Abram Pinkt i Mateusz Sikora/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Abram Pinkt i Mateusz Sikora
Podtytuł Dwaj filozofowie współcześni
Pochodzenie Fotografie wioskowe
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Przed chałupą, w której posiedzenia odbywał sąd gminny, było bardzo gwarno. Na ulicy stało kilkanaście furmanek, przy płocie kilka koni osiodłanych, a i pieszego ludu zgromadziło się niemało. Chłopi, baby, żydzi stali grupami, rozmawiając, gestykulując, krzycząc. Dwaj chłopi, którzy byli skłonni do polubownego załatwienia sprawy, omawiając punkta przedugodne, zaczęli się przekomarzać, popychać, szturchać, nareszcie pobili się na piękne, i gdy ich rozdzielono, jeden miał podbite oko, a drugiemu brakowało dwóch zębów. Obecny przy tem pokątny doradca wygłosił zdanie, że zapalczywi chłopi w nieszczęściu mają szczęście, bo gdyby fakt zdarzył się nie przed sądem, lecz w sądzie, to rzecz pachniałaby kryminałem.
Abram ledwie mógł się powstrzymać od śmiechu, usłyszawszy te słowa. Co za różnica, pomyślał, czy wybić komu zęby na świeżem powietrzu, czy pod dachem!
Zainterpelował też pokątnego doradcę.
— Panie adwokacie — rzekł, — pan umie wszystkie kodeksy na pamięć?
— Phi! nawet więcej...
— Co pan głowę chłopom zawraca temi sądowemi zębami?
— Nie znasz się, Abramie, na procedurze, lepiej swoich skórek pilnuj...
— No, właśnie, że ja swojej pilnuję i dlatego pan adwokat nie miał jeszcze, Bogu dzięki, żadnej sprawy ode mnie...
— Za dużo gadasz, panie Abramie, a to nie jest bezpiecznie.
— Oj, oj, jak dla kogo... co ja mogę do tego interesu dołożyć? ja chłopom zębów nie wybijam...
— Ale w sądzie Abram bywa, sprawy ma...
— Jak czasem. Komu się nie trafi być w sądzie?
— Z sądu do kryminału niedaleko...
— No, to po co pan adwokat codzień w sądzie jest?
— Słuchaj-no, Abramie, to obelga.
— Jaka obelga, to może być dobra rada, ostrzeżenie.
— Żebyś ty zmarniał, gałganie...
— Mnie się zdaje, że to jest prawdziwa kodeksowa obelga...
— To jest tylko przyjacielskie życzenie.
Rzekłszy to, pan adwokat splunął i odszedł.
— Widzi mi się, Abramie — rzekł Mateusz, — że was ten kręciciel krzynkę zdyfamował... ja mogę być świadkiem.
— Na co?
— Żebym świadczył, jako prawda.
— I co z tego?
— Niechby się choć strachu najadł.
— Po co? Żeby się procesować z każdym psem co szczeka, toby człowiek nie handlował skórkami, nie kupował od was zwierzyny, tylkoby musiał mieszkać koło sądu i codzień tam chodzić...
— Juści i to prawda.
— Skoro Abram co mówi, to zawsze prawda. Abram nigdy żadnego fałszu nie robi...
— No, czasem, jak co kupujecie...
— Aj, Mateuszu, Mateuszu, sami sprawę macie, koło sądu stoicie, i nie możecie zrozumieć, że co innego jest fałsz, a co innego rachunek. Jeżeli teraz, rano, ja powiem, że jest noc, to będzie fałsz; jeżeli gdy wy żądacie trzy ruble, a ja powiem, że wam się należy tylko półtora, to będzie rachunek. Zając nie jest kuna, a kuropatwa nie sarna; tak samo fałsz nie może być rachunkiem, ani rachunek fałszem...
Na drodze dał się słyszeć brzęk dzwonków od sani.
— Sędzia jedzie, sędzia jedzie, — zawołano w tłumie.
Przed dom, w którym się sąd mieścił, zajechały sanie duże, szerokie, ciągnione przez parę opasłych kasztanów. Z sani wysiadł mężczyzna tęgiego wzrostu, z dużemi blond wąsami, w ogromnem futrze wilczem, i wszedł do sądu.
Po chwili wybiegł stamtąd stróż, chudy człowieczyna, o dziwnie bladej twarzy, z nosem czerwonym, i małemi zaspanemi oczkami.
Stanął na ganku i zawołał:
— Które ludzie sprawy mają, niech się nie rozłażą, bo zaraz się zacznie, a co z woza spadło to przepadło.
Wszyscy hurmem zbliżyli się do świątyni Temidy, w której pan pisarz ze śpiczastą bródką, w jasno-żółtym krawacie i ciemno zielonej marynarce już rozkładał papiery i akta.
Zaraz też wszedł do sali sądowej sędzia, ów właśnie z wielkimi wąsami i dwaj ławnicy chłopi, którym odrazu na widok papierów spać się zachciało, gdyż usposobienie do snu manifestowali ziewaniem.
Osądzono kilka spraw cywilnych bardzo szybko. Żydzi w charakterze powodów występujący nie mieli nawet sposobności do rozwinięcia swej wymowy. Sędzia nie pozwolił im mówić ani o cierpieniach moralnych jakie przeszli, ani o nocach przepędzonych bezsennie z powodu, że Wojtek o terminie zapomniał, ani o utracie zdrowia, fatydze, darciu butów i podobnie ciężkich, oraz jeszcze cięższych przejściach. Sąd wydawał wyroki szybko, bo i nie miał na co czasu tracić. Winien jesteś, podpisałeś, płać i rzecz skończona. Procedura bajecznie prosta i łatwa. To też jak w kalejdoskopie szybko przesuwali się w przybytku sprawiedliwości gminnej: Abram contra Wojtek, Jojna contra Maciek, Symcha contra Jacenty. Pan sekretarz ze śpiczastą bródką smarował wyroki, aż pióro trzeszczało, a chłopi z podziwieniem patrzyli na jego rękę białą, suwającą się po papierze. Raz, dwa, trzy i już człowiek osądzony... lada dzień spadnie na niego wójt z pisarzem, opisze pięknie krowę, konia, pościel, sprzeda je na licytacyi — i dobrze.
Po krótkim odpoczynku w sali narad, a właściwie w małym i dusznym alkierzyku, sąd przystąpił do rozstrzygania spraw karnych. Te nie szły tak szybko, jak cywilne; czytanie skargi, badanie obwinionego i świadków, obrony i repliki zajmowały wiele czasu, i były nużące tak, że gdyby nie tabaka, w obfitych zażywana dozach, ławnicy zasnęliby na dobre.
— Mateusz Sikora, oskarżony o kradzież drzewa z lasu, — zawołał donośnym głosem pan sekretarz.
Rozpychając łokciami tłum, Mateusz wystąpił przed kratki i pokłonił się nizko.
Skarżącym był pan Barnaba, ekonom folwarku, mąż, jak się niebawem przekonamy, w piśmie biegły, nawet stylista, głęboko pojmujący wartość skradzionego dąbka i zadanie sądu.
Przytaczamy, dla jasności rzeczy, dosłowny tekst skargi, na skutek której Mateusz stanął właśnie przed kratkami.
Brzmiała ona tak:
„Prześwietny sądzie! Wiadomo, że ze wszystkich szelmów i gałganów polnych, leśnych i wodnych, jakie ta święta ziemia żywicielka nasza nosi i dziw, że nie otworzy się i żywcem ich nie poźrze, najgorszy i najprzebieglejszy, we wszystkich sztuczkach wypraktykowany jest Mateusz Sikora, włościanin ze wsi Kurki, żonaty, dzietny i trudniący się wszelkiem łajdactwem, jako to polowaniem na cudzym gruncie, łapaniem zwierzyny w sidła, tudzież kradzieżą drzewa w lasach należących do J. W. mego dziedzica, co jest przeze mnie strzeżone niby oko w głowie, albo jeszcze insza droższa rzecz, że więc nocy czwartkowej przerzeczony Sikora z imienia Mateusz, z pochodzenia włościanin, z profesyi łapacz zwierzyny i złodziej leśny, nocy czwartkowej dąbek w lesie ściął, na furę zabrał i takowy ukradł, czego świadkiem Kogut v. Koguciński Jan, gajowy lasów dominialnych, na oczy własne widząc, upraszam prześwietnego sądu, aby za dąbek zapłacił, a za leśne łupiestwo skazany był godnie, bo z takich to ludzi pasy drzeć albo smołą malować, pierzami osypywać i ze wsi wypędzać, co że dziś już się nie praktykuje, więc chociaż do kryminału o wpakowanie takowego upraszam, bo inaczej cały nam las wywiezie i zwierzynę wydusi, że na lekarstwo nie zostanie choćby dziesięć rubli za zająca dawszy, sprawiedliwości słusznej prześwietnego sądu upraszam.“
— Mateusz Sikora! — zawołał sędzia.
— Jestem tu, — odrzekł oskarżony, spuszczając oczy.
— Czy przyznajesz się do winy?
— Nie.
— Nie kradłeś drzewa w lesie?
— Nie.
— Gdzie byłeś nocy czwartkowej?
— W mieście.
— Prześwietny sądzie, — zawołał Barnaba, — on szczeka jak pies...
— Cicho!... zawołać Kogucińskiego...
Gajowy lasów dominialnych stawił się przed kratkami.
— Jak się nazywasz?
— Koguciński Jan.
— Jesteś gajowym?
— A juści, prześwietny sądzie.
— Żonaty?
Koguciński westchnął ciężko..
— A dyć...
— Co ci wiadomo o kradzieży drzewa?
— Juści wiadomo, że to niczyja sprawka, jeno Mateusza Sikory.
— Widziałeś?
— Widzieć nie widziałem, ale wiedzieć to wiem, bo on na takie interesa majster pierwszy...
— Powiedz mi, świadku, kto ci podbił oko? czy nie ten sam człowiek, który drzewo kradł?...
— We służbie leśnej, prześwietny sądzie, taka przygoda częsta, ale w tem zdarzeniu nie złodzieje mi znak na gębie zostawili...
— Któż więc?
— A to dopraszam się łaski prześwietnego sądu... przemówiłem się z żoną...
W sali zrobił się szmer, nawet ponury Mateusz uśmiechnął się pod wąsem.
— Niechże świadek opowie szczegółowo, co mu o kradzieży wiadomo.
— Dużo mi wiadomo, prześwietny sądzie!... Spałem sobie nieco, jako że była noc... aż słyszę piesek mój szczeka... zaraz poznałem, że w lesie są złodzieje. Odziałem się w kożuszynę, wziąłem strzelbę dla życia swego obrony, siekańcami była nabita... i wyszedłem przed dom. Cichość była, a zdaleka kołacze coś raz za razem, właśnie jakby ktoś drzewo ścinał... Jeno nie ścinał, jak to ludzie robią, tylko dziabał raz za razem, nie mocno, żeby wielkiego łoskotu nie robić. Właśnie że to było akurat w moim obrębie, w kotlinie co ją nazywają „Lisicha,“ przeżegnałem się krzyżem świętym i idę, ma się rozumieć powoli, żeby ptaszków moich nie spłoszyć.“
— Mówicie: ptaszków, — rzekł sędzia — więc złodziei było kilku?
— Pewnie, że kilku...
— Ale ilu? dwóch? trzech?
— Nie mogłem porachować, gdyżem ich nie widział...
Barnaba nie wytrzymał, musiał wtrącić uwagę:
— Koguciński złodzieja nie może zobaczyć, ale pensyę i ordynaryę dobrze widzi.
— Toć nie jestem, za pozwoleniem, kot, ani sowa, żebym w nocy mógł widzieć — odciął się Koguciński.
— Do rzeczy, do rzeczy, — odezwał się sędzia. — Niechże Koguciński powie, ilu złodziei było?
— Prześwietny sądzie, nie mogłem porachować, bom ich na oczy nie widział...
— Skądże więc domysł?...
— A tak... ja idę za łoskotem, gdzie niby złodziej rąbie... a ten łoskot naraz słychać gdzieindziej; rąbał ktoś od wschodu, nagle zaczyna od południowej strony, tuż przy mnie. Zdaje się, że dość ręką sięgnąć, aby go złapać... Ja też w te pędy, przypadam... tfu! niema nikogo. Rozstąp się, ziemio! przepadł... a tu znowu zaczyna rąbać prawie że za mojemi plecami. Jużem się rozjadł i sprawiedliwie powiadam, żebym był tylko zobaczył, kto mi takie sztuki robi, tobym nie zważając co będzie, strzelił, jak do jasnej świecy... Coraz tak mnie zwodzili, to tu, to siu, zdeptałem het las... bo mnie ganiali i wodzili do samego rana. Dopiero już na rozwidku dopadłem do miejsca, gdzie naprzód stukało. Patrzę, dąbek ścięty ładnie, przy ziemi, czyściuchno, wierzch odpiłowany i też zabrany, jeno gałęzie zostawione... Szukam śladów, ba! szukajże... zdeptany śnieg w około i skotłowany... Ja sam go najwięcej zdeptałem, biegając od drzewa do drzewa.
— To byli chytrzy złodzieje — wtrącił ławnik, — kradli z omanką.
— A z omanką, proszę prześwietnego sądu, ścinał jeden drzewo naprawdę, drudzy manili i wodzili mnie po lesie.
— Jakże dalej było? — spytał sędzia.
— Rozwidniło się już całkiem, — prawił Koguciński, — ludzkich śladów nie oglądałem, bo najwięcej było moich własnych, ale szedłem za śladem sani... Wyraźny był znak, że przyjechał od gościńca, koło dąbka stanął, zawrócił i wywiózł go też na gościniec. Szkapa była tylko na przednie nogi kuta i podkowy miała stare, stępione... właśnie jak Mateuszowy koń.
— Prześwietny sądzie — rzekł Mateusz, — kowal żyjący jest, może poświadczyć, jako tydzień temu okuł mego konia na ostro... jeszcze mu nawet nie zapłaciłem.
— Przez tydzień podkowy mogą się stępić, — rzekł Koguciński. — Co się macie zapierać, Mateuszu, lepiej się przyznajcie po dobroci, to sąd będzie dla was miłosierniejszy i koza lżejsza...
— Idźcie wy!... Do czego mam się przyznać, skoro nie tylko dąbka, ale nawet patyka marnego nie ruszyłem?
— Sikora nie po raz pierwszy oskarżony jest o tego rodzaju sprawki — rzekł sędzia.
— Złych łudzi nie brak na świecie, — odrzekł chłop poważnie, — skarżyć mogą, bo sąd prześwietny jest cierpliwy i lada bajów słucha, ale za rękę nikt mnie nie złapał...
— Niech Koguciński mówi dalej.
— Prześwietny sądzie! Powiadam i mówię sprawiedliwie... odrazu miałem na Mateusza posądek, bo nawet kiedyś spotkałem go w lesie i widziałem, jak się owemu dąbkowi przyglądał, właśnie tak patrzył na niego miłosiernie, jak kot na sadło, aż się oblizywał, bo też to, proszę prześwietnego sądu, i dąbek był ładny, czy na podwalinkę, czy na słupy samo prawie... Tedy pewny byłem, że to Mateuszowa sprawka; żeby zaś z gołą gębą do prześwietnego sądu nie przychodzić, pobiegłem na wieś, wprost do jego chałupy. Pytam o Mateusza, powiadają, nie masz go; zajrzałem do stajni, konia niema... mówię do jego baby: — Moja Mateuszowa, pożyczcie mi siekiery, bo moją ktoś ukradł. Baba szuka po kątach, siekiery niema... Jego niema, konia niema, siekiery niema... tedy jasne jest, że dąbek ukradł nie kto inny, tylko Mateusz...
— Prześwietny sądzie! — zawołał ekonom, — niech prześwietny sąd wyda surowy wyrok, według tego, żeby na drugi raz cudzego drzewa nie ruszał.
— Co ma na swoją obronę Mateusz Sikora? — zapytał sędzia.
— Po sprawiedliwości powiadam, że Koguciński baje jakby się szaleju objadł; ani mnie nie widział w lesie ani mnie na uczynku nie złapał, bo i nie mógł złapać, skorom nie kradł.
— A gdzieżeście byli czwartkowej nocy?
— W mieście, prześwietny sądzie, z żydami miałem do czynienia.
— Całą noc?
— Do czynienia miałem w dzień i wieczór, a w nocy spałem.
— Gdzie?
— U Abrama Pinkta.
— Któż to widział?
— Właśnie Abram tu jest i jeszcze cała gromada żydów, co może zaraz zaświadczyć, jako powiadam szczerą prawdę, bez żadnego kręcicielstwa.
Sąd zgodził się na zbadanie tych świadków.
Pierwszy stanął przed kratkami Abram Pinkt.
— Czy znacie Mateusza Sikorę? — zapytał sędzia.
— Kto nie zna Mateusza Sikorę? cała okolica go zna. Jest znaczny gospodarz.
— Czy widzieliście go czwartkowej nocy?
— Dlaczego nie miałbym go widzieć? On u mnie nocował. Z wieczora przyszedł i mówi: nie chce mi się po nocy jechać do domu, jestem słaby i prześpię się u was. Dlaczego nie? Miałem mu miejsca na podłodze żałować? Mówię: owszem, kładźcie się, śpijcie z całą wygodnością. On też się układł koło pieca, na podłodze i spał do białego dnia. Już nasz szkolnik do okien stukał, żeby żydzi do bóżnicy szli, a on jeszcze spał; na drugi dzień rano kazał sobie przystawić bańki. Jankiel Mydło, felczer, mu stawiał całe pół kopy. Już było pewnie koło południa, jak Mateusz skończył swoją kuracyę, napił się dwa razy gorzałki i pojechał do domu.
— Czy wiadomo wam, po co Mateusz Sikora przyjeżdżał do miasta?
— Aj, aj... po co miał przyjeżdżać? po to, po co i najpierwsi panowie do miasta przyjeżdżają, chciał dostać trochę pieniędzy od żydków... On czasem bywa w potrzebie, to się chce ratować...
— Jak dawno Abram zna Mateusza Sikorę?
— Dawno... ile lat nie mogę porachować, może dwadzieścia, może trzydzieści, może więcej...
— Proszę pana sędziego, — wtrącił ekonom, — ten żyd to Mateusza spólnik, on kradzioną zwierzyną handluje...
— Niech pan ekonom nie robi komu dyfamacyi, bo ja też mogę powiedzieć, jakiem pan zbożem handluje.
— A tobie co do tego?
— Mnie nic, ale dziedzicowi może... Ja myślę, że dziedzic ma dużą ciekawość do takich spekulacyi.
— Cicho! — zawołał sędzia, — to do sprawy nie należy. Abram ma zeznawać. Więc Mateusz Sikora noc czwartkową przepędził u was w waszym domu?
— Nie mogę powiedzieć, że w moim...
— A w czyim?
— Prześwietny sądzie, ja nigdy nie wdaję się w fałsz, żyję samą prawdą; jak staję za świadka, to choćby za rodzonym ojcem nie powiem gorzej, tylko tak jak prawda, i dlatego nie mogę z czystem sumieniem powiedzieć, że Mateusz w moim domu nocował. Cha! cha! żebym ja miał ten dom! byłbym bogacz, ale prześwietnemu sądowi wiadomo, co to są domy żydowskie... niby jest dom, a nie jest, niby jest gospodarz, a nie gospodarz. Burmistrz, sam pan burmistrz może zaświadczyć, co się dzieje, jak przyjdzie płacić podatki. Czyste rozbójstwo się robi. Biją się, kłócą, krzyczą, ten na tego spycha, tamten na owego, niech Bóg broni.
— To do sprawy nie należy.
— Owszem, proszę prześwietnego sądu, należy i bardzo należy. Sąd się pyta, czy Mateusz nocował w moim domu?
— Tak.
— No, ja przysięgałem, ja chcę czystą prawdę powiedzieć, ani trochę więcej, ani trochę mniej, tylko czystą prawdę jak szkło. Dom nie jest mój, choć nie mogę też przysięgać, że jest wcale nie mój. Ja jestem Abram Pinkt, a do tego domu ma jeszcze prawo Lejzor Pinkt i dzieci Symchy Pinkta, co już nie żyje, i Janklowa Brodawka, i Boruchowa Migdał, co są moje rodzone siostry, a po panieńsku także się nazywają Pinkt. W tym domu nocował Mateusz...
— Dobrze, ale w waszem mieszkaniu?
— Trochę w mojem, a trochę nie w mojem...
— To ma znaczyć, że część nocy przepędził u was, a część gdzieindziej?
— Nie, on wszystkie części nocy przespał u nas; od wieczora do północka, od północka do świtu, i od świtu do białego dnia też...
— Jakto u nas, co mam przez to rozumieć?
— Niech prześwietny sąd rozumie, że teraz są ciężkie czasy... człowiek szuka dochodu... bo dochód wcale nie chce szukać człowieka... Chwalić Boga, mam swoją stancyę, ale nie jestem wielki pan, ani hrabia, żebym sam ze swoją familią w całej stancyi mieszkał... więc odnajmuję dwa kąty; jeden trzyma Wigdor Katz, drugi Nehemia Rosendorf, bardzo porządni kupcy, po czterdzieści groszy tygodniowo za komorne mi płacą. Oni też widzieli, jako Mateusz przyszedł z wieczora, jako był trochę słaby na plecy i przez to chciał się wygodnie wyleżeć dla odetchnienia i wypoczynku... Ja mu tego nie broniłem, położył się na ziemi i spał...
— Któż to widział?
— Kto? Wszyscy... Wigdor Katz, Nehemia Rosendorf, oni też spali, każdy na swojem łóżku, a prócz tego byli u nas parę kilku uczciwych żydków: Mendel Kobiałka, Chaim Szymszel Rotfisz, Berek Lejb Kocker, Uszer Dreidełszpil, Chuna Kiwa Kaprawy, Mojsie-Laibele Gancleben... był też i Fiszel Spokojny i Majer Mendel Dubeltówka...
— Dosyć!... Abram wyliczasz cały spis ludności miasteczka...
— Broń Boże, ja tylko powiadam prawdę, kto był...
— W jakim celu zgromadziło się tylu żydów u Abrama?
— Ja powiem całą prawdę... Nehemia Rosendorf, co w mojej izbie mieszka, robił chrzciny dla swego synka, co jem u przybył niedawno... do takiego interesu potrzeba dziesięć żydków; to on ich akurat tyle zaprosił. Osiem gościów, a Wigdor Katz i ja, to razem dziesięć, niech prześwietny sąd sam porachuje. Z tych dziesięciu żydków jest tu dziś we wsi sześciu, oni stoją przed sądem, można ich zaraz zawołać, oni poświadczą, że widzieli, jak Mateusz spał, jak okropnie chrapał... Na moje sumienie, chłopskie spanie musi być bardzo ciężkie, bo takiego chrapania ja w mojem życiu nie słyszałem. Widać Mateusz w sercu miał feler, skoro i bańki także na drugi dzień stawiał...
Sędzia zwrócił się znów do Mateusza.
— Po co jeździliście do miasteczka?
— Podług poratowania zdrowia... jako mnie okrutnie w plecach rozłamało, że całkiem dychać nie mogłem, i podług pożyczenia pieniędzy...
Wezwani żydzi stwierdzili bytność Mateusza w miasteczku nocy czwartkowej.
Sędzia kiwał głową, ławnicy uśmiechali się. Wystąpił przed kratki ekonom Barnaba.
— Cygaństwo to wszystko, prześwietny sądzie, — zawołał, — takich świadków, jak Mateuszowe świadki, można dostać za dwa złote kopę... Zwąchały się żydy z tym oto starym rabusiem i bronią go, ale sprawiedliwość prześwietnego sądu nie da się otumanić... Koguciński jest dawny gajowy, wypraktykowany, złodziejów leśnych zna na durch, po chodzie wymiarkuje każdego... toż skoro Koguciński świadczy, wiara przy nim powinna być... Mateusza w domu nie zdybał, konia nie zdybał, ani siekiery też... a przecie do baniek stawiania siekiera mu nie była potrzebna... Ja z przeproszeniem prześwietnego sądu nosem czuję, że Sikora dąb ukradł. To złodziejstwo w nos bije... Jego sukmanę jeszcze do tej pory czuć świeżą dębiną... jeszcze nie wywietrzała...
— Aj waj, — odezwał się półgłosem Abram, — jaki czujny nos... widać dlatego taki czerwony jest...
Barnaba, nie zważając na przycinek, prawił dalej.
— Wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi... wiemy czem się Sikora trudni... Czy go kto widział kiedy przy robocie, jak gospodarza, żeby orał, bronował albo młócił... Żebym tak spuchł, jeżeli ten chłop bierze kiedy cepy do garści... Nocą tylko myszkuje jak borsuk, zwierzynę niszczy, drzewo kradnie, i dopieroż, z kochanym Abramem w handelek się bawi... Abram też znany cygan jest, kradzione kupuje, to właśnie jakoby sam kradł...
— Ja bardzo proszę prześwietnego sądu, — odezwał się Abram, — całe to paskudne gadanie żeby było zapisane... Ja pana Barnabego będę skarżył o potwarz...
— Dość — rzekł sędzia; — Mateusz Sikora, czy masz jeszcze co do powiedzenia?
— Mam.
— Więc mów.
— A to dopraszam się łaski prześwietnego sądu, żeby tego pijaczynę ekonoma i Kogucińskiego wsadzić do kozy za bałamucenie sądu i spokojnych ludzi, jako że każdy ma swoje zatrudnienia.
— To nie należy do sprawy, — mruknął sędzia, i wraz z ławnikami opuścił salę.
— Poczekaj, kochany Mateuszku, — rzekł Barnaba, — wnet się o swoim losie dowiesz... Jak posiedzisz z pół roku w kozie, to ci dębina nie będzie pachniała.
— Aj, proszę pana Barnabego, — rzekł Abram, — za co pan taki zawzięty? za co pan chce gubić Mateusza i pisaniem i gębą i nawet nosem, kiedy ten człowiek całkiem niewinny jest... Za co pan go chce gubić?...
— Bo kradnie...
— Fe, nie trzeba mówić takie brzydkie słowo... prawda, Mateuszu...
— Pewnie...
— Ho, ciekawym dlaczego? — zapytał groźnie ekonom.
— Bo może się stać panu ekonomowi jaka zła przygoda...
— Ho! ho! odgróżki... Nie boję się... nie z takimi ja już miałem do czynienia...
— Ot, co to po próżnicy gadać. Pan ekonom się nie boi, a ja też nie straszę; ale jak pana kiedy dostanę do garści, to zrobię obrachunek sprawiedliwy...
— Cicho, cicho, — mitygował Abram, — na co to gadać... Wynoście się stąd, Mateuszu; zamiast czekać w sądzie, poczekajcie na dworze...
Rzekłszy to, zaczął popychać chłopa ku drzwiom, lecz w tej chwili sędzia z ławnikami wszedł i wygłosił wyrok, uwalniający Mateusza Sikorę dla braku dowodów.
Barnaba za głowę się złapał, Koguciński uśmiechał się pod wąsem.
Mateusz skłonił się sędziemu aż do ziemi i wyszedł wraz z Abramem. Udali się ku karczmie.
— No, widzicie Mateuszu, — mówił Abram, — że nie było czego się bać... jesteście czysty jak szkło...
— Ten ekonom psia wiara...
— Macie racyę, to paskudny człowiek... Możnaby jemu stołka przystawić, ale on przydatny jest innym żydkom...
— Ja się z nim sam rozprawię, abym go tylko gdzie na osobności spotkał...
— Nie radzę wam... Każdy powinien się swoim fachem trudnić... i wy nie polujcie na awanturę i na nową sprawę, tylko na zająca. Ja bardzo potrzebuję dwa zające... obiecałem...
— Na kiedy?
— Na niedzielę; rachowałem na was, Mateuszu, że mi wygodzicie...
— Dlaczego nie? Wygodzę; będą dwa zające... przyniosę w sobotę wieczorem, zaraz po waszym szabasie... ale słuchajcie-no, żeby tego dąbka ekonom w miasteczku nie wywąchał... bo mogłaby być bieda...
— Niech wącha... niech on wącha. Ten dąbek dawno porznięty na kawałki. Kto go tam znajdzie? a może myślicie, że Lejzor będzie się chwalił z tego, że drzewem handluje... Aj, Mateuszu, wy nie znacie naszych żydków, oni skromni są, nie lubią się pysznić.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.