Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/036

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzącego hetmana, udawał podziw wielki i zafrasowanie.
— Dałem — rzekł — Radziwiłłowi laskę, ale mi tego żal, nieopatrzny jest i nad językiem swym panować nie umie, ale młodości wiele wybaczyć trzeba.
— Niewszystko jednak, panie wojewodo — zawołał Żółkiewski oburzony — to nie mowa senatora, ale karczemne łajanie, którego szanujący się ludzie, co tego króla wybrali, słuchać nie mogą.
Ja przynajmniej wychodzę z koła i nie powrócę do niego, nie mam już tu co robić. Nie rada, nie zjazd, ale zwada uliczna się wszczyna, jaką ciurom obozowym tylko prowadzić przystało.
To mówiąc obejrzał się na swoich i na tych, którzy jak on zburzeni wychodzili z szeregów, skinął zaledwie głową wojewodzie i podanego sobie konia dosiadł.
Zebrzydowski chciał go wstrzymywać, ale czuł, żeby to było bezskutecznem.
Powrócił więc nazad do swoich, ale pomiędzy nimi znalazł ten sam niepokój, jaki jego ogarnął. Pocichu narzekano na Radziwiłła, a w oczy nikt mu nie śmiał czynić wymówek. On zaś pysznić się zdawał swojem zuchwalstwem.
Narówni prawnie z nim stanęli wyrzutami czynionemi królowi Stadnicki, wołający o kaptur,