Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zuchwalstwo skarcić trzeba. Jawnie się zbierają przeciwko panu swemu, maż on czekać?
Bajbuza się z łóżka zerwał.
— Tak jest? — zawołał. — Temci lepiej. Prędzej się to skończy, gdy zobaczą, że się ich nie lęka.
Oczy mu zaświeciły.
Kaliński, który już w ogniu tym od dni kilku był, drżał mówiąc, śmiał się, a ręce zacierał.
— No! i wyście przecież z nami! — zawołał — przyjdźcież na zamek, zobaczcie choć zblizka króla, królowę, dzieci pańskie, dwór nasz. Wyście tylko zdaleka i małoco widzieli, a nasłuchaliście się potwarzy. Nie tak przecież źle u nas i ohydnie jak ludzie opowiadają.
Król, prawda, nie tak rycersko wygląda i nie tak się lubi wojną parać jak Stefan, ale na koń siędzie, gdy będzie potrzeba i kuli się nie ulęknie, jeżeli właśni poddani strzelać się ośmielą!
O! co za czasy! co za czasy! — dodał Kaliński — czegośmy to dożyli! Rzucają królowi takiemi obelgami w oczy, żeby ich najlichszy mieszczanin nie ścierpiał, a nareście i wojnę mu wypowiadają.
— Wojny jeszcze nie wypowiedzieli — odezwał się Bajbuza — ale go pozywają jak winowajcę przed swój sąd! Dosyć i tego! Do tej pory król miał szafunek sprawiedliwości sam tylko, teraz kupy niesworne jego sądzić chcą!