Strona:Klemens Junosza - Fotografie wioskowe.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Toć nie jestem, za pozwoleniem, kot, ani sowa, żebym w nocy mógł widzieć — odciął się Koguciński.
— Do rzeczy, do rzeczy, — odezwał się sędzia. — Niechże Koguciński powie, ilu złodziei było?
— Prześwietny sądzie, nie mogłem porachować, bom ich na oczy nie widział...
— Skądże więc domysł?...
— A tak... ja idę za łoskotem, gdzie niby złodziej rąbie... a ten łoskot naraz słychać gdzieindziej; rąbał ktoś od wschodu, nagle zaczyna od południowej strony, tuż przy mnie. Zdaje się, że dość ręką sięgnąć, aby go złapać... Ja też w te pędy, przypadam... tfu! niema nikogo. Rozstąp się, ziemio! przepadł... a tu znowu zaczyna rąbać prawie że za mojemi plecami. Jużem się rozjadł i sprawiedliwie powiadam, żebym był tylko zobaczył, kto mi takie sztuki robi, tobym nie zważając co będzie, strzelił, jak do jasnej świecy... Coraz tak mnie zwodzili, to tu, to siu, zdeptałem het las... bo mnie ganiali i wodzili do samego rana. Dopiero już na rozwidku dopadłem do miejsca, gdzie naprzód stukało. Patrzę, dąbek ścięty ładnie, przy ziemi, czyściuchno, wierzch odpiłowany i też zabrany, jeno gałęzie zostawione... Szukam śladów, ba! szukajże... zdeptany śnieg