatwo było, że się teraz znajdzie w całkiem odmiennem położeniu i obozie, niżeli bywał dotąd.
Z Zamojskim stał przeciwko królowi, z Żółkiewskim musiał go bronić.
W sumieniu był spokojnym, ale się oglądał dziwiąc sam sobie, jak zaszedł na to nowe stanowisko.
— Rzeczypospolitej bronię nie króla — tłumaczył się sam przed sobą.
Wszystko to, czego się przez czas długi nasłuchał przeciwko Zygmuntowi, przypominało mu się i trudnem stawało do wytłumaczenia.
— Ale z kimże iść? — mówił zadumany — z Zebrzydowskim sumienie broni, Żółkiewski dał dowody, że rzeczpospolitę miłuje. Należała mu się buława wielka, nie dopominał o nią. Jeżeli on króla zmuszony bronić, cóż my?
Czasem pomyślawszy, że wśród regalistów się znajdzie, ramionami poruszał.
— Ktoby się tego był po mnie spodziewał? ja najmniej.
W Warszawie zastali poruszenie ogromne, król się w podróż wybierał. Dokąd?
Przejeżdżającym właśnie przez most wskazano statki u brzegów stojące, które ładowano pośpiesznie. Około zamku roiły się tłumy.
— Król do Torunia i Gdańska ciągnie! — powiadano.
Po co? — nie umiano odpowiedzieć.
Zaledwie z konia zsiadłszy posłał po Kalińskiego, ale go się nie doczekał do nocy. Tymczasem na mieście języka dostał, że w istocie król z piechotą cudzoziemską swą i strażą przyboczną miał iść w stronę Gdańska dla uśmierzenia jakiegoś niepokoju.
Gdy Kaliński spocony nadbiegł, już Bajbuza na łożu odpoczywał.
Nie byli tylko we trzech w izbie sami.
— Cóż? na Toruń i Gdańsk ciągniemy — zawołał do niego Bajbuza — bo i ja z wami. Z panem Żółkiewskim idę.
Kaliński ramionami ruszył.
— Na Gdańsk! na Toruń — zawołał. — Niechaj dla ludzi tymczasem i tak będzie, ale wam jutro hetman powie, że droga wypadnie inna.
Panom rokoszanom zda się, że króla JM. nastraszyli. Dobry pan długo cierpliwość miał, a no zuchwalstwo skarcić trzeba. Jawnie się zbierają przeciwko panu swemu, maż on czekać?
Bajbuza się z łóżka zerwał.
— Tak jest? — zawołał. — Temci lepiej. Prędzej się to skończy, gdy zobaczą, że się ich nie lęka.
Oczy mu zaświeciły.
Kaliński, który już w ogniu tym od dni kilku był, drżał mówiąc, śmiał się, a ręce zacierał.
— No! i wyście przecież z nami! — zawołał — przyjdźcież na zamek, zobaczcie choć zblizka króla, królowę, dzieci pańskie, dwór nasz. Wyście tylko zdaleka i małoco widzieli, a nasłuchaliście się potwarzy. Nie tak przecież źle u nas i ohydnie jak ludzie opowiadają.
Król, prawda, nie tak rycersko wygląda i nie tak się lubi wojną parać jak Stefan, ale na koń siędzie, gdy będzie potrzeba i kuli się nie ulęknie, jeżeli właśni poddani strzelać się ośmielą!
O! co za czasy! co za czasy! — dodał Kaliński — czegośmy to dożyli! Rzucają królowi takiemi obelgami w oczy, żeby ich najlichszy mieszczanin nie ścierpiał, a nareście i wojnę mu wypowiadają.
— Wojny jeszcze nie wypowiedzieli — odezwał się Bajbuza — ale go pozywają jak winowajcę przed swój sąd! Dosyć i tego! Do tej pory król miał szafunek sprawiedliwości sam tylko, teraz kupy niesworne jego sądzić chcą!
— A wszystko to — wtrącił popędliwie Kaliński — przez powolność królewską, która nadto długo czekała na opamiętanie. Przecież teraz skłonili króla, aby wystąpił przeciw jawnym rebelizantom. Żółkiewski z kwarcianemi, gwardye pańskie, piechota, a i ochotników wielu, gdy się razem zgromadzi, rokosz nie dotrzyma, choćby się zuchwale targnął do broni.
— Tylko znowu waszmość — przerwał Szczypior — i rokoszan sobie zbyt lekko nie ważcie. Sam Radziwiłł się na siedem tysięcy pisał, Zebrzydowski tyle drugie postawi, jeśli nie więcej, pościąga się drugich potroszę, tyle, że wojsko będzie znaczne.
— Na liczbę może to być — rzekł Kaliński — ale u nas żołnierz jest, co już w ogniu bywał i zna się z wojną, a z tamtej strony kupy zbrojne. Takich lada kopijnicy popędzą.
— Lada kopijnicy! — podchwycił Bajbuza. — Z respektem, mosanie, o kopijnikach, bo i ja do nich należę.
Gwarzyli tak długo w noc. Nazajutrz zwało się jeszcze na mieście ciągle, że król do Torunia się uda, a sposobiono się do podróży. Bajbuza się dał namówić na zamek, aby lepiej dworowi i życiu pańskiemu przypatrzeć, ale tu wszystko było tak zamknięte i od złośliwych oczu pookrywane, iż ledwie co widzieć mógł rotmistrz. Na zamku dziwnie cicho było i napozór nieludno, a co się pokazywało, to miało pozór cudzoziemski, i w tem przeciwko królowi zarzut się wydawał słusznym, że się cudzoziemcami otaczał.
Nawet polacy króla otaczający po większej części się z hiszpańska, lub po włosku, modą europejską nosili, i poznać w nich polaków było trudno.
Wiadomo, że i król stroju tego zawsze używał, a dwór, komornicy i urzędnicy wszyscy prawie obco i cudzoziemsko wyglądali.
Od śmierci też starej królowej Anny Jagiellonki, od zgonu pierwszej Anny rakuzkiej, żony króla, język polski i służbę potroszę z dworu rugowano, i za królowej młodszej Konstancyi, która polaków nie lubiła, niemcy przeważnie górę wzięli, a język ich niemal wyłącznie się słyszeć dawał.
Z drugą królową przybyła też ta zagadkowa towarzyszka jej, która wkrótce tak nadzwyczajne znaczenie i wpływ pozyskać miała, panna Urszula Meyerin. Arystokratycznej postaci, poważna, pięknego oblicza, rozumu wielkiego, na dworze rakuzkim wychowana i wyćwiczona, pobożna wielce i Jezuitom oddana, zajmowała i przy królowej i przy dzieciach stanowisko wyjątkowe. Wszyscy, nie wyłączając króla, byli dla niej z respektem nadzwyczajnym. Domyślano się w niej jakiejś krwi kropelki, która ją z domem cesarskim łączyła. Rzeczywiste jednak znaczenie nadawał jej rozum, nauka i charakter. Radzono się jej we wszystkich sprawach, nawet kościoła i królestwa tyczących, a tajemnic dla niej nie było żadnych. Wpływ jej na króla, z każdym dniem rosnący, był ogromny. Przez nią można było uzyskać wszystko, nic bez niej.
Małomówna, uprzejma, ująć się niedająca lada pochlebstwem, pełna powagi, panna Urszula naówczas jeszcze i pięknemi acz zimnego wyrazu rysami twarzy się odznaczała.
Najznakomitszych rodzin synowie ubiegali się o rękę jej, ale ani o tem słuchać chciała.
Ulubieńcem jej, ale jako wychowaniec tylko, był młodziuchny syn pierwszej królowej Anny Władysław, którego prowadzeniem, choć się niby Prowancy-Władysławowski zajmował, ale panna Urszula miała nadzór nad nim zwierzchni.
Nie było na dworze nikogo, coby jej nie ulegał i nie słuchał, królowa Konstancya, król, duchowieństwo, urzędnicy.
Rozkazywała tu niemal samowolnie. Trzeba też dołożyć, iż oprócz nadzwyczajnej dla Jezuitów powolności, nic jej zarzucić nie było można, żadnych frymarków, ani chciwości, ani nawet zbytniej chęci popisywania się z władzą swoją.
Prawie obok niej w łaskach pana stał Bobola podkomorzy koronny, dworak niezmiernie zręczny, osobiście królowi dogodny swą służbistością — i włochem przezywany, margrabia Myszkowski, marszałek koronny, o którym powiadano, że więcej u niego pies włoski niż dziesięciu polaków ważyło. Ci razem z królem po całych dniach się zamykali, dopomagając mu do alchemicznych doświadczeń, grając z nim w kręgle, w karty, przypatrując się jego próbom złotniczym, lub słuchając muzyki. Tej król był namiętnym niemal miłośnikiem, a śpiewaków i śpiewaczki kosztem wielkim z zagranicy sprowadzał; dopomagał mu w tem także swego czasu muzyków miłośnik Kostka. Słynęli naówczas do kapeli króla należący Claboni, Diomedes Kato (od Kostki na dwór wzięty), Ades śpiewak, Falvio, stary już bardzo Marcin Leopolita, znakomity sandomierzanin Tobiaszek, Szymon z Piątka i mnóstwo innych. Muzyka w kościele, na zamku i w pokoju samego pana, który grawał także, każdego się dnia słyszeć dawała, a niekiedy i w naumyślnie urządzonym teatrze.
Ci, co króla bliżej znali, wiedzieli, że tłumnych a gromadnych, wrzawliwych zabaw nie lubił, a przenosił nad nie ciche i w małem kółku poufałych ludzi. Rzadko bardzo jednego lub kilku duchownych nie znajdowało się na pokojach, po większej części Jezuitów, zakonu, który mu służył gorliwie, ale też sobie służyć kazał i korzystał z nieograniczonego wpływu swojego.
Wśród imion osób do tego zakonu należących a królowi najmilszych, na których czele stał O. Bernard, spotykamy i sławne ks. Piotra Skargi. Miał król dla niego i dla osoby i dla znakomitego wymowy daru szacunek największy, lecz O. Skarga nigdy wpływu szczególnego nie wywierał na króla, ani się starał o to.
Wiadomo, że zapytywany o łaski jakie u króla sobie wyrobił, przyznawał się do tego, że staremu woźnicy, który go przez lat trzydzieści powoził, kawałek chleba łaskawego wyprosił.
Tak było w istocie, na kazalnicy wszechmogący Skarga się nie mięszał do spraw powszednich; posyłał go czasem król, jak do rokoszan do Stężycy, ale z małym skutkiem. Do takich robót, w których więcej przebiegłości było potrzeba i wyzyskiwania słabości ludzkich niż daru otwartego przekonywania, miał król innych w zakonie ludzi.
Na zamku, pomimo iż się wybierano na wojnę, Bajbuza wcale nie postrzegł przemagającej rycerskiej ludności, a ta, która się ukazywała, była jakby w gościnie.
Uderzyło go to nieprzyjemnie też, o czem słyszał dawniej, że z pogardą obyczaju domowego, wszystko, szczególniej na dworze królowej, cudzoziemsko, niemiecko wyglądało i butnie nosiło tę swą cechę obcą, niby wyższość jakąś nadającą.
Łatwo się domyśleć, że ci, co się przypodobać chcieli, strój przejmowali, język nałamywali, i stosowali się do smaku królowej szczególniej, bo ta się nie taiła z odrazą ku wszystkiemu co polskie, i jej winien był syn Jan Kaźmierz swą nietajoną niechęć dla szlachty, z której się tu jawnie naśmiewać we zwyczaju było.
Włoch trefniś dworski Rialto, który łatwo przejmował i potem naśladował miny, chód, mowę krzykliwą, ruchy szlachty, tem sobie największe łaski pozyskał. Nie oszczędzał on nikogo i poczynając od chodaczkowych biedaków, tak dobrze przedrzeźniał Ostrogskich i Radziwiłłów jak innych.
Bajbuzie na pierwsze wejrzenie się tu podobać nie mogło, w oczach dworaków czytał ich niechęć ku polakom, teraz jeszcze rokoszem podburzoną i nieznającą granic. Królowa chodziła gniewna, król posępny.
Gwałtowność jednak wystąpień przeciwko Zygmuntowi takich jak Radziwiłła, bardzo wielu zwróciła z drogi rokoszu do króla.
Rotmistrz tego dnia widział się z hetmanem i odebrał od niego rozkazy, które jednak pozostały tajemnicą aż prawie do samej chwili wyjazdu z Warszawy.
Z panów senatorów naówczas niektórzy widząc, że na starcie i walkę się zanosi, słysząc, że pod Lublinem siła już rokoszan było, a pod Sandomierz większej jeszcze się liczby spodziewano, wahali się, czy mieli towarzyszyć królowi na wojnę domową. Wymawiano się to zdrowiem, to nieprzygotowaniem.
Dostąpił tego zaszczytu nasz rotmistrz, iż ze swymi kopijnikami, razem ze strażą przyboczną króla, z nim miał ciągnąć.
Dziwnem to się jemu, Szczypiorowi i ludziom zdawać musiało, bo dotąd nigdy tak blizko króla się nie znajdowali, a znaleźli się otoczonymi ludźmi, którzy na nich niemal jak na rokoszan spoglądali nieufnie.
Chwila wyjazdu była uroczystą.
Czuł król i ci, co z nim szli, że krok, jaki uczynić mieli, ciągnął za sobą nieobrachowane następstwa. Było to wystąpienie przeciwko narodowi. Pozwany przed sąd, król odpowiadał biorąc za oręż w obronie dostojeństwa swojego.
Tłumaczyło go to, iż znaczna część narodu przy nim stając, zmuszała go niejako do objęcia dowództwa.
Spokojny ten pan, pierwszy raz we zbroi i hełmie mający dosiądz konia, płacząca z gniewu i obawy królowa, żegnające go dzieci, duchowni, dwór, który pozostawiał, składały się na obraz przejmujący i smutny. Wśród otaczających, którzy królowi to warzyli jak Żółkiewski i sędziwy Hieronym Gostomski wojewoda poznański, nie widać było ożywienia, zapału, ale smutek jakiś i zadumę.
Nie wątpił Żółkiewski, że rozprószy tych, którzyby się ośmielili wystąpić czynnie przeciwko królowi, ale ostateczność wojny bratniej była boleśną.
Trafiało się, że wojujące z sobą rodziny, jak Stadnicki z Drohojewskimi, całe pułki stawili przeciw sobie, ale to były małe utarczki i waśnie, gdy tu zapowiadała się wojna krwawa i zajadła.
W milczeniu ponurem wyciągano z Warszawy i dopiero w tej chwili ostatniej gruchnęła już nietajona wieść, że wojsko ciągnie przeciwko rokoszanom.
Zebrzydowski wcale się tego nie spodziewał, rachował na poselstwa, układy, targi, zwłoki, ale nigdy na tak energiczne wyciągnienie w pole, które przypisał Żółkiewskiemu. W istocie jego ono było dziełem.
Po ogłoszeniu rokoszu nie zostawało nic tylko za oręż pochwycić i zapobiedz wojnie, okazując gotowość do niej.
Miał jeszcze pięciuset ludzi swoich w Krakowie wojewoda, gdy go doszła wiadomość, że król z Żółkiewskim ciągnie wprost na Kraków.
Tu zaś usposobienie umysłów nie było wątpliwem. Lubomirscy, Tęczyńscy, Myszkowscy, Potoccy głośno się oświadczali z królem iść.
Obawiając się swych żołnierzy tu stracić, Zebrzydowski pośpieszył z wyprowadzeniem ich ze stolicy.
Już w drodze dowiedział się o tem król przez Stefana Potockiego starostę felińskiego, który ze znacznym oddziałem wyszedł na jego spotkanie i połączył się z siłami, jakie król prowadził z sobą.
Rokoszanów część z Zebrzydowskim stała pod Wiślicą.
Wojewoda krakowski cofnąć się już nie mogąc, nietylko nie złagodniał, lecz idąc za własnym popędem, postanowił z największą gwałtownością nastać na pozew królowi wydany. Był przekonanym, że Zygmunt wojny domowej się ulęknie.
Cała ta podróż z Warszawy do Krakowa dla Bajbuzy była nowością i nauką, gdyż otoczonym się widział ludźmi, z którymi dotąd żadne go nie łączyły stosunki. Oprócz pułków kwarcianych hetmana, ci, których król prowadził z sobą, dowódzców mieli cudzoziemców, znaczniejszą część pod chorągwiami szlązaków, morawian, niemców, którzy się od polaków odstrychali.
Spoglądano na siebie nieufnie, na obozowiskach wybierano sobie miejsca jak najdalsze, codzień zachodziły waśni krwawe i zatargi u lada wodopoju i pastwiska. Ani z jednej, ni z drugiej strony w ciągnieniu śpiew się wesoły nie odezwał. Polskie tylko pułki zrana wychodziły z Bogarodzicą, której stary obyczaj wojskowy odżywił Nowodworski drukując ją dla żołnierzy. Brzmiała ona jak modlitwa i śpiewano ją ze skupieniem ducha jak w kościele. Gdy ona raz przebrzmiała, wlokły się regimenta milcząco, ponuro, a Bajbuza w małej gromadce swoich osobno szedł, więcej się przypatrując drugim, niż zbliżając do nich.
U boku tylko hetmana miał dawnych znajomych, którzy go z jednej strony znali jako odważnego i doskonałego dowódzcę, z drugiej, o czem nawet głośniej było, jako nieco postrzelonego człowieka, który prawdy szukał, z sumieniem miał nieustannie do czynienia, surowy obyczaj zachowywał jak mnich, a dla rzeczypospolitej swej krew i mienie gotów był poświęcić.
— A! Bajbuza! Bajbuza! — powtarzano z przekąsem. — Rotmistrz, co z kopijnikami na własnym koszcie staje, gdzie tylko o wojnie zasłyszy i o żołd się nigdy nie upomina, do żadnego związku naszego nie chce należeć, a w głowie ma pstro!
— Pstro! pstro! — mówili drudzy — a mimo to człowiek rozumny. Hetman Zamojski cenił go bardzo wysoko. Dziwak toć prawda, ale dobrze mu dziwaczyć, bo ma słyszę grosza dużo, a na siebie go nie wyda.
— Hę! Bajbuza! — wyśmiewali się inni, nazwisko dziwnie brzmiące wyszydzając. — Powinien sobie za kapelana wziąć księdza Kapustę, a za chorążego Bandurę.
— Chorążym u niego Szczypior — poprawiał ktoś z boku — a chorągiew w takim ładzie i dostatku, jak żadna druga. Dla ludzi ostry gdzie o powinność chodzi, ale płaci dobrze i na żołd nie czekają, bo ze swego mieszka go daje.
Inni pocichu pomrukiwali o nim, o Spytkowej, o Spytku, bo po ludziach chodziło coś. Spoglądano na niego ciekawie. Czasem wieczorem się kto do namiotu zbliżył, a przyjęto każdego bratersko, ale spoufalić się z Bajbuzą było trudno, bo wiało od niego surowością jakąś niemal mniszą i rozmowa tłusta u jego stołu nie szła, a rycerskim obyczajem u nas, zawsze się kończyło na podwice, choćby rozpoczęło od najpoważniejszej treści.
Bluznął kto przy nim wyrazem grubym, marszczył się i spluwał rotmistrz; nie pofolgował nikomu.
Więc choć go szanowano zdaleka, nikt tak bardzo spoufalać się nie miał ochoty.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.