Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A wszystko to — wtrącił popędliwie Kaliński — przez powolność królewską, która nadto długo czekała na opamiętanie. Przecież teraz skłonili króla, aby wystąpił przeciw jawnym rebelizantom. Żółkiewski z kwarcianemi, gwardye pańskie, piechota, a i ochotników wielu, gdy się razem zgromadzi, rokosz nie dotrzyma, choćby się zuchwale targnął do broni.
— Tylko znowu waszmość — przerwał Szczypior — i rokoszan sobie zbyt lekko nie ważcie. Sam Radziwiłł się na siedem tysięcy pisał, Zebrzydowski tyle drugie postawi, jeśli nie więcej, pościąga się drugich potroszę, tyle, że wojsko będzie znaczne.
— Na liczbę może to być — rzekł Kaliński — ale u nas żołnierz jest, co już w ogniu bywał i zna się z wojną, a z tamtej strony kupy zbrojne. Takich lada kopijnicy popędzą.
— Lada kopijnicy! — podchwycił Bajbuza. — Z respektem, mosanie, o kopijnikach, bo i ja do nich należę.
Gwarzyli tak długo w noc. Nazajutrz zwało się jeszcze na mieście ciągle, że król do Torunia się uda, a sposobiono się do podróży. Bajbuza się dał namówić na zamek, aby lepiej dworowi i życiu pańskiemu przypatrzeć, ale tu wszystko było tak zamknięte i od złośliwych oczu pookrywane, iż ledwie co widzieć mógł rotmistrz. Na zamku dziwnie cicho było i napozór nieludno, a co się