Amaury de Leoville/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Amaury de Leoville
Data wyd. 1848
Druk Józef Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amaury
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Od téj chwili nic już nie mroczyło radości młodej pary.
Dwa czy trzy dni upłynęło a uśmiech zdobił wszystkie usta. Ale z czterech serc, dwa zajęte były jakimś uczuciem głgbokiem, które w samotności dopiero spędzało wesołość z twarzy i nadawało jéj wyraz prawdziwszy.
P. d’Avriigny uśmiechał się wesoło; ale obawiał się ciągle o zdrowie Magdaleny i badał ją troskliwie przez krótkie chwile, które był razem z nią. Odkąd związek Magdaleny z Amorym byt postanowiony, ona daleko lepiéj wyglądała w oczach wszystkich; ale oczy lekarza i ojca widziały oznaki choroby fizycznej i moralnéj, które co chwila się objawiały. Na lica Magdaleny blade zwykle, wróciły prawda rumieńce, ale rumieńce te żywe, jakby najczerstwiejszego zdrowia dowody, zanadto się zbiegały w górnej części policzków; tymczasem cały krąg tworzy, pokryty był bladością straszną i bladość tg cieniowała tylko niby pajęcza siatka niebieskawych żyłek, które niewidzialne prawie u innych, znaczyły wyraźnemi dosyć śladami cieniuchną i przezroczystą skórę młodéj dziewicy.
Ogień, co błyszczał w oczach Magdaleny, był dla wszystkich ogniem młodości i namiętnego uczucia; ale P. d’Avrigny między temi iskrami, co sypały się z nich obficie, dostrzegał niekiedy złowieszcze błyski gorączki. — Magdalena przez cały dzień była silna i żywa; skakała rozkosznie po salonie, albo biegała po ogrodzie, jak dziecko swawolne. Ale rano nim Amory przyszedł, albo wieczorem, kiedy już odszedł, cały ten zapał młodzieńczy gasnął nagle, jak gdyby obecność tylko kochanka mogła go rozniecić i sycić. Wtedy jej ciało wątłe i słabe, choć nie krępowane niczem zgoła, gięło się jak trzcina, zbierało się w sobie, i szukało podpory już nie dla chodzenia, ale dla wytchnienia samego. — Nadto sam charakter jéj tak słodki zawsze, tak pełen dobroci, od kilku dni, względem jednej wprawdzie osoby, zmienił się dziwnie. Jakkolwiek Antonina, przed dwoma laty jak siostra przez Magdalenę przyjęta, nie zmieniła się dla niéj wcale, Magdalena przecież nie była taż sama dla siostry. I p. d’Avrigny widział to dobrze. — Kiedy Antonina wchodziła do salonu, i kiedy Magdalena widziała włosy jéj czarne jak kruczę skrzydło, i oczy pełne życia, i usta karminowe, i całą tę młodość i zdrowie rozlane po jej osobie — wtedy jakieś uczucie instynktownéj boleści owładało nią, prawie bez jej wiedzy, i fałszowało w jéj oczach wszystkie czynności przyjaciółki. A uczucie to bardzo podobne było do zazdrości, jeśli wszelako zazdrość mogła się mieścić w anielskiem sercu Magdaleny.
Jeżeli Antonina była w swoim pokoju i Amory rozmawiając z Magdaleną pytał się o nią, — kilką przykremi słowy odpowiadała zwykle na tę prostą oznakę przyjacielskiej troskliwości. — Jeżeli Antonina była z niemi, i jakie wejrzenie młodzieńca zatrzymało się na niéj przydłużéj, Magdalena zadąsana ciągnęła kochanka do ogrodu. Jeżeli Antonina była w ogrodzie, a Amory nie wiedząc nawet o tém proponował Magdalenie przechadzkę, wtedy pod jakimkolwiek pozorem zostawała w salonie, bądź że słońce za gorące, bądź że wieczór za zimny. — Jedém słowem Magdalena tak cudowna, tak miła dla wszystkich, względem swéj towarzyszki rozwijała wszystkie wady zepsutego dziecka, jakie ono nie tylko ma, ale mieć i pokazać chce drugiemu dziecku, które mu się niepodoba i zawadza.
Antonina przez jakieś tajemne przewidzenie, uważając postępowanie Magdaleny za naturalne wcale, nie zwracała żadnej prawie uwagi na te wszystkie małe kaprysy, które inną razą obraziłyby jéj serce i dumę; i owszem ona ubolewała nad Magdaleną, najpierwsza przebaczyła jéj, błagała nic ledwie o przebaczenie sama. I nim Amory przybył, albo kiedy już odszedł, Antonina pierwsza zbliżała się do Magdaleny — a tamta, jakby pojmując wtedy całą wielkość swojéj niesprawiedliwości, wyciągała ku niéj szczerą rękę, i nie rzadko ściskała ją serdecznie, gotowa zalać się łzami żalu.
Musiał w głębi serca tych dwóch dziewic być głos tajemny jaki, który milczał w obec innych i rozumiany był przez nie tylko.
I p. d’Avrigny często starał się wytłumaczyć uchybienia Magdaleny przed drugą córką swoją, ale zaledwo pierwsze wymawiał wyrazy, Antonina z uśmiechem kładła mu palec na ustach, nakazując milczenie.
Dzień balu się zbliżał.
W wilię, obie długo rozmawiały o ubiorach jakie przygotować miały, i ku wielkiemu podziwieniu kochanka, Magdalena daleko więcéj zajmowała się toaletą kuzynki niż swoją własną.
Z początku wedle dawnego zwyczaju, Antonina oświadczyła kuzynce, że się ubierze tak jak i ona, w suknię białą tiulową na atłasowym spodzie. Ale Magdalena utrzymywała, że Antoninie daleko lepiéj w różowem, i prawie natychmiast dobra kuzynka przystała na to i powiedziała, że się chętnie ubiorze różowo. — Potem, kiedy już zgodziły się na wszystko, nie mówiły więcéj o ubraniu. Nazajutrz po téj rozmowie, to jest w sam dzień, w którym p. d’Avrigny miał objawić wszystkim szczęście swych dzieci, Amory przez cały czas był z Magdaleną. Ale jak we wszystkiem tak i w przygotowaniach do balu młoda oblubienica pokazywała wiele namiętnego wzruszenia; i tém bardziéj dziwił się temu Amory, że znał naturalną prostotę swéj narzeczonéj. I pytał się sam siebie, poco się ona tak męczy? jak gdyby nie wiedziała, że dla niego będzie zawsze najpiękniejszą? — Amory pożegnawszy się z Magdaleną o 5éj, wrócił o 7éj; bo chciał jeszcze z godzinę jaką nacieszyć się nią nim przybędą zaproszeni goście, chciał jeszcze napatrzeć się na nią do woli i pomówić z cicha, nie zwracając uwagi obojętnych i obcych.
Kiedy wszedł do Magdaleny, była zupełnie ubrana, wyjąwszy głowę, na którą miała włożyć wieniec z białych kamelij. Ale z ubioru nie była zadowolona bynajmniéj. — Bladość jéj mierzyła go. Cały dzień zszedł jéj na ciągłych przeciwnościach, które spotrzebowały wszystkie jéj siły; i tylko gwałtowna moralna reakcya i wcale gorączkowa energia, utrzymywała ją na nogach. — I dla tego nie spotkała kochanka ze zwykłym uśmiechem, ale na widok jego nie mogła ukryć pewnéj niecierpliwości; a ponieważ widziała i w nim niejakie zadziwienie: „prawda, Amory, rzekła, żem szkaradna dzisiaj?” i uśmiechnęła się gorzko, ale są dni, w których mi się nic nie udaje, i dziś właśnie taki jest dzień. Włosy mi ułożono najgorzéj, suknia zrobiona najniezgrabniéj, jestem straszna, okropna!.....
Biedna szwaczka była tam i protestowała jak mogła.
— Ty straszna! rzekł Amory, ty Magdaleno! i owszem ubiór głowy doskonały, i suknia leży cudownie. Jesteś piękna i wdzięczna jak Anioł.
— A więc to ani wina szwaczki ani fryzjera, ale moja własna już wina; bo ja wcale nie jestem ani do tego ubioru, ani do téj sukni. Jak ty możesz mię kochać Amory? Trzeba mieć nadzwyczaj zły gust.
Amory zbliżył się i chciał ją pocałować w rękę; ale nie widziała tego, bo patrzała w zwierciadło, i pokazując szwaczce zmarszczek zaledwo dojrzany w staniku, rzekła:
— Patrz panna! jaki zmarszczek; potrzeba koniecznie aby go nie było, bo inaczéj uprzedzam pannę, że wyrzucę tę suknię i wezmę pierwszą lepszą na siebie.
— O! proszę Pani! to najmniejsza jest rzecz; za chwilę nie będzie ani śladu zmarszczka tego, jeśli Pani chce; trzeba tylko stanik przerobić nieco.
— Słyszysz Amory? musisz wyjść z tąd; bo przecież nie mogę zostawić tego zmarszczka Z którym wyglądam jak straszydło.
— I wolisz abym wyszedł? Dobrze, wyjdę, bo nie chciałbym się stać winnym zbrodni obrażonéj — piękności.
I Amory oddalił się a Magdalena zajęta cała swą suknią, by najmniejszego nie zrobiła poruszenia, aby go zatrzymać.
Ponieważ poprawka bardzo krótko trwać miała, Amory pozostał w sąsiednim zaraz pokoju, siadł i wziął dla przepędzenia czasu jakieś pismo peryodyczne, co się przypadkiem na stole znalazło. Ale czytając słuchał mimo woli; bo czytał oczyma tylko nie myślą, bo myśl jego była przy Magdalenie, od któréj go ledwo jedne drzwi oddzielały.
A Magdalena gniecona, niecierpliwa, nie szczędziła wymówek fryzjerowi swemu i szwaczce.
I Amory słyszał każde jéj słowo, nawet słyszał ten stuk urwany, jaki wydawała mała jéj nóżka uderzając o posadzkę.
W téj chwili właśnie, drugie drzwi naprzeciw zupełnie będące, otworzyły się i Antonina weszła. Idąc za radą Magdaleny, miała na sobie prostą, suknię z krepy różowéj, bez żadnych kwiatów, bez ozdób, bez drogich kamieni. Trudno było prościej się ubrać jak ona, a mimo to, a może i dla tego, była prześliczna.
— Ach! rzekła, ty tutaj Amory, niewiedziałam; i chciała odejść.
— Pocóż odchodzisz? poczekaj przynajmniéj niech się napatrzę na Ciebie. Istotnie jesteś zupełnie piękna dzisiaj.
— Ciszej! rzekła Antonina, kładąc palec na lista swe, Ciszej! nie mów tego!
— Z kimże to rozmawiasz Amory? rzekła Magdalena otwierając drzwi nagle, okryta dużym kaszmirowym szalem, i mierząc gwałtownym spojrzeniem biedną Antoninę, która cofnęła się nieco.
— Widzisz przecież droga Magdaleno, odpowiedział młodzieniec, że z Antoniną rozmawiam; chwaliłem właśnie jéj ubiór.
— Bez wątpienia tak szczerze jak i mój przed chwilą chwaliłeś?! Lepiejbyś przyszła pomódz mi, aniżeli masz słuchać pochwal tego brzydkiego podchlebcy.
— Tylko com weszła, rzekła młoda dziewica; a gdybym wiedziała, że mię potrzebujesz, byłabym przyszła wcześniéj do ciebie.
— Któż ci to robił tę suknię? pytała Magdalena.
— Ja sama; wszak wiesz, że na nikogo się zwykle w tém nie spuszczam.
— I dobrze robisz, bo nigdy szwaczka takiéj sukni nie zrobi.
— Wszak chciałam zrobić i dla ciebie, ale nie przystałaś na to.
— A kto Cię ubierał?
— Ja sama.
— A włosy?
— Także ja, wszak zwykle noszę tak; widzisz żem nic nie dodała.
— Bardzo słusznie, rzekła Magdalena z gorzkim uśmiechem, tobie nic nie potrzeba, zawsze piękna jesteś.
— Magdaleno! rzekła Antonina zbliżając się do swej kuzynki, i mówiąc tak cicho, że jéj Amory usłyszeć nie mógł, jeżeli dla jakiejkolwiek przyczyny chciałabyś, żebym nie pokazała się na tym balu, powiedz słowo tylko — a ja pozostanę u siebie.
— I dla czegożbym miała pozbawiać Cię téj przyjemności? rzekła głośno Magdalena.
— O! wierzaj mi kochana Magdaleno, że ten bal nie jest nadzwyczajną przyjemnością dla mnie.
— A ja sądziłam, odpowie Magdalena nieco cierpko, że każda radość moja jest przyjemnością dla Antoniny, mojéj dobréj przyjaciółki.
— Słuchaj Magdaleno! czyż aby dzielić radość twoją i szczęście twoje, czyż na to potrzeba mi hałasu muzyki i blasku świateł i zgiełku balu? Nie! W moim samotnym pokoju, przysięgam ci, goręcej modlę się o szczęście dla Ciebie, aniżeli wśród uroczystości najświetniejszéj, i najbardziéj ożywionéj; ale dziś jestem cierpiąca......
— Cierpiąca? ty? zawołała Magdalena, z tymi błyszczącemi oczyma, z tym rumieńcem żywym na twarzy. A cóż powiem ja, z moją bladą twarzą i zapadłemi oczyma? — Tyś cierpiąca?!
.....Proszę Pani! rzekła szwaczka, suknia gotowa.
— Mówiłaś mi, że mogę ci pomódz spytała bojaźliwie Antonina. Cóż każesz mi robić?
— Rób, co ci się podoba, odpowiedziała Magdalena; zda mi się, nie mam prawa rozkazywać tobie. Chodź ze mną jeśli chcesz, albo zostań z nim jeśli Cię to bawi.
I weszła do buduaru, widocznie w złym humorze. I Amory nie mógł nie dostrzedz tego.
— I ja pójdę, rzekła Antonina, i weszła za kuzynką przymykając drzwi za sobą.
— Ależ co jéj jest na miłość Boga?! szeptał Amory utkwiwszy wzrok we drzwi.
— Co jéj jest? — chora! rzekł głos z tyły. Wszystkie te wzruszenia nabawiają ją gorączki, a gorączka ją zabija.
— Ach! to ty mój ojcze, mówił Amory, poznawszy P. d’Avrigny, który wysłuchał całej téj sceny. O! bądź przekonany, że nie robiłem wyrzutu Magdalenie, ale siebie pytałem tylko. Bałem się, czy nie zrobiłem czego, coby się nie podobało twéj córce.
— O! nie! bądź spokojny; nie jesteś winny więcéj jak Antonina, i cała chyba wina twoja jest, że cię Magdalena kocha zbyt żywo.
— O! mój ojcze, jakżeś dobry, że mię tak uspokajasz.
— Teraz, odpowiedział p. d’Avrigny, przyrzeknij mi, że nie będziesz namawiał jéj do tańca, a szczególniej do walca; a po kontredansach, od których ci się wymówić nie podobna, bądź przy niéj ciągle, mów z nią o przyszłości waszéj.
— O! bądź spokojny ojcze!
W téj chwili usłyszano nieco mocniejszy głos Magdaleny.
— O! mój Boże, moja pani N... jakieś nie zręcznie dzisiaj! pozwól Antoninie, i niechże się to raz przecież skończy.
I przez chwilę było cicho i potem nagle zawołała:
— No! i cóż tam robisz Antonino!
I wykrzyknikowi towarzyszył szelest podobny temu, jaki wydaje rozdzierana materya.
— To nic, rzekła Antonina z uśmiechem, to szpilka tylko zaczepiła o atłas i cała rzecz. Bądź spokojna, i tak będziesz królową balu.
— Królową balu! o! zapewne, żartuj ze mnie Antonino, to szlachetnie bardzo z twéj strony. Królową balu będzie ta, której wszystko do twarzy, którą zdobi wszystko, ale nie ja, którą ubrać trudno, a uczynić piękną nie podobna.
— Magdaleno! siostro moja! co ty mówisz! rzekła Antonina łagodnym głosem wyrzutu.
— Mówię, że będzie jeszcze dość czasu w salonie zwrócić na mnie wszystkie żarty i poniżyć, mię szyderstwem i tryumfującą twą zalotnością; i że to wcale niepięknie ścigać mię aż do mego pokoju w przedwczesném zwycięztwie.
— Więc oddalasz mię Magdaleno rzekła Antonina, ze łzami w oczach.
Magdalena milczała. Była to straszna odpowiedź.
Antonina wyszła nie mogąc powściągnąć płaczu.
P. d’Avrigny zatrzymał ją; Amory zadziwiony tą sceną, pozostał bezwładny prawie na krześle.
— Chodź dziecię moje, córko moja, Antonino moja chodź! — mówił jéj z cicha.
— O! mój ojcze, mój ojcze! szeptała ona; jestem bardzo nieszczęśliwa.
— Nie to chciałaś, nie to powinnabyś powiedzieć, rzekł P. d’Avrigny. Powinnaś powiedzieć raczej, że Magdalena niesprawiedliwa zbyt jest; ale to nie Magdalena mówi, to gorączka; nie gniewaj się na nią, nie obwiniaj jéj, ale mnie żałuj. Ze zdrowiem wróci jéj i myśl lepsza i wtedy żałować będzie uniesień swoich i prosić cię będzie o przebaczenie za niesprawiedliwość swoją.
Magdalena dosłyszała szeptanie dwóch głosów i sądziła, że to Amory rozmawia z Antoniną, popchnęła nagle drzwi, których Antonina nie zamknęła dobrze, i nie patrząc kto był w salonie — Amory! rzekła tonem krótkim i rozkazującym. Wtedy Amory powstał: zobaczyła, że był sam jeden; a w głębi sali rysowała się postać Antoniny i ojca. Te głosy więc, które słyszała — była to ich cicha rozmowa. Rumieniec nagły wystąpił na jéj lice; Amory wziął ją za rękę i wszedł z nią do buduaru.
— Magdaleno moja droga! mówił jéj — a w głosie drżała widoczna zbyt obawa — co tobie jest, powiedz przez Boga? Nie poznaję Cię wcale!
Cały gniew jéj ustąpił wtedy. Padła na krzesło i płakać zaczęła.
— O! tak! tak! rzekła, jestem zanadto złośliwa — prawda Amory? Prawda, że miałeś to na myśli, ale mi powiedzieć tylko niechciałeś? tak, obraziłam moją biedną Antoninę, a wam co mię kochacie tak, robię tyle przykrości. Ale to też wszystko jest złośliwe dla mnie dzisiaj, nawet przedmioty nieżywe; wszystko mię drażni, wszystko przykrość sprawia: meble o które zawadzam, powietrze którem oddycham, wyrazy które mówią do mnie inni, i wszystkie rzeczy bodaj najlepsze, bodaj najobojętniejsze. I kiedy wszystko uśmiechać się do mnie powinno, kiedy szczęście tak blizkie, zkądże ta gorycz, która wszystko zatruwa? Dla czego wszystko obraża nerwy moje rozdrażnione: i dzień i mrok, i cichość i zgiełk? Raz wpadam w przykre marzenia, to znowu unoszę się gniewem bez przyczyny i celu. Gdybym była chora albo nieszczęśliwa, nie dziwiłabym się temu wcale. Ależ przecież jesteśmy szczęśliwi, prawda Amory? O! powiedz mi, że szczęśliwi jesteśmy!
— Yak Magdaleno! tak kochanie drogie, tak! jesteśmy zupełnie szczęśliwi. Bo i jakże mogłoby być inaczej? Ja Cię kocham, jestem kochany od ciebie, a za miesiąc będziemy połączeni na wieki. I czegóżby więcéj mogło żądać dwoje wybranych, którymby Bóg pozwolił urządzić życie wedle własnéj ich woli?
— O! ja wiem dobrze, że ty mi to wszystko przebaczysz; ale Antonina, moja Antonina, z którą się tak niegodziwie obeszła!...
— I ona nie ma urazy do ciebie, moja ukochana Magdaleno, ręczę ci za to. E! mój Boże, czyż każdy człowiek nie ma w snem życiu chwil nudy i smutku? Nie męcz się więc tém wcale, proszę cię na wszystko; deszcz, burza, chmurka co się przemknie po niebie, wszystko to wywiera niekorzystny czasem wpływ na nas, którego sami wytłumaczyć nie umiemy, i staje się przyczyną nagłéj zmiany temperatury w nas moralnéj. Chodź, chodź mój drogi opiekunie, mówił daléj Amory postrzegłszy wchodzącego p. d’Avrigny, chodź! powiedz jéj, że my wszyscy zanadto jesteśmy przekonani o dobroci jéj serca, abyśmy się mieli obrażać jakim jéj kaprysem, albo się niepokoić chwilą nieusposobienia.
Ale p. d’Avrigny nic nie mówiąc, zbliżył się. trwożliwy do Magdaleny, patrzał na nią przenikliwie i wziął za puls.
— Drogie dziecię, rzekł po chwili milczenia, (podczas którego łatwo można było widzieć, że wszystkie władze jego zbiegły się na to badanie), drogie dziecię, o jedną łaskę prosić cię mam. Słuchaj! Magdaleno, mówił daléj przyciskając ją do serca, trzeba abyś obiecała staremu ojcu, że mu nieodmówisz prośbie jego.
— O! mój Boże, zawołała Magdalena, ojcze! ty mię przestraszasz!
Amory zbladł, bo w błagalnym głosie p. d’Avrigny wiele się przebijało obawy.
I znów było cicho przez chwile, i mimo wszelkie staranie z jakim p. d’Avrigny krył uczucia swoje, czoło jego zasępiało się coraz bardziéj.
— A więc mój ojcze, mów! rzekła Magdalena drżąc cała. Powiedz, co mam zrobić? Czy jestem chora więcéj, niż sądzę sama?
— Moja córko ukochana, mówił p. d’Avrigny nic odpowiadając na pytanie Magdaleny, nie śmiem Cię prosić, abyś zupełnie nie była na tym balu, chociaż to byłoby może najlepiéj; mogłabyś powiedzieć, że zanadto wymagam od Ciebie; jednak błagam Cię, przyrzeknij mi, że nie będziesz tańczyć, a szczególniej też walca. Choć nie jesteś chora, twoje nerwy jednak tak są rozdrażnione, że ruch podobny mógłby ci je osłabić jeszcze bardziéj.
— O! ojcze! ależ to straszne żądanie! zawołała Magdalena na wpół gniewna.
— I ja wcale tańczyć nie będę, rzekł z cicha i żywo Amory.
Magdalena dobra była nadzwyczaj w gruncie serca swojego, chociaż gorączka zmieniała niekiedy nagle jéj charakter. Takie pobłażanie ze strony tych, co ją otaczali wzruszyło ją nie mało.
— Dobrze więc rzekła, a w oczach błyszczały łzy rozczulenia i żalu, a na ustach powstawał i niknął uśmiech łagodny — dobrze więc! poddaje się. Wszak muszę odpokutować za moją złośliwość; muszę wam dowieść, że nie zawsze jestem dziwaczką i samolubem. Ojcze mój! nie będę tańczyła zupełnie!
P. d’Avrigny wydał okrzyk radości.
— A ty Amory, mówiła daléj, ponieważ przedewszystkiem musisz szanować zwyczaje świata i zachowywać towarzyską grzeczność, ty możesz tańczyć, ile ci się tylko podoba; pozwalam ci, byle ci się nie zanadto podobało znowu i byłeś czasami zechciał pozostać chwil kilka koło mnie, i podzielić się ze mną tą bierną rolą, na jaką mię mądrość lekarska i troskliwość ojcowska skazuje.
— O! kochana Magdaleno, dziękuje ci, miljon razy dziękuję, rzekł p. d’Avrigny.
— Jesteś nieoceniona, i ja kocham cię do szaleństwa, rzekł jéj pocichu Amory.
Służący właśnie oznajmił, że pierwsze powozy zajechały na podwórzec. Czas więc było zejść do salonu. Ale Magdalena kazała przedewszystkiem poprosić Antoniny do siebie. Ledwo wyrzekła słowo i objawiła życzenie, zasłona uniosła się lekko i Antonina weszła. A oczy jéj jeszcze były czerwone, chociaż uśmiech śmiał się na ustach.
— Ach! moja biedna siostro ukochana! rzekła jéj Magdalena biegnąc ku niéj, gdybyś ty wiedziała.....
Antonina nie data jéj dokończyć, ale zarzuciwszy ramiona koło szyi jéj, tłumiła pocałunkiem każde słowo, które Magdalena wyrzec chciała. I zgoda nastąpiła wnet; i obie dziewice weszły do salonu trzymając się za ręce. Ale Magdalena była jeszcze blada i zmieniona, Antonina już żywa i pełna radości.
Z początku szło jak najlepiéj. Magdalena mimo cierpienie i bladość była tak piękna, tak pociągająca, że jednozgodnie królową balu została. Jedna tylko Antonina pełna życia, blasku i zdrowia miałaby prawo, być może, podzielać z nią panowanie. — Zresztą, ledwo się pierwsze dźwięki ozwały, Magdalena doświadczyła tego wpływu magnetycznego, jaki sprawia dobrze kierowana i żywa orkiestra. Wrócił na lica rumieniec, wrócił jéj uśmiech na usta; i siły jéj, których napróżno szukała przed kilką minutami, zdało się, rosły pod czarowną potęgą muzyki. Nadto, jedna rzecz więcéj niż wszystko nadawała jéj życia i napełniała serce niewymowną radością. — P. d’Avrigny każdéj znaczniejszej osobie, która wchodziła, przedstawiał młodego Hrabię de Leoville jako zięcia przyszłego; a wszyscy ci, którym oznajmiano tę nowość, poglądali na Magdalenę, to znowu na niego, i zdawało się, niby mówili, że szczęśliwy — i bardzo — byt ten, co miał być mężem tak cudownéj dziewczyny.
Z swojéj strony Amory dotrzymywał słowa danego. W długich przerwach tańczył on dwa czy trzy kontredanse, z dwiema czy trzema damami, które grzeczność kazała mu prosić do tańca; ale w tych przerwach wracał ciągle do Magdaleny. Ona lekkiem ściśnięciem ręki dziękowała mu za to, a oczyma mówiła mu ile była szczęśliwa.
Niekiedy też Antonina przychodziła do swej kuzynki, jako wassal z hołdem winnym Królowéj; Pytała o zdrowie, i żartowała z nią razem z tych nieszczęśliwych figur, które wślizną się na każdy bal, bodaj najbardziéj elegancki, jak gdyby dla tego tylko, aby tancerzom, co nie wiedzą o czém mówić, dostarczyć obfitego przedmiotu do rozmowy.
Po jednéj takiéj wizycie Antoniny, Amory siedząc obok Magdaleny, rzekł do niéj:
— A teraz, szlachetna Pani moja, czyż nie powinienem przetańczyć choć raz z Antoniną, żeby zadosyć uczynienie tém zupełniejsze było z naszéj strony?
— Z Antoniną? — bez wątpienia, rzekła Magdalena; w saméj rzeczy nie myślałam o tém; masz słuszność, znowu by się na mnie gniewała.
— Gniewałaby się? a za cóż?
— Bezwątpienia! pewiedziałaby jeszcze, żem ja ci zabroniła z nią tańczyć.
— Co też ty mówisz! zawołał Amory. Jakże podobne dzieciństwo mogłoby nawet przyjść do głowy twej kuzynce?
— O! w saméj rzeczy! zapewne! odrzekła Magdalena z przymuszonym uśmiechem, to byłoby wcale niedorzecznie z jéj strony: ale wreszcie to mogłoby się zdarzyć, i dla tego dobrześ zrobił, żeś pomyśli! o tém. Idź więc! ale spiesz się; widzisz jakie ją mnóstwo otacza!
Amory nie dostrzegając lekkiego odcienia przykrości w słowach Magdaleny, zrozumiał je literalnie i poszedł powiększyć na chwilę grono tancerzy, co się tłumnie zebrało koło Antoniny; potem po dość długiéj z nią rozmowie, powrócił do Magdaleny, która ani na chwilę nie spuszczała oczu swych z niego.
— I cóż? rzekła Magdalena, przybierając minę najprostszą w świecie, do któregoż kontredansa?
— Ba! odpowiedział Amory, jeśli ty jesteś królową balu, Antonina drugie zaraz ma miejsce, i zdaje się, żem się nieco zapóźnił; tancerze ubiegają się jeden przed drugim, i na kartce jéj tyle jest imion, że ani jedno nie zmieści się już.
— Więc nie tańczycie z sobą? rzekła żywo Magdalena.
— I owszem; ponieważem prosił w twojem mieniu, Antonina przez szczególną łaskę obiecała mi, że pozwoli sobie małego nadużycia, względem jednego z tych panów, bodaj czy nie mego przyjaciela Filipa, i obiecała mi N. 5.
— Piąty? mówiła Magdalena i zaczęła liczyć; to będzie walc?
— Być może, rzekł obojętnie Amory.
Od téj chwili Magdalena była roztargniona, zamyślona. Na wszystko, co jéj mówił Amory, odpowiadała zaledwo, nie odwracając wzroku od Antoniny, która wśród zgiełku, światła i ogólnego ożywienia odzyskała zwykły swój charakter; uśmiechająca się, wesoła, otoczona tłumnie, lekka i wdzięczna jak Sylfida, rozlewała wesołość oczarowanie, gdziekolwiek tchnęła.
Filip zimny był dla swego przyjaciela. W obrażonéj dumie swojéj postanowił był z razu nie być wcale na tym balu; przyszedł nareszcie, kiedy pomyślił, jak to będzie głaskało miłość jego własną, kiedy będzie mógł powiedzieć nazajutrz: byłem na tym wielkim balu, który p. d’Avrigny dawał dla swéj córki. Zresztą po tém co zaszło, Filip sądził, że mu wypadało być o tyle grzecznym dla Antoniny, o ile zimnym względem Magdaleny. Nieszczęściem, Amory ani słowa nie wspomniał przed niemi, i żadna niewiedziała o jego spóźnieniu się niezręczném; dla tegoż nie postrzegły ani jego zbytniej uprzejmości dla jednéj, ani rozmyślnéj oziębłości dla drugiéj.
A p. d’Avrigny tymczasem, zdaleka zwracał baczną uwagę na córkę. W przerwie, po kontredansie poszedł do niéj.
— Niedobrze Ci? idź lepiej do siebie! rzekł jéj.
— O! i owszem, bardzo mi dobrze, doprawdy mój ojcze, doprawdy, rzekła Magdalena, głosem przerywanym, uśmiechając się dziwnie.
— Magdaleno! — zaczął p. d’Avrigny.
— Mój ojcze! nie żądaj odemnie, żebym się ztąd oddalała. Mylisz się, ojcze, jeśli sądzisz, że cierpię. I owszem nigdy mi lepiéj nie było jak w téj chwili.
I w saméj rzeczy w tym gorączkowym stanie, Magdalena była cudownie piękna, i w około powtarzano to — i ona słyszała sama. Antonina z swéj strony, z niespokojnością badała Magdalenę, w miarę jak się zbliżał walc przyrzeczony jéj narzeczonemu; niekiedy oczy młodych dziewic spotykały się ze sobą; wtedy Antonina opuszczała wzrok swój ku ziemi, a w oczach Magdaleny migał jakiś dziwny ogień, niby błysk w ciemną noc. P. d’Avrigny patrzał ciągle, i niespokojny, widział ten ogień nie zwykły, co świecił w jéj oczach, i pożerał łzy jéj, co się rwały z pod powiek; widział te dreszcze gorączkowe, których powściągnąć nie była wstanie, i drżał wraz z nią. Nareszcie nie mógł wytrzymać dłużej, zbliżył się do niéj, wziął za rękę i tonem głębokiego smutku i łagodności niewysłowionéj rzekł jéj:
— Pragniesz czego Magdaleno? Zrób, czego pragniesz, dziecię moje. Lepiéj może będzie zaspokoić żądanie, aniżeli cierpieć wewnętrznie jak cierpisz.
— Doprawdy mój ojcze! pozwalasz zrobić mi, co zechcę?\
— Niestety, muszę!
— Pozwolisz mi przetańczyć jednego walca z Amorym? jednego tylko!..
— Ziób co chcesz, powtórzył jeszcze p. d’Avrigny.
— A więc! Amory, zawołała Magdalena, następnego walca, dobrze?
— Ale... odpowiedział Amory radosny i pomięszany, zdaje mi się, że Antonina przyrzekła mi go właśnie.
Magdalena odwróciła się nagle do swej kuzynki i nierzekłszy ni słowa, pytała się jéj ognistém spojrzeniem.
— O! ja tak jestem zmęczona, spiesznie powiedziała Antonina, że gdyby Magdalena chciała mię zastąpić, i gdybyś ty się na to zgodził Amory, bardzobym chętnie odpoczęła sobie przez chwilę.
Promień radości błysnął pod suchą powieką Magdaleny. W téj chwili pierwsze takty walca zabrzmiały: powstała, chwyciła gorączkową ręką jego rękę i pociągnęła go w tłum, który zaczął już ten wir szalony.
— Oszczędzaj jéj przez Boga! rzekł po cichu p. d’Avrigny, kiedy Amory przechodził mimo niego.
— Bądź spokojny ojcze, odrzekł młodzieniec, kilka razy tylko.
I puścili się oboje.
Grano walc Webera, ognisty a poważny, jak myśl znakomitego autora; a walc taki porywa w krainy marzenia. Takt był z początku powolny, ale w miarę jak walc zbliżał się ku końcowi, miała i skorość jego się zwiększać. Amory utrzymywał, o ile mógł, oblubienicę swoją, a wszelako po trzech czy czterech kołach zdało mu się, że słabnie?
— Magdaleno, rzekł jéj, może chciałabyś zatrzymać się na chwilę?
— Nie! nie! odrzekła, nieobawiaj się, jestem silna. A zresztą jeśli przestaniemy, ojciec być może, nie pozwoli więcéj.
I sama porywając znowu kochanka, wpadła w takt, daleko już szybszy i przyspieszała go jeszcze.
Nic téż nie mogło być piękniejszego nad widok tych dwojga młodych, pięknych pięknością tak rozmaitą, kiedy opasani ramiony swemi, ślizgali się po samej powierzchni posadzki i najmniejszy szmer nie wydawał ich kroków. Magdalena giętka i udatna, opierała kibić swą, gibką jak palma wyniosła, na ręku kochanka, który znowu upojony szczęściem nadzwykłém, zapominał o widzach, o zgiełku, o muzyce saméj, co unosiła go, zapominał o świecie całym. Utopiwszy wzrok w na wpół przymkniętych oczach Magdaleny, i zmieszawszy dech swój z jéj tchnieniem, przysłuchiwał się podwójnemu serc biciu; a serca te, zastępując dźwięk głosu, rozumiały się doskonale w swoich magnetycznych porywach, i zdało się biegły, ku sobie. Wtedy upojenie, które opanowało Magdalenę, udzieliło się i jemu. Zapomniał o zaleceniu p. d’Avrigny, o obietnicy swojéj, zapomniał o wszystkiém — w tym szale dziwnym, niesłychanym, nieznanym. Zdało się, że oboje na skrzydłach unoszą się tym gorączkowym taktem, a jednak co chwila Magdalena szeptała: „prędzéj! prędzéj! I Amory słuchał jéj; bo Magdalena mówiąc to, nie była już wątła i blada, ale promienna blaskiem, miotała ogień z ucz żywych, a na czole jéj jaśniał wieniec, niby z gwiazd pełnych życia uwity. — I tańczyli ciągle, chociaż najsilniejsi przestawali już nieraz; tańczyli ciągle i coraz prędzéj, nic nie widząc, nie słysząc nic. Światło i osoby wszystkie, i cała sala toczyła się z niemi w około. Nie raz zdało się Amoremu, że słyszy drżący głos p. d’Avrigny, który wołał: przestań o! przestań już Amory! ale po każdym takim rozkazie słyszał także gorączkowy głos Magdaleny, która mu do ucha szeptała: prędzéj! prędzéj! Amory. I zdało się, że oboje już nie należą do tego świata, uniesieni boskiem marzeniem w ten wir miłości i szczęścia. Oboje wlepiwszy w siebie chciwe oczy powtarzali urywanym głosem: kocham Cię! kocham! i w tém jedném słowie, nowe czerpiąc siły, nadludzkie prawie, naglili jeszcze takt: i myślili, że umrą tak, bo nie czuli, że są na ziemi, bo sądzili, że są już w niebie.
Nagle, Magdalena opuściła się całym ciężarem ciała swego na ramię kochanka. — Blada, pochylona, rzucona w tył, miała oczy zamknięte, usta na wpół otwarte. Zemdlała.
Amory krzyknął. Serce jéj przestało bić zupełnie, jak gdyby pękło. Sądził, że umarła.
I jego krew wstrzymała swój bieg; ale wnet potokiem silnym rzuciła się na skroń. Przez chwilę, byt nieruchomy, niby posąg; potem na ręku swym wyniósł Magdalenę z salonu, jak dzieciątko jakie malutkie.
P. d’Avrigny poskoczył za niemi. Ani jednego wyrzutu nie zrobił Amoremu; wszedłszy do buduaru, wziął tylko światło i świecił im, idąc przodem aż do pokoju córki. Potem kiedy już chora na łóżku leżała, ojciec cały zajęty swą córką, jedną ręką liczył bicia jéj pulsu, a drugą podawał flakonik, aby odetchnęła orzeźwiającemi kroplami.
Po kilku sekundach Magdalena przyszła do siebie. Ojciec cały był ku niéj pochylony; Amory klęczał u łoża i prawie zasłonięty był zupełnie; jednakże oczy jéj otwarłszy się, na niego spojrzały najpierw.
— Ach! Amory! rzekła, co to się stało? Czyśmy umarli? czy w niebiesiech jesteśmy z aniołami?
Amory rzewnie płakać zaczął. Ona patrzała na niego z podziwieniem.
— Mój kochany, rzekł mu z cicha p. d’Avrigny, bądź łaskaw pożegnaj gości odemnie. Antonina pomoże służącym rozebrać i położyć ją w łóżko. Przyszlę Ci dać znać, jak się mieć będzie. Nie oddalaj się, a jeśli chcesz być blizko niéj, każ sobie przygotować posianie w swoim dawnym pokoju.
Amory ucałował rękę Magdaleny; ona patrzała za nim z uśmiechem, kiedy wychodził.
Wszyscy już porozjeżdżali się, jak przewidział Amory. Dla tego też on, kazawszy przygotować sobie posłanie, wrócił podedrzwi Magdaleny i chodził i podsłuchiwał, chcąc jakiśkolwiek zachwycić dźwięk głosu. W pół godziny, może, dopiero, p, d’Avrigny wyszedł i zbliżył się ku niemu.
— Lepiéj się ma cokolwiek, rzekł, biorąc go za rękę. Będę czuwał przy niéj noc całą. A ty Amory, idź lepiéj odpocznij. Miejmy nadzieję. Jutro pokaże.
Amory wszedł do dawnego swego pokoju, i żeby być gotowym na każde wezwanie, nie kładł się w łóżko, ale jak był ubrany przysunął krzesło do ognia i siadł. — P. d’Avrigny poszedł do biblioteki, i pomiędzy dziełami najsławniejszych lekarzy szukał długo takiego, któregoby mógł się poradzić; ale za każdym przeczytanym tytułem, kiwał głową, myśląc niezawodnie, że się niczego z tych książek nie dowie. Nareszcie spostrzegł małą książeczkę, oprawną w skórę jaszczurową, ze srebrnym krzyżem na okładce; wziął ją a wróciwszy do pokoju śpiącéj Magdaleny, siadł w głowach jéj łóżka i czytał. — Tytuł téj książki był: „Naśladowanie Jezusa Chrystusa.” — P. d’Avrigny niczego niemógł już czekać od ludzi, ale wszystkiego mógł się spodziewać od Boga.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.