Spełzła tak rozmowa na niczem, a Bajbuza grzecznie lecz zimno pożegnawszy pana wojewodę, powrócił do dworku.
Nazajutrz dodnia, skwaru unikając oddział cały ku Warszawie wyruszył, a że tu niewiadomo, co go czekało, wysłał rotmistrz przodem, aby mieć pomieszczenie dla siebie i ludzi. Sam też powolniej ciągnących kopijników wyprzedził.
Przewidzieć mu łatwo było, że się teraz znajdzie w całkiem odmiennem położeniu i obozie, niżeli bywał dotąd.
Z Zamojskim stał przeciwko królowi, z Żółkiewskim musiał go bronić.
W sumieniu był spokojnym, ale się oglądał dziwiąc sam sobie, jak zaszedł na to nowe stanowisko.
— Rzeczypospolitej bronię nie króla — tłumaczył się sam przed sobą.
Wszystko to, czego się przez czas długi nasłuchał przeciwko Zygmuntowi, przypominało mu się i trudnem stawało do wytłumaczenia.
— Ale z kimże iść? — mówił zadumany — z Zebrzydowskim sumienie broni, Żółkiewski dał dowody, że rzeczpospolitę miłuje. Należała mu się buława wielka, nie dopominał o nią. Jeżeli on króla zmuszony bronić, cóż my?
Czasem pomyślawszy, że wśród regalistów się znajdzie, ramionami poruszał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/046
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.