Babunia (Němcová, 1927)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Rozdział VII
Wydawca Księgarnia Ludwika Fiszera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Łódź, Katowice
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Nazajutrz przed południem z wielką paradą wybierały się dzieci w towarzystwie babuni na zamek.
— A zachowujcie mi się przyzwoicie! — napomniała matka dzieci, odprowadzając je za próg domu. — Niczego na zamku nie dotykajcie, a panią księżnę w rękę grzecznie pocałujcie!
— No, w kaszy się zjeść nie damy — zapewniała ją babunia.
Dzieci były jak te kwiaty, a babunia także była ubrana odświętnie. Na głowie miała czepek z ładną kokardą, biały fartuszek jak śnieg, adamaszkowy kabacik barwy lazurowej, sukienkę barwy gwoździka, a na szyi granaty z talarem. Pod pachą niosła dużą chustkę.
— Poco babunia niesie tę chustkę? — pytała córka. — Deszczu nie będzie, bo pogoda jest wyjątkowo ładna.
— Bo człowiek jest jak bezręki, gdy nie ma czego w dłoni. Mam już taki zwyczaj, że zawsze coś niosę — odpowiedziała babunia.
Obeszli ogródek i weszli na wąską ścieżkę.
— Teraz idźcie jedno za drugiem, a uważnie, żebyście sobie nie zarosili w trawie ubrania. Ty, Basiu, idź naprzód, Adelkę poprowadzę ja, bo ona nie umie chodzić uważnie — nakazywała babunia, ujmując wnuczkę za rękę. Adelka spoglądała po sobie z wielkiem upodobaniem i nawet nie chciała wdawać się z Czarnulą, swoją kurką. Była to jedna z tych kurek, które babunia przywiozła dzieciom w prezencie; do dzieci przyzwyczaiła się tak dalece, że jadła z ręki, a gdy zniosła jajko, to zaraz przylatywała do Adelki po kawałek bułki, którą ta specjalnie dla swojej kurki przy śniadaniu zostawiała.
— Idź, Czarnula do mamusi, bułeczkę zostawiłam dla ciebie u niej, bo ja idę do pani księżnej — przemawiała Adelka do swojej kurki. Ale kurka jakoś tego zrozumieć nie mogła, pędziła za Adelką i chciała ją dziobem chwytać za ubranko.
— Nie widzisz, głupia, że mam na sobie białe ubranko? Sssio! — odpędzała ją dziewczynka, ale kurka nie chciała odejść, póki jej babunia nie trzepnęła chustką po skrzydłach.
Uszli kawałek drogi, aż tu raptem nowe niebezpieczeństwo zagraża białej sukience! Ze zbocza pędzą oba psy, brną przez strugę, na brzegu trochę się otrząsają i jednym susem zbliżają się do babuni.
— Ach wy gałgany! Kto was tu posyła? Zaraz mi się wynoście! — strofowała babunia psy. Słysząc gniewny głos babuni i widząc, że podnosi ona rękę z chustką, przystanęły, myśląc: — Co też to ma być? Dzieci także pokrzykiwały na psy, a Janek podniósł nawet kamień, żeby ich nim odegnać, ale kamień wpadł do strugi. Psy przyzwyczajone do aportowania rzuconych im rzeczy nawet z wody, pomyślały, że dzieci chcą się z nimi bawić i z wielką uciechą rzuciły się do strugi, ale już za chwilkę były znowu na brzegu i zaczęły obskakiwać dziatwę ze wszystkich stron. Dzieci krzyczały, chowały się za babunię a babunia nie wiedziała, co zrobić.
— Pójdę do domu i zawołam Bietkę — rzekła Basia.
— Nie wracaj do domu, bo to podobno nie przynosi szczęścia na drogę — ostrzegała ją babunia.
Dobrze się stało, że nadszedł pan ojciec i psy odpędził.
— Gdzież to, państwo, idziecie? Na wesele, czy w goście na gody? — pytał młynarz, kręcąc tabakierką w ręku.
— Tymczasem nikt się nie żeni, panie ojcze, idziemy tylko na zamek — odpowiedziała babunia.
— Na zamek! Hm — hm, to nie byle co! I cóż tam będzie na zamku? — pytał pan ojciec, dziwując się.
— Pani księżna nas zaprosiła — wyrwały się dzieci, a babunia opowiedziała, jak się z księżną spotkała w altanie.
— Takie buty — rzekł pan ojciec, zażywszy tabaki. — No to idźcie, a potem opowie mi Adelka co tam widziała. A ty, Janku, co odpowiesz, jak ci się pani księżna zapyta, gdzie zięba nosem siada? Nie wiesz tego, prawda?
— Ona się o takie rzeczy pytać nie będzie — odpowiedział Janek i pędził naprzód, żeby mu pan ojciec nie mógł dłużej dokuczać. Młynarz się uśmiechnął, pozdrowił babunię i poszedł ku upustowi.
Koło gospody dzieci kataryniarza bawiły się robiąc młynki, a Cylka nosiła na ręku najmłodsze.
— Co wy tu robicie? — pytała Basia.
— Nic — odpowiedziały dzieci, przyglądając się wystrojonym rówieśnikom.
— A my idziemy na zamek — zaczął Janek.
— Dopieroż tego! — skrzywił się Wawrzek kataryniarzów.
— I zobaczymy tam papugę — rzekł Wiluś.
— Jak będę duży, to też zobaczę papugę; ojciec mi powiedział, że pójdę w świat — odparł mu na to swawolny Wawrzek. Ale drugi chłopiec, Wacek i siostra Cylka, wzdychali zawistnie: — Żebyśmy i my mogli pójść na zamek!...
— No, dobrze, ja wam coś przyniosę — uspakajał ich Janek — i opowiem wam jak tam było.
Wreszcie dostała się babunia z dziećmi w pobliże parku, gdzie pan Proszek już na całe towarzystwo czekał.
Książęcy park dla wszystkich stał otworem i niebardzo był oddalony od Starego Bielnika, ale babunia rzadko kiedy zachodziła do niego, osobliwie, gdy państwo bawili na zamku. Podziwiała wprawdzie piękne uporządkowanie wszystkiego, przeróżne kwiaty, niewidziane drzewa, wodotryski i złote rybki w sadzawkach, ale wolała chodzić z dziećmi na łąkę albo do lasu. Tam mogły dzieci wyrabiać co im się tylko podobało, tarzać się po zielonym kobiercu, powąchać każdy kwiatek, a nawet narwać ich sobie na wianki i wiązanki. W polu nie rosły wprawdzie drzewa pomarańczowe i cytrynowe, ale tu i owdzie stała pękata czereśnia albo płona grusza, owocu było na nich wielkie mnóstwo i każdy mógł sobie narwać do woli. W lesie było znowu zatrzęsienie jagód, borówek, poziomek, grzybów i migdałowych orzeszków. Wodotrysków w polu nie było, ale babunia lubiła przystanąć z dziećmi koło upustu. Patrzyli sobie, jak fale wody chyżo zjeżdżają wdół, jak woda rozpryskuje się w tysiące kropelek i strzelając niemi do góry, zaraz opada zpowrotem, zakotłuje się, zabulgocze i dopiero potem pędzi dalej spokojnie. Przy upuście nie było złotych rybek wyczekujących na okruszyny bułek, ale gdy babunia przechodziła tamtędy, sięgała do kieszeni, wysypywała z niej do fartuszka Adelki okruszyny chleba, a gdy je dzieci wrzucały do wody, wyroiło się z głębiny wielkie mnóstwo ryb. Najwyżej pod powierzchnię wypływały srebrnołuskie płocice i uganiały się za okruszynami, między niemi jak strzały migały okunie z wyciągniętym grzbietem, a niekiedy prześliznął się smukły sum z długiemi wąsami. Czasem można też było zobaczyć brzuchatego karpia albo płaskogłowego miętusa.
Na łące spotykała się babunia z ludźmi, którzy zdaleka ją pozdrawiali: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — albo mówili: — Dzień dobry. — Niejeden się zatrzymał i pytał: — Gdzie idziecie, babuniu? Jak się macie? Co porabiają wasi? — Z rozmowy z nimi można było dowiedzieć się dużo rzeczy.
Ale na zamku!... Ani tam pogadać, ani się czego dowiedzieć! Tu ci przeleciał lokaj w liberji, tam pokojówka w jedwabiu, tu jeden pan, tam drugi, a każdy zadzierał nos wyżej, niż miał głowę, a wszyscy kroczyli jak te pawie, co jedyne z pośród ptaków miały prawo włóczyć się po trawniku. Jeśli który nawet i pozdrowił babunię, to rzucił tylko jakby mimochodem: — Guten Morgen! — albo: — Bon jour! — Babunia się tylko zaczerwieniła i nie wiedziała, czy ma powiedzieć: — Na wieki wieków! — czy też: — Bóg zapłać! — Zawsze też mawiała w domu: — Tam, na zamku to istna wieża Babel.
Przed zamkiem siedzieli dwaj służący w liberji, po każdej stronie drzwi jeden. Ten, co siedział z lewej strony, miał ręce złożone na kolanach i marzył o niebieskich migdałach, a ten z prawej strony, ręce założył na piersi i gapił się Panu Bogu w okna. Kiedy pan Proszek zbliżył się do nich, pozdrowili go po niemiecku, każdy z innym akcentem. Przysionek był wyłożony białemi taflami marmurowemi, a na środku stał bardzo ładny bilard. Wdłuż ściany na zielonawych marmurowych podstawach stały różne posągi, przedstawiające postaci z mitologji. Czworo drzwi prowadziło do pańskich pokoi. Przy jednych z tych drzwi siedział w fotelu lokaj w czarnym fraku i spał. Do tego właśnie pokoju pan Proszek prowadził babunię i dzieci. Słysząc szelest, lokaj przestraszył się, ale widząc, że to pan Proszek, pozdrowił go i pytał, w jakiej sprawie przybywa do zamku.
— Pani księżna życzyła sobie, aby moja teściowa z dziećmi odwiedziła ją dzisiaj. Idźcie, panie Leupold, i zameldujcie je — rzekł pan Proszek.
Pan Leupold wytrzeszczył oczy i wzruszył ramionami, mówiąc: — Nie wiem, czy będzie chciała przyjąć ich; jest w swoim gabinecie i pracuje. Ale zameldować mogę. — Wstał i wolnym krokiem wszedł we drzwi, przy których siedział. Po chwili powrócił i zostawiając drzwi otworem, skinął łaskawie, aby goście weszli. Pan Proszek poszedł za swojemi sprawami, a babunia z dziećmi weszła do wspaniałego salonu. Dzieci wstrzymywały oddech, nóżki im się ślizgały po parkiecie, gładkim jak lód. Babunia była jakby w zachwyceniu i nie wiedziała, czy ma stąpnąć na piękne przetykane kobierce. — Ogromnie tego szkoda — mówiła sobie w duchu. Ale cóż było robić? Leżały wszędzie, a pan lokaj także po nich chodził. Prowadził ich przez salon koncertowy i bibliotekę aż do gabinetu pani księżnej, poczem wrócił do swego fotela i mruczał pod nosem: — Tym państwu też się w głowach przewraca! Każą człowiekowi usługiwać prostej babinie i dzieciakom!
W gabinecie pani księżnej obicie było jasno-zielone złotem przetykane i takie same były portjery przy drzwiach i zasłona u jedynego okna, które było takie duże, jak drzwi. Na ścianach dużo było mniejszych i większych obrazów, wyłącznie portretów. Naprzeciwko okna był kominek z szarego marmuru czarno i biało żyłkowanego, a na kominku stały dwa wazony japońskie z przepięknemi kwiatami, których woń nasycała cały gabinet. Po obu stronach były przygródki z drogiego drzewa i bardzo misternej roboty, a na nich poukładane były przeróżne rzeczy, bądź to dzieła sztuki, bądź też kosztowności, niezwykłe okazy muszli, korale, kamienie i t. d. Były to same pamiątki z podróży i prezenty od miłych osób. W jednym rogu pokoju stał posąg Apolina z kararyjskiego marmuru, a w drugim proste biurko bardzo misternej roboty. Przy biurku siedziała pani księżna w fotelu obitym ciemnozielonym aksamitem. Ubrana była w suknię poranną i właśnie odkładała pióro, gdy babunia z wnuczętami wchodziła we drzwi.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowiła babunia i grzecznie się skłoniła.
— Na wieki wieków! Witam cię, babuniu i dzieci! — odpowiedziała księżna.
Dzieci były jak oszołomione, ale babunia na nie mrugnęła, i zaraz poszły pocałować panią księżnę w rękę. Ona ucałowała dzieci w czoła, a wskazawszy babuni piękny fotelik, obity aksamitem i ozdobiony złotemi frendzlami, poprosiła ją, aby usiadła.
— Dziękuję, pani księżno, nie jestem zmęczona — certowała się babunia, ale tylko dlatego, że się bała, aby fotelik nie odsunął się z nią na kółkach, albo żeby się pod nią nie załamał.
Ale pani księżna zachęcała ją bardzo energicznie: — Siadaj, babuniu! — Więc babunia położyła na foteliku chustkę i usiadła ostrożnie, mówiąc: — Siądę, żebym pani księżnej spania nie zabrała.
Dzieci stały jak trusie, ale ich oczy biegały na wszystkie strony, przyglądając się uważnie każdej rzeczy. Księżna spojrzała na nie i z uśmiechem pytała: — Podoba się wam tutaj?
— Tak — odpowiedziały wszystkie razem.
— Dlaczego miałoby się im nie podobać — rzekła babunia. — Z pewnością nie kazałyby się prosić, żeby tu zostać na zbytki i swawole.
— A tobie, babuniu, nie podobałoby się u mnie? — pytała księżna.
— Jest tu jak w niebie, ale mieszkać bym tu jednak nie chciała — zakręciła babunia głową.
— Czemuż-to nie? — pytała zdziwiona księżna.
— A cóż jabym tu robiła? Gospodarstwa pani nie ma, z pierzem albo i kołowrotem rozłożyćbym się tu nie mogła, więc co ja bym tu robiła?
— I nie chciałabyś sobie żyć bez kłopotu, aby na stare lata dobrze odpocząć?
— Już tam pewno niedaleki ten czas, że słońce będzie sobie nad moją głową wschodziło i zachodziło, a ja będę bez troski spała. Ale póki życia i póki Pan Bóg zdrowiem darzy, trzeba pracować. Leniuch darmo chleb innym zjada. A całkiem bez kłopotów niema na świecie ani jednego człowieka: jednemu brak tego, drugiemu owego, każdy dźwiga swój krzyż, tylko tyle, że niekażdy pod nią upada — mówiła babunia.
Wtem biała rączka odgarnęła ciężką zasłonę przy drzwiach a z za niej ukazała się rozkoszna twarz młodego dziewczęcia w obramieniu warkoczy ciemno-blond.
— Czy wolno? — zapytała miłym głosem.
— Bardzo proszę, Hortensjo, znajdziesz miłe towarzystwo — odpowiedziała księżna.
Do gabinetu weszła hrabianka Hortensja, wychowanka pani księżnej, jak o niej mówiono. Panienka była bardzo smukła, niezupełnie jeszcze rozwinięta. Miała na sobie prostą białą sukienkę, słomkowy okrągły kapelusz niosła na ręku jak koszyczek, a w ręku trzymała wiązankę kwiatów. — Ach, cóż to za miłe dzieci! — zawołała. — Niezawodnie są to dzieci państwa Proszków, od których przyniosłaś mi te dobre jagody.
Księżna przyświadczyła. Hrabianka schyliła się ku dzieciom, dała każdemu z nich po róży, jednę ofiarowała babuni, jednę księżnej, ostatnią włożyła sobie za pasek stanika.
— Takie świeżutkie te kwiaty, jak i wy, panienko — rzekła babunia, powąchawszy różę. — Niech ją Pan Bóg zachowa dla pani w dobrem zdrowiu — dodała, zwracając się ku księżnej.
— Tego samego życzę sobie najserdeczniej i ja — rzekła księżna i pocałowała swoją miłą wychowanicę w jasne czoło.
— Czy mogę te dzieciaczki zabrać z sobą? — zapytała hrabianka, zwracając się do księżnej i do babuni. Księżna odpowiedziała, że tak, ale babunia powiedziała, że dziatwa panienkę bardzo utrudzi, bo chłopcy są jak te charty, osobliwie Janek, który jest dobrem ziółkiem.
Ale Hortensja roześmiała się i podała dzieciom obie ręce, pytając: — Czy chcecie pójść ze mną?
— Chcemy, chcemy — uradowały się dzieci i natychmiast ujęły ją za podane ręce. Skłoniwszy się przed księżną i babunią, hrabianka wyszła z niemi z gabinetu. Księżna wzięła ze stołu srebrny dzwonek i zadzwoniła; natychmiast ukazał się we drzwiach lokaj Leupold. Księżna poleciła mu, aby kazał w salonie nakryć do śniadania i podała mu paczkę listów do wyprawienia na pocztę. Leupold ukłonił się i wyszedł.
Przez tę chwilę, gdy księżna rozmawiała z lokajem, babunia przyglądała się portretom, wiszącym na ścianach gabinetu.
— Miły Boże! — zawołała, gdy lokaj wyszedł. — Ile to dziwnych ubiorów i twarzy! Ta oto pani jest ubrana akurat tak, jak nieboszczka Halaszkowa, Panie, świeć nad jej duszą! Też miewała takie wysokie obcasy u trzewików, suknie rozdęte, w pasie jakby ją biczem przeciął, a na głowie kok. Jej mąż był radnym w Dobruszce, a jak chodziłam tam do kościoła, to ją niekiedy widywałam. Nasi chłopcy mawiali, że to makowa panienka, bo tak wyglądała w swoich sukniach i w pudrowanych włosach, jakby ktoś kwitnącemu makowi odwrócił kwiatki na dół. Powiadali, że to moda francuska.
— Ta pani to moja babka — rzekła księżna.
— Czemużby nie; bardzo ładna pani — odpowiedziała babunia.
— Ten z prawej strony to mój dziadek, z lewej ojciec — pouczała ją księżna, wskazując na portrety.
— Ładni ludzie; pani księżna w ojca poszła. A gdzie pani matka?
— Tam oto moja matka z siostrą — odpowiedziała pani księżna, wskazując na dwa portrety nad biurkiem.
— Ładne panie, aż miło na nie patrzeć — mówiła babunia, — ale siostrzyczka nie jest podobna ani do ojca, ani do matki. Tak już niekiedy bywa, że dzieci wrodzą się w kogoś nie wiedzieć z jakiego pokolenia. A ten tu młody pan jest mi jakby znany, ale nie mogę sobie przypomnieć kimby był.
— To cesarz rosyjski, Aleksander — szybko odpowiedziała księżna. — Jego nie znałaś.
— Jakżebym go nie miała znać, kiedy stałam o jakie dwadzieścia kroków od niego. Bardzo ładny był człowiek, tylko że tutaj jest trochę młodszy, ale i tak go poznałam. On i cesarz Józef byli ludzie bardzo ładni.
Księżna wskazała na przeciwległą ścianę, na której wisiał portret naturalnej wielkości.
— Cesarz Józef! — klasnęła babunia w dłonie. — Jak żywy! Ma tu pani ładne obrazy jeden przy drugim. Nawet nie przypuszczałam, że dziś zobaczę cesarza Józefa. Daj mu Boże wieczną sławę, bo dobry był pan, osobliwie dla ubogich ludzi. Ten talar, co go tutaj mam, dał mi własną swoją ręką — rzekła babunia, wyjmując z zanadrza talar.
Pani księżnej bardzo się podobała szczera serdeczność babuni i jej trafne słowa, poprosiła tedy, aby opowiedziała, jak i kiedy obdarował ją cesarz tym srebrnym talarem. Babunia nie kazała się prosić i opowiedziała pani księżnej jak to było z cesarzem Józefem. Księżna serdecznie się uśmiała, słuchając tej opowieści. Rozglądając się po pokoju, zobaczyła babunia także podobiznę króla Fryderyka.
— A tu oto i pruski król! — zawołała babunia. — Znałam tego potentata bardzo dobrze. Mój nieboszczyk Jerzy służył w pruskiem wojsku, a ja spędziłam na Śląsku piętnaście lat. Razu pewnego kazał Jerzemu wystąpić z szeregu i obdarował go. Lubił wysokich żołnierzy, a mój Jerzy był najwyższym żołnierzem w całym pułku, a zgrabny był jak panna. Nie spodziewałam się, że będę patrzyła w jego grób. Człowiek był jak skała, a już dawno, jak mu się umarło, ja zaś żyję jeszcze — westchnęła staruszka i po zmarszczkach jej twarzy spłynęła łza.
— Czy mąż twój zginął na wojnie? — pytała księżna.
— Nie, żeby akurat w bitwie, ale umarł od postrzału. Gdy wybuchnęło w Polsce powstanie, a król pruski z królem rosyjskim wtargnęli do tego kraju, nasz pułk należał do tej wyprawy. Ja poszłam za mężem razem z dziećmi; miałam dwoje, a trzecie urodziło mi się w polu, mianowicie Joasia, co teraz jest w Wiedniu. Odważna i śmiała dziewczyna, a pewno dlatego, że od urodzenia musiała do wszystkiego przywykać, jak żołnierz. Nieszczęsna to była wojna dla mnie! Z pierwszej zaraz bitwy przynieśli mi mojego Jerzego do obozu na noszach. Kula armatna urwała mu nogę. Odcięli mu resztę nogi, co jeszcze po kuli armatniej została, a ja opiekowałam się nim, ile siły było. Jak trochę okrzepł, posłali go zpowrotem do Nissy. Ucieszyłam się z tego, bo miałam nadzieję, że kaleki nie będą w wojsku chcieli i że po jego wyzdrowieniu wrócimy do Czech. Ale nadzieja mnie zawiodła. Zaczął tracić siły i nie było dla niego ani rady, ani pomocy, musiał umrzeć. Gdzie jaki grosz miałam, wszystko wydałam na leki, a jednak nic to nie pomogło. Myślałam, że rozum stracę, albo że mi z wielkiego żalu serce pęknie. Ale człowiek dużo wytrzyma, pani księżno. Zostało mi troje sierot, pieniędzy ani grosza, tylko trochę ubrania. W tym samym pułku, w którym służył mój Jerzy, był wachmistrzem niejaki Lehotsky, a był on Jerzego najmilszym przyjacielem. On się mną zaopiekował, wystarał mi się o krosna, kiedym mu powiedziała, że mogłabym robić gunie i zniósł mi wszystko inne, czego do tej roboty było potrzeba. Niech mu Bóg wynagrodzi! Bardzo mi się przydało, czego się za młodu od nieboszczki teściowej nauczyłam. Praca szła mi dobrze i niedługo spłaciłam Lehotskiemu dług i miałam z dziećmi całkiem dobre utrzymanie. Muszę powiedzieć, że w tem mieście byli bardzo dobrzy ludzie, ale mnie się tam jednak bardzo przykrzyło. Od czasu, gdy Jerzy umarł, czułam się na świecie taką opuszczoną i osamotnioną, jak grusza w polu. Zdawało mi się nieraz, że jednak w domu byłoby mi lepiej, niż na obczyźnie i powiedziałam o tem Lehotskiemu. Ale on mi odradzał i mówił mi, że z pewnością dostanę jaką emeryturę i że król zaopiekuje się mojemi dziećmi. Cieszyło mnie to bardzo, ale swoją drogą postanawiałam sobie, że tak czy owak do domu jednak wrócę. Przeszkadzała mi też mowa niemiecka. Dopóki byliśmy w Kładzku, było mi lepiej, bo byłam tam jak w domu, ile że tam więcej mówili po czesku niż po niemiecku, ale w Nissie już więcej było niemczyzny, a ja się tego języka nijak nauczyć nie mogłam. Ledwo się trochę dorobiłam, przyszła powódź. Woda, proszę pani, to straszliwy żywioł; jak się wzburzy, to człowiek nawet na koniu przed nią nie ucieknie. Przyszło to tak niespodzianie, że ludzie ledwo z życiem uciekli. Ja złapałam łap-cap co miałam najlepszego, wzięłam tobołek na plecy, najmłodsze dziecko na rękę, starszych dwoje za ręce i uciekałam z niemi, brnąc po kostki w wodzie. Lehotsky przyszedł nam na pomoc i zaprowadził nas do górnego miasta, gdzie nas dobrzy ludzie przyjęli pod swój dach.
Rozniosło się to zaraz po mieście, że prawie wszystko straciłam i dobrzy ci ludzie pośpieszyli mi z pomocą. Kazał mnie też zawołać pan generał, co stał w mieście, i powiedział mi, że z polecenia króla będę dostawała stałą pracę i kilka talarów rocznie emerytury. Obiecali mi, że chłopiec dostanie się do szkoły wojskowej, a dziewczęta że będę mogła oddać do szkoły królewskiej dla dziewcząt. Ale mnie się to nie podobało, więc prosiłam, że jeśli chcą mi dopomóc, to żeby mi lepiej dali trochę pieniędzy, abym mogła powędrować do Czech. Powiedziałam, że z dziećmi się nie rozstanę i że je sobie: wychowam w swojej wierze i swojej mowie. Ale na to się zgodzić nie chcieli; powiedzieli mi, że jak tam nie zostanę, to mi nie dadzą nic. Jak nic, to nic; kogo Pan Bóg stworzy, tego głodem nie zamorzy — pomyślałam sobie i podziękowałam panu królowi za wszystko.
— Sądzę jednak, że dzieci twoje byłyby tam znalazły dobrą opiekę — wtrąciła księżna.
— Bardzo być może, pani księżno — przyświadczyła babunia, ale bylibyśmy się sobie stali obcymi. Któżby ich tam był uczył kochać swoją ojczyznę i mowę ojczystą? Juści nikt. Byłyby się nauczyły obcej mowy i obcego obyczaju, a potem byłyby zapomniały o swojej krwi. Jakżebym ja za to odpowiedziała przed Bogiem? Nie i nie! Kto się z czeskiej krwi wywodzi, ten powinien pozostać przy czeskiej mowie! Poprosiłam o zezwolenie na przeprowadzkę, zebrałam parę tych swoich szmat, co mi zostały, zabrałam dzieci i rozstałam się z miastem, w którem przeżyłam dużo wesołych i smutnych dni. Gospodynie nakładły dzieciom pełne naręcze pieczywa, a mnie dały kilka talarów na drogę. Niech Bóg wynagrodzi tym ludziom na dzieciach, co dla mnie zrobiły dobrego! Lehotsky, poczciwy człowiek, odprowadził mnie z milę drogi i niósł mi tę małą Joasię. Nierad był, że wędrowałam do swoich, bo u nas czuł się jak w domu. Przy rozstaniu rozpłakaliśmy się oboje. Dopóki bawił w Nissie, chadzał na grób Jerzego odmówić pacierz, bo się kochali jak rodzeni bracia. A w wojnie francuskiej zginął. Daj mu Panie wieczny odpoczynek!
— A jak dostałaś się z dziećmi do Czech? — pytała księżna dalej.
— Dużo wycierpiałam po drodze, pani księżno. Nie znałam drogi i samem błądzeniem dużo czasu straciłam. Stopy miałam poranione i obolałe, dzieci tak samo, a nieraz płakały z głodu, zmęczenia i bólu, gdy zbyt długo trzeba było wędrować bez odpoczynku. Jakoś szczęśliwie dotarłam z niemi wreszcie do Kładzkich gór, a tam byłam już jakby w domu. Pochodzę z Oleśnicy z nad granicy śląskiej, ale pani księżna pewno nie wie, gdzie jest Oleśnica. Kiedym się zbliżała do domu, zwalił się na mnie inny kłopot. Musiałam myśleć, czy też rodzice moi jeszcze żyją i jak mnie przyjmą. Dali mi bardzo ładną wyprawę, a ja wracałam do nich z pustemi rękoma i jeszcze prowadziłam troje sierot. Co też powiedzą? Przez całą drogę brzmiało mi w uszach to pytanie. Bałam się też, czy nie pozachodziły jakie smutne zmiany od czasu, gdy opuściłam dom.
— Czyż nie pisywaliście do nich? Przynajmniej twój mąż, jeśli nie ty sama? — dziwiła się księżna.
— Niema u nas tego obyczaju, żebyśmy sobie posyłali listy. Wspominamy o sobie, modlimy się jedni za drugich, a jak się trafi sposobność przez znajomego człowieka, to posyłamy sobie pozdrowienie i wiadomość, jak się komu powodzi. A list? Nie wiadomo, gdzie to się zawieruszy i komu wpadnie do rąk. Mój ojciec pisywał niegdyś listy do żołnierzy, pochodzących z naszej wsi, co obozowali gdzieś daleko za granicami, gdy ich rodzice chcieli się o nich czegoś dowiedzieć, czy jeszcze żyją, czy nie, albo im parę złotych posłać. A ci żołnierze, gdy potem wracali do domu, to mówili, że żadnego listu nie dostali. Tak już jest na świecie, że list od prostego człowieka, to się zawieruszy byle gdzie.
— Gdzież znowu, babuniu! — przerwała jej księżna. — Każdy list, choćby pochodził od najbiedniejszego człowieka, musi się dostać do rąk tego, do kogo jest zaadresowany. Nikt inny nie ma prawa zatrzymać go sobie, ani otworzyć, bo za to jest wielka kara.
— Bardzo to sprawiedliwe, a ja chętnie pani księżnej wierzę, ale tacy już jesteśmy, że więcej mamy zaufania do dobrego człowieka. Na takim kawałku papieru nie można przecie wszystkiego dokładnie wypisać. Człowiek chciałby zapytać jeszcze o to i owo, a tu niema kogo pytać. Ale jak przyjdzie człowiek kupczący, albo na ten przykład pielgrzym, to już taki umie sprawiedliwie na wszystko odpowiedzieć i rozmowa idzie od słowa do słowa. Byłabym się i ja czegoś więcej dowiedziała o swoich, ale ponieważ były wtedy takie niepokoje, więc mało ludzi chodziło po świecie.
Wieczór już nadchodził, kiedy dotarłam z dziećmi do wsi. Było to w lecie, a ja wiedziałam, że o tej porze wieczerzają. Poszłam od pól opłotkami, żeby ludzi nie spotykać. Z naszej zagrody wybiegły psy i szczekały na nas. Wołałam na nich, ale psy jeszcze więcej ujadały. Rozpłakałam się z wielkiej żałości. Zapomniałam; głupia kobieta, że to już piętnaście lat minęło, jak wyszłam z domu i że to nie są już te psy, które sama kiedyś karmiłam. W ogrodzie było dużo nowych drzewek, płot był naprawiony, na stodole była nowa strzecha, ale w gruszę, pod którą z Jerzym siadywałam, uderzył piorun, poseł Boży; miała złamany wierzchołek. Przy chałupie sąsiedniej nie zmieniło się nic; przejął ją ojciec od nieboszczki Nowotnej wzamian za dożywocie. Nowotna to była ta sama, co robiła gunie, a mój nieboszczyk był jej synem. Przy chałupce był nieduży ogródek, a w nim nieboszczka miewała zawsze zagonek pietruszki, cebuli, kilka krzaczków kędzierzawego balsamu, szałwji i takich roślin, których bywa potrzeba w gospodarstwie domowem, a ona była taką samą miłośnicą ziół, jak ja. Jerzy uplótł jej płot z wikliny dokoła tego ogródka. Z pewnością był to jeszcze ten sam płot, ale ogródek był trawą zarosły, tylko trochę cebuli w nim rosło. Z budy wylazł stary pies napoły oślepły. — Kudłaczku, znasz mnie? — pytam go, a on zaczął mi się łasić do nóg. Zdawało mi się, że mi serce pęknie z jakiegoś dziwnego żalu, że mnie to nieme stworzenie poznało i witało. Dzieci spoglądały na mnie, biedactwa, nie rozumiejąc, dlaczego ja płaczę, bo im nie powiedziałam, że wracam do ich babki. Myślałam sobie, że gdyby mieli na mnie krzywo patrzeć moi domownicy, to lepiej, żeby dzieci o tem nie wiedziały. Kacperek, najstarszy, powiada do mnie: „Dlaczego płaczesz, mamo? Myślisz, że nas tu nie przyjmą na nocleg? Usiądź i odpocznij. My poczekamy na ciebie, a potem ja będę niósł tobołek. Nie jesteśmy głodne.“ Joasia i Tereska potwierdziły, że nie są głodne, a były, bo szliśmy przez parę godzin lasem i nigdzie po drodze nie było zagrody.
„Nie, moje dzieci,“ powiadam, „tutaj w tym domku urodził się wasz ojciec, a w tym obok wasza matka, tutaj mieszkają wasi dziadkowie. Pomódlmy się Bogu w podzięce, że nas szczęśliwie doprowadził aż tutaj, i prośmy go, abyśmy tu doznali ojcowskiego przyjęcia! Zmówiliśmy Ojcze nasz, a potem podeszliśmy ku drzwiom chałupy. Ojciec i matka byli na dożywociu, gospodarkę miał brat. O tem już wiedziałam. Na drzwiach był jeszcze obrazek, który Jerzy przyniósł matce z Wamberzyc: Marja Panna i czternastu pomocników. Jakby mi kamień z serca spadł, gdy ten obrazek ujrzałam. „Wyście mnie odprowadzali, wy mnie tu witacie“, pomyślałam sobie i z całkowitem zaufaniem weszłam do izby. Ojciec, matka i stara Bietka siedzieli przy stole i jedli z jednej misy polewkę, co się nazywa gładka Anusia, a jest z wody, mleka, trocha mąki i jajka. Pamiętam to, jakby to dzisiaj było.
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“ powiadam. „Na wieki wieków“, odpowiedzieli. „Prosiłabym was, gospodarze, o nocleg dla siebie i tych dzieci. — Przybywamy z daleka, jesteśmy głodni i zdrożeni“, mówię dalej, a głos mi się już trząsł. Nie poznali mnie, bo w izbie było szaro. „Zrzućcie tobołek i siadajcie do stołu!“ rzekł ojciec i odłożył łyżkę. „Bietko,“ powiada matka, „idź i ugotuj jeszcze trochę polewki! A wy siadajcie tymczasem, kobietko, ukrajcie chleba i dajcie dzieciom! Potem ułożymy was na górze na nocleg. Skąd też idziecie?“ „Aż ze Śląska, z Nissy“, mówię. „Tam jest nasza Magdzia,“ zawołał ojciec, a matka zaraz pyta: „Możeście, dobra kobiecino, słyszały o niej? Magdalena Nowotna jej na imię, a mąż jej jest żołnierzem. To nasza córka, a my już dwa lata nie słyszeliśmy o niej i nie wiemy, co się z nią dzieje. Miewam ciągle takie niedobre sny: onegdaj śniło mi się, że mi wypadł ząb i bardzo mnie to bolało. Ciągle myślę o tej córce i jej dzieciach i niepokoję się, czy się aby jej Jerzemu nie stało co złego, bo teraz ciągle te wojny. Że też tym królom nie odechce się wojowania!“
Płakałam, ale dzieci, słysząc że babka tak życzliwie mówi, pociągnęły mnie za suknię i pytały: „Mamusiu, to nasza babunia i dziadek?“ Jak to dzieci powiedziały, zaraz mnie matka poznała i przytuliła do serca, a ojciec zaczął ściskać dzieci i dopiero powiedzieliśmy sobie wszystko, co i jak. Bietka poleciała zaraz po brata i po siostrę, po szwagierkę i szwagra, a po niedługiej chwili zleciała się prawie cała wieś. Nietylko moi krewni i rówieśnicy, ale i obcy witali mnie tak serdecznie jak rodzoną siostrę.
„Dobrześ zrobiła, żeś przyszła do domu z temi dziećmi,“ rzekł ojciec. „Prawda, że wszędzie jest ziemia Pańska, ale każdy kocha najbardziej swoje własne śmieci, i tak ma być. Dopóki Pan Bóg daje nam chleb powszedni, nie zabraknie go i tobie i dzieciom twoim, nawet gdybyś pracować nie mogła. Nieszczęścia, które się na ciebie zwaliły, są ciężkie, ale ty je sobie schowaj na górnej półce i myśl sobie, że kogo Pan Bóg kocha, tego krzyżykami znaczy. Tak tedy znowuż zostałam przyjęta między swoich i byłam im jak swoja. Brat chciał mi odstąpić izdebkę, ale wolałam zostać w chałupce przy rodzicach, tam gdzie niegdyś Jerzy mieszkał. Dzieci przyzwyczaiły się niebawem do nowego domu, a rodzice moi mieli z nich dużo uciechy. Starałam się, żeby chodziły do szkoły. Za czasów mojej młodości dziewczęta pisać nie umiały i dość im było na tem, jeśli umiały na książce, a i to tylko dziewczęta miastowe. A jednak szkoda to i grzech, gdy człowiek ma dar Ducha świętego i pozostawia go bez pożytku. Ale jak niema do nauki sposobności, to już i rady żadnej niema! Nieboszczyk mój był człowiekiem, który znał świat i ludzi, umiał czytać i pisać, jednem słowem był to człowiek i do tańca i do różańca. A to dobrze, jak człowiek jest mądry i wszyscy powinni być uczeni.
Robiłam gunie, jak dawniej i ładny grosz zarabiałam. Były wtedy złe czasy, wojny i choroby trapiły ludzi. Korzec żyta kosztował sto złotych bankocetlami. Ogromny kawał grosza! Ale Bóg był łaskaw na nas i wszystko jakoś wytrzymaliśmy. Bywało tak ciężko, że ludzie chodzili z pieniędzmi w garści i nie mogli nic za nie dostać. Ojciec nasz to był człowiek, że takiego szukać daleko; każdemu śpieszył z pomocą i pomagał gdzie mógł i komu było potrzeba. Do niego też przychodzili ludzie, gdy już sobie rady dać nie mogli. Czasem przychodził ubogi sąsiad i powiada: „Odstąpcie nam korzec żyta, bo na chleb nie mamy ani ziarnka.“ Ojciec odpowiadał: „Póki sam mam, chętnie dam drugiemu, a jak ja nie będę miał, to da inny.“ I zaraz matka musiała mierzyć ludziom zboże do worków. Ale pieniędzy za nic w świecie nie byłby wziął od nikogo. Jeszcze czego! „Przecież“, powiada, „jesteśmy sąsiadami, jeśli sami sobie nie poradzimy, to któżby nam dopomógł? Jak wam Pan Bóg da urodzaj, to mi oddacie w ziarnie i kwita.“ I tak było jak mówił. Za to ojca wszyscy błogosławili, a jak się trafił taki dzień, że o zagrodę nie zawadził żebrak, to matka byłaby poszła na rozstajne drogi, żeby go przyprowadzić. Ogromnie lubiła dopomóc biednym ludziom. Zresztą, dlaczego nie mieliśmy pomóc? Sami najadaliśmy się do syta, ubrać się było w co, dlaczegoż nie poratować biednego? To przecie nie taka znowu zasługa, ale powinność chrześcijańska. Inaczej, gdy człowiek od ust sobie odejmie a innemu poda; to ładna cnota. Ale i z nami też zaczęło być tak źle, że jadaliśmy raz dziennie, aby tylko innym poradzić w biedzie. Ale i tośmy wytrzymali, a potem nastały znowuż czasy lepsze. W kraju zapanował pokój i było coraz lepiej.
Kiedy Kacperek ukończył szkołę, chciał się uczyć tkactwa, a ja nie miałam nic przeciw temu. Rzemiosło ma złote dno. Jak wyterminował, musiał iść na wędrówkę, w świat. Jerzy zawsze mawiał, że rzemieślnik za piecem wyzwalany niucha tabaki nie wart. Po kilku latach wrócił, osiadł w Dobruszce i dobrze mu się powodzi. Dziewczęta przyuczałam do wszelkiej pracy domowej, żeby mogły przyjąć każdy porządny obowiązek. Zdarzyło się, że siostrzenica moja przyjechała z Wiednia na wieś, Tereska się jej podobała i zaraz do mnie, że ją zabierze z sobą i będzie się nią opiekowała. Było mi dość trudno rozstać się z nią, ale powiedziałam sobie, że nie postąpiłabym dobrze, gdybym dziewczynie zamykała drogę w świat, kiedy ma ochotę. A siostrzenica była porządną kobietą, mieli w Wiedniu bardzo ładny sklep, a byli bezdzietni. Tereską opiekowała się jak matka i ładne rzeczy jej dała, gdy wydawała ją za mąż. Trochę mi to było nie na rękę, że córka moja wyszła za Niemca, ale teraz już sobie z tego nic nie robię. Jan jest człowiekiem dobrym i roztropnym, i już się dobrze rozumiemy. A wnuczęta to jakby moje własne dzieci.
Na miejsce Tereski poszła do Wiednia Joasia. Podoba się jej tam i chwali sobie, że jej dobrze. Ten dzisiejszy młody świat inaczej myśli, niż my, starsi; ja byłabym nigdy domu ojcowskiego nie opuściła, żeby nie konieczność, bo co swoje, to swoje.
Po kilku latach rodzice moi pomarli, jedno po drugiem w ciągu sześciu tygodni. Pomarli cicho i spokojnie, jakby świeczkę zgasił. Pan Bóg nie nawiedził ich ciężkiemi chorobami i jedno za drugiem długo tęsknić nie musiało. Żyli z sobą przez sześćdziesiąt lat. Miękko sobie posłali, miękko będą spali. Panie, świeć nad ich duszami!
— A nie tęskniłaś, babuniu, za dziećmi, gdy się wszystkie porozchodziły po świecie? — pytała księżna.
— Ano, proszę pani, krew nie woda. Często-gęsto sobie popłakałam, ale dzieciom o tem nie mówiłam, żeby im szczęścia nie zamącać. Zresztą nigdy nie byłam sama, bo dzieci nie przestają się rodzić i zawsze jest ich dość, aby się niemi opiekować. Gdy widywałam dzieci sąsiadów jak wyrastały od papki do czapki, to mi się zdawało, że to moje własne. Jak człowiek dla ludzi ma serce, to i oni go kochają. Moje dzieci dość się mnie namolestowały, żebym przyjechała do Wiednia. Wiem ja, że byłabym tam znalazła sporo dobrych ludzi, jak i gdzieindziej, zresztą i że byłabym się tam miała dobrze, ale to kawał świata, a ze starym człowiekiem nie warto wybierać się w dalekie podróże, bo stary to jak para nad garnkiem. Mógłby sobie Pan Bóg przypomnieć o mnie, a jabym jednak wolała ułożyć swoje kości w ziemi rodzinnej. Ale, proszę pani, ja się rozgadałam, jakbym była na prząśleniu. Niech mi pani wybaczy mój brak ogłady! — dodała babunia, dokończywszy swego opowiadania i wstała z fotela.
— Opowieść twoja, moja babunia, była mi bardzo miłą, nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jestem ci za nią wdzięczna — rzekła księżna, głaszcząc babunię po ramieniu. — Ale teraz pójdź ze mną na śniadanie. Sądzę, że i dzieci będą miały apetyt. — Po tych słowach przeprowadziła babunię z gabinetu do salonu, gdzie była przygotowana kawa, czekolada i różne przysmaki. Lokaj stał tuż i czekał na skinienie. Na rozkaz księżnej pobiegł po hrabiankę i po dzieci. Po niedługiej chwili wszyscy przyszli, a hrabianka dokazywała z dziećmi, jakby sama była dzieckiem. — Patrz, babuniu, co nam panna Hortensja dała! — wołały dzieci, pokazując babuni różne cenne prezenty.
— Patrzcież państwo, jakich nadostawałyście ładnych rzeczy! Czyście aby nie zapomniały pięknie podziękować?
Dzieci zapewniły babunię, że nie zapomniały.
— Ale co też powie na to Marynia, jak zobaczy takie ładne prezenty? I Cylka i Wacek?
— Któż to jest Marynia, Cylka i Wacek? — pytała księżna, która chciała wiedzieć wszystko akuratnie.
— Zaraz ci powiem, kochana księżno, bo dowiedziałam się o tem od dzieci — śpiesznie wtrąciła hrabianka. — Marynia jest córką młynarza, a ta Cylka i Wacek to dzieci kataryniarza, który ma prócz nich jeszcze czworo dzieci. Basia mi mówiła, że jedzą koty, wiewiórki i wrony, że nie mają co jeść i w co się ubrać i że ludzie się nimi brzydzą.
— Czyżby dlatego, że są ubodzy? — pytała księżna. — Czy też dlatego, że jedzą koty i wiewiórki?
— Dla tych kotów i wiewiórek — odpowiedziała babunia.
— No, wiewiórka nie jest złem jedzeniem, sama już próbowałam — mówiła księżna.
— Co innego, proszę pani, gdy się czegoś skosztuje dla samej ciekawości, a co innego, gdy się to jada z głodu — mówiła babunia. — Kataryniarz dostał od Pana Boga zdrowy żołądek, jego dzieci potrzebują jeszcze więcej od niego, jak to dzieci, a na to wszystko trzeba zarobić muzyką. Toteż nie mają się w co ubrać, ani nie mają bogatych śpiżarń, a sprzętów w izbie też niema.
Podczas gdy babunia mówiła, księżna zasiadła do stołu, Hortensja pousadawiała dzieci obok siebie, a babunia musiała się także przysiąść. — Hrabianka chciała jej nalać kawy albo czekolady, ale babunia podziękowała, mówiąc, że nie pija kawy ani tego drugiego.
— A co jadasz na śniadanie? — pytała księżna.
— Od dzieciństwa jestem przyzwyczajona jadać na śniadanie polewkę, najczęściej żur, który my ludzie górscy lubimy. Żur z kartoflami na śniadanie, na obiad kartofle z żurem, a na kolację można dać tego samego, apetyt zawsze się znajdzie. W niedzielę kawałek chleba owsianego. To jest pożywienie ubogiego ludu w górach Karkonoszach przez cały rok, a jeszcze dziękują Panu Bogu, jeśli im tego nie zabraknie. Czasem bywa tak ciężko, że nawet otrąb niema, aby się ich ludzie najeść mogli. Im dalej ku równinie, to już każdy ma trochę grochu, bielszej mąki, kapustę i inne dobre rzeczy a także kawałek mięsa parę razy do roku. Takim już jest dobrze. Ale do pańskiego jedzenia człowiek ubogi przyzwyczajać się nie powinien, bo niedługo zeszedłby na psy. Takie smakołyki siły też nikomu nie dodadzą.
— Mylisz się, babuniu, bo takie pożywienie jest bardzo dobre, a gdyby ci ludzie mogli zjeść codziennie kawał mięsa i gdyby mieli je czem zapić, to mieliby więcej siły, niż z tych wszystkich polewek i kartofli, któremi żywią się przez cały dzień — wywodziła księżna.
— Choćby się człek sto lat uczył, to i tak wszystkiego się nie nauczy. Ja myślałam zawsze — mówiła babunia —, że wielcy panowie tylko dlatego są tacy bladzi i chudzi, że jadają takie smakołyki, które nie dają żadnej siły.
Księżna się uśmiechnęła, nie rzekła nic, ale podała babuni mały kieliszek napełniony słodkiem winem i rzekła: — Pij, babuniu, to jest bardzo zdrowe na żołądek.
Babunia podniosła kieliszek i grzecznie powiedziała: — Za zdrowie pani księżnej! — i upiła trochę wina; przyjęła też kawałek pieczywa, żeby nie obrazić gościnności.
— Co to jest w tych skorupkach, co pani księżna je? — pytał Janek szeptem pannę Hortensję.
— To są morskie zwierzątka, a nazywają się ostrygi — odpowiedziała hrabianka głośno.
— Tego by Cylka nie jadła — prawił Janek.
— Dużo jest na świecie różnych pokarmów i dużo różnych apetytów, kochany Janku — pouczała go panna Hortensja.
Podczas tej rozmowy Basia, siedząca obok babuni, wsuwała jej coś do kieszeni i szeptała: — Schowaj to, babuniu, to są pieniądze; panienka dała mi je dla dzieci kataryniarzów, a ja mogłabym je zgubić.
Pani księżna dosłyszała, co Basia babuni szeptała, a jej oczy z wielką radością spojrzały na piękną twarzyczkę hrabianki.
Babunia nie umiała opanować swojej radości i głosem wzruszonym mówiła: — Niech Bóg panience zapłaci! — Panienka się zarumieniła i pogroziła Basi palcem, od czego znowuż zarumieniła się Basia.
— Ileż to będzie uciechy! — mówiła babunia. — Teraz będą mogli ubrać się należycie.
— Dodamy do tego jeszcze to i owo, żeby sobie mogli posprawiać, co im potrzebne — powiedziała księżna.
— Byłby to uczynek bardzo dobry, pani księżno, gdyby pani tych ludzi poratowała, ale nie jałmużną — wtrąciła babunia.
— Jakże więc?
— A tak, pani księżno, aby kataryniarz mógł otrzymać stałą pracę, a sądzę, że pracowałby uczciwie, bo jest człowiekiem rzetelnym i lubi pracować. Bóg zapłać za wszystko, ale jałmużna, proszę pani, to takim ludziom pomoże tylko na jakiś czas. Kupi się tego i owego, czasem nawet rzecz niepotrzebną, jak to bywa, gdy się ma pieniądze. A gdy się wszystko zje i zedrze, co się kupiło, bieda przychodzi na nowo. A taki biedak nie odważy się przyjść po raz drugi, żeby znowu prosić o pomoc. Ale gdy ma dzień w dzień swój pewny zarobek, to już się biedy bać nie potrzebuje, a znowu pani księżna, gdy przyjmie dobrego i wdzięcznego robotnika, zyska także. I jeszcze wykona dobry uczynek.
— Masz rację, babuniu, ale jaką robotę dać takiemu muzykantowi?
— O, proszę pani, praca znajdzie się dla każdego łatwo. Ja wiem, że byłby bardzo chętnie stróżem albo dozorcą. Jakby chodził po polach, mógłby sobie nawet przygrywać na katarynce — roześmiała się babunia. — To wesoły człowiek i podobno, jak wraca do domu, to sobie po drodze przygrywa.
— Więc dobrze, postaramy się o pracę dla niego — rzekła księżna.
— Ach ty moja kochana, miła księżno! — zawołała panienka i wstała, aby ucałować bielutką rękę księżnej.
— Tylko przy dobrych ludziach stoją aniołowie — rzekła babunia, spojrzawszy na księżnę i jej wychowankę.
Księżna przez chwilę milczała, a potem rzekła głosem cichym: — Że mi ją Bóg dał, za to nie przestanę mu nigdy dziękować — a głośniej dodała: — Takiego przyjaciela, który mówiłby mi zawsze szczerą prawdę bez ogródek, jak ty, babuniu, pragnęłabym mieć przy sobie.
— Jeśli tylko pani księżna będzie chciała, to łatwo takiego przyjaciela znajdzie — odpowiedziała babunia. — Łatwiej przyjaciela znaleźć, niż go utrzymać.
— Czy sądzisz, że nie umiałabym go sobie ocenić?
— Dlaczego miałabym to myśleć akurat o pani! Tak już jest na świecie. Czasem szczera pogawędka bywa bardzo miła, ale nieopatrznie padnie jakie małe słóweczko i już po przyjaźni.
— Masz rację, babuniu, i tym razem. Ale od dzisiaj daję ci prawo, żebyś do mnie przychodziła kiedy zechcesz i żebyś mi mówiła, co uznasz za dobre. Zawsze cię chętnie wysłucham, a jeśli przyjdziesz z prośbą, to ją spełnię, jeśli tylko będę mogła. — Słowa te mówiła księżna wstając od stołu. Babunia chciała ją pocałować w rękę, ale księżna pochyliła się ku niej, pocałowała ją w twarz a w rękę pocałować się nie dała. Dzieci pozbierały swoje piękne podarki otrzymane od panienki, ale jakoś im się nie chciało odejść od niej.
— Niech panienka zajrzy także do nas! — zawołała babunia, biorąc Adelkę z jej rąk.
— Niech pani przyjdzie, panno Hortensjo! — prosiły dzieci. — Znowuż nazbieramy jagód dla ciebie!
— Przyjdę z pewnością — zapewniała panienka, śmiejąc się.
— Dziękujemy za wszystko, pani księżno, i zostajcie tu z Bogiem! — żegnała się babunia z księżną i panienką.
— Idźcie z Bogiem! — odpowiedziała księżna z ukłonem, a panienka odprowadziła gości za próg.
Lokaj przyszedł sprzątać ze stołu, kręcił nosem i myślał sobie: — Dziwny kaprys u takiej pani, wdawać się z taką prostą babiną.
Ale księżna stała przy oknie i spoglądała za odchodzącymi gośćmi, dopóki było widać białe ubranka dziewczynek i biały czepek babuni, migocący śród zieleni. A powracając do gabinetu, westchnęła: — Szczęśliwa kobieta!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.