Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Mirandola, 1923)/Młode królowe

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Tytuł Życie pszczół
Podtytuł Młode królowe
Wydawca Wydawnictwo polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. La Vie des Abeilles
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA CZWARTA.


MŁODE KRÓLOWE.
I.

Zamknijmy teraz nasz ul, w którym życie zaczęło toczyć się zwyczajną koleją, rozwijać, mnożyć do granic właściwych, a potem podzieli się w chwili, kiedy osiągnie pełnię rozkwitu siły i szczęścia, i zwróćmy ponownie uwagę na ul macierzysty, by zobaczyć, co się tam stało od chwili wyjścia roju.
Po ukojeniu się wzburzenia, wywołanego emigracją dwu trzecich części mieszkańców bez nadziei powrotu, biedne, opuszczone miasto wygląda, jak ciało, które utraciło niemal wszystką krew swoją. Jest wyczerpane, puste, niemal zamarłe. Pozostało w niem jednak kilka tysięcy pszczół i niewzruszone te pracowniczki, osmutniałe nieco tylko, prowadzą dalej nieustannie dzieło swoje. Starają się wedle sił zastąpić nieobecne siostry, usuwają ślady orgji, zasklepiają na nowo plastry, wydane na łup emigrantek, lecą na kwiaty, czuwają nad wylęgarnią, świadome swej misji i wierne obowiązkom, jakie niezbadane w swych wyrokach przeznaczenie włożyło na ich barki.
Chwila obecna, coprawda, nie usposabia wesoło, ale jedno spojrzenie wokół wystarcza, by je napełnić nadzieją. Ul przypomina zaczarowany pałac baśni, którego mury składają się z tysięcy ampułek, zawierających dusze ludzi mających przyjść na świat. Znajdujemy się w osiedlu życia przedziemskiego. Gdziekolwiek spojrzymy, wszędzie zamknięte kołyski ciągną się wielokrotnemi szeregami, piętrzą jedne na drugie, każda, to przedziwna, pryzmatyczna trumienka, a w niej biała, jak mleko poczwarka, z rękami złożonemi na piersiach, pochyloną głową czeka godziny zbudzenia. Jednostajne, nieskończone rzędy i rzędy trumienek niemal przezroczystych. Patrzymy na nie i różne nam się zwidują postaci, czasem są to gnomy siwowłose, dumające nad czemś cicho, czasem legje dziewic odkształconych w postaci swej przez fałdy rańtuchów śmiertelnych, pogrzebane w sześciobokach tysięcznych, jakich napłodził moc ogromną jakiś szalony, nieugięty w piekielnych, twórczych porywach swych geometra, który uciekł z domu obłąkanych.
Na całej powierzchni onych murów pionowych, zbudowanych rzec można z utajonego życia, które rośnie, rozwija się gdzieś pod progiem bytu ziemskiego, zmienia po kilka razy szatę kształtu i snuje w ciemni kształt nowy dla siebie, po wszystkich tych plastrach snują się, tańczą i furkocą skrzydłami robotnice. Podtrzymują ciepłotę wnętrza, a może czynią to także z innego powodu, w jakimś tajemnym celu, bo taniec ich ma drżenie dziwne, niepojęte, metodyczne, które musi coś znaczyć, musi zmierzać ku czemuś, czego nie zdoła nigdy chyba odgadnąć żaden obserwator.
Po kilku dniach pękają pokrywy tych mnogich urn i ukazuje się po kolei sześćdziesiąt do ośmdziesięciu tysięcy istot o wielkich oczach czarnych, poważnych głowach przystrojonych w ruchliwe różki, badających od pierwszej chwili ciemń i nowe życie w niej rozpoczęte, a potężne ich szczęki rozszerzają otwór. Przybiegają niezwłocznie piastunki, pomagają młodej pszczole wyjść z komórki, podtrzymują ją, czyszczą, szczotkują i podają każdej na końcu języka pierwszy miód nowego życia. Przybyła z innego świata, oszołomiona jest jeszcze, blada i chwieje się na nogach. Wygląda jak suchy, zawiędły staruszek, co uciekł z grobu. Wydaje się podróżniczką, okrytą pyłem nieznanych gościńców, wiodących do kraju urodzin. Jest zresztą doskonale rozwinięta i od stóp do głowy gotowa, wie odrazu co trzeba czynić, umie całą swą mądrość na pamięć i przypomina owe dzieci wieśniacze, które rodząc się, wiedzą z góry, że nie będą miały czasu śmiać się, ni bawić. Zaledwo stanęła na nogi, zaczyna bić skrzydłami i udaje się zaraz do swego zajęcia, które polega na tem, by wykonywać miarowe ruchy przy komórkach zamkniętych dotąd i w ten sposób ogrzewać siostry pogrzebane jeszcze. Ani przez chwilę nie stanie bezczynnie, nie poduma i nie uważa za potrzebne zastanowić się nad, zagadką swego własnego przeznaczenia i losów rasy swojej.

II.

Zrazu nie pełni jednak prac najuciążliwszych. Wydala się z ula dopiero w tydzień po urodzeniu, by załatwić swój pierwszy lot czystości i napełnić powietrzem dychawki swego odwłoka, które wydymając się, czynią ciało jej pełniejszem. Od tej chwili młoda pszczoła staje się oblubienicą powietrznych bezmiarów. Wraca potem, czeka jeszcze przez tydzień, a po jego upływie bierze udział w pierwszym, próbnym locie na kwiaty w towarzystwie sióstr tego samego wieku. W dniu tym panuje w ulu wielkie, znane dobrze hodowcy wzburzenie radości i niepokoju zarazem.
Widać wyraźnie, że każda się boi, i nic w tem dziwnego. Urodzone w ciemni i ciasnocie tłumów, wypełniających dom rodzinny, rzucić się mają w szafirową przepaść, w pustkę niezmierzoną, zalaną światłem, przeto radość ich trwożna jest i pełna przerażenia. Przechadzają się przed ulem, wahają się, lecą i wracają po kilkanaście razy. Bujają się w powietrzu z głową, uparcie zwróconą w stronę domu rodzinnego, zataczają duże koła, coraz wyżej, wyżej się wznoszą i ponownie opadają, jakby pod wpływem żalu, a trzynaście tysięcy oczu każdej bada, odbija i poznaje naraz drzewa, źródło, bramę ogrodu, szpalery, dachy, okna i dalszą okolicę. Czynią to dopóty aż w umyśle utrwali się droga powrotna tak dokładnie, jakgdyby była wyznaczona dwiema nićmi stalowych szyn, przecinających lazur nieba.
Oto nowa zagadka. Pytajmy jej co oznacza, a jeśli będzie milczała, jak inne, to milczenie to powiększy przynajmniej o kilka stajań opary mgławicy, usianej brylantami dobrej woli, ów rozłóg naszej świadomej niewiedzy, najrodzajniejszej, zaprawdę, gleby jaką posiadamy, po jakiej idzie pług naszych prac daremnych. Spytajmyż w jaki sposób pszczoły odnajdują swe mieszkanie, którego często wcale nie mogą widzieć bezpośrednio, gdyż skryte jest pod drzewami, a wejście, do którego się zlatują prosto, stanowi maleńki, niedostrzegalny punkcik pośród ogromnej przestrzeni, jaką obejmują spojrzeniem. Jakim cudem dzieje się, że bardzo rzadko błądzą, choćbyśmy je przenieśli w zamkniętem pudełku na odległość kilku kilometrów od ula.
Czy dostrzegają go poprzez przeszkody? Czy znaczą sobie punkty wytyczne, po których się orjentują? A może posiadają ów zmysł kierunku, zmysł bardzo mało znany jeszcze, przypisywany niektórym zwierzętom, naprzykład jaskółkom i gołębiom? Badania Fabra, Lubbocka, a zwłaszcza Romanesa, stwierdziły napewne niemal, że nie mają tego dziwnego zmysłu za przewodnika. Zauważyłem kilka razy, że nie zwracają wielkiej uwagi na kształt, ani na kolor ula. Obserwują natomiast z całą bacznością, jak wygląda podstawa, na której spoczywa ich domostwo, gdzie jest umieszczone wejście i deszczułka przed niem, na której siadają[1]. Ale i to jest tylko rzecz dodatkowa, bo jeśli w czasie nieobecności miodziarek zmieni się wygląd całej fasady i kształt deseczki nawet, to wrócą w prostolinijnym locie z otchłani przestworza, a objawią pewne wahanie, jeno przestępując próg zmienionego do niepoznaki domostwa.
Metoda orjentacyjna pszczół polega, o ile zdołaliśmy to zbadać, na ustaleniu punktów wytycznych, co czynią w sposób nadzwyczaj dokładny i ścisły. Nie rozpoznają wcale ula, ale z pomyłką zaledwo, dwu, czy trzech milimetrów wiedzą gdzie znajduje się jego stanowisko względem przedmiotów, otaczających go wkoło. Miernictwo ich jest tak przedziwne, tak matematycznie wierne i pewne, tak dokładnie zapisane w ich pamięci, że gdy po pięciu miesiącach zimowania w ciemnej piwnicy postawimy ul na podstawie, ale trochę dalej na lewo, czy na prawo, jak przedtem, wszystkie robotnice, wracając po raz pierwszy ze zbiorów lotem niezawodnym, prostolinijnym, spadną precyzyjnie na punkt, gdzie roku zeszłego było wejście, a gdy go nie znajdą, omackiem szukać zaczną i po chwili dopiero natrafią na przesuniętą bramę swego domu. Wydaje się, jakby przestrzeń troskliwie zachowała przez całą zimę niewymazalne rysy ich geometrycznych konstrukcyj mierniczych, jakby ścieżka ich codzienna wyrytą została na niebie.
Gdy się ul przestawi, mnóstwo pszczół błąka się i ginie, chyba, że przesunięcie jest nieznaczne, a przedmioty otaczające go nie zmieniły swego wyglądu i barwy. Otoczenie ula znają pszczoły dokładnie w promieniu trzech, do czterech kilometrów. W razie przesunięcia, należy dać im jakiś znak, postawić obok wejścia kawałek patyka, położyć kamyk, słowem jakąkolwiek rzecz odmienną lub przeszkodę, której nie znają, gdyż to zwróci ich uwagę, spostrzegą, że coś się zmieniło, zorjentują się i przerobią na nowo swe rysunki miernicze.

III.

Wróćmyż na chwilę do miasta powstałego dopiero, gdzie ludność wzrosła i wzrasta ciągle, gdzie co dnia otwierają się nowe kołyski, gdzie sama masa murów zaczyna się jakby poruszać. Wielkie jest i ludne być zaczyna, ale nie posiada dotąd królowej. Na brzegu jednego z plastrów, pośrodku miasta, widać siedm czy ośm dziwnych utworów. Tkwią pośród jednostajnej tkanki komórek i wyglądają podobnie, jak pierścienne koliska gór, nadające tak dziwną postać płaszczyźnie księżyca na fotografji. Są to pewnego rodzaju kapsułki z ciemnego wosku, czy spłaszczone i szczelnie zamknięte żołędzie, trzy, lub cztery razy przewyższające wielkością komórkę robotniczą. Zgrupowane są zazwyczaj w jednem miejscu, a liczna gwardja, dziwnie niespokojna i baczna, czuwa nad tą częścią miasta, owianą jakimś nimbem czci i szacunku, Tutaj kształtują się ciała królowych. W każdą z tych kapsułek złożone zostało przed odlotem roju jajko, zupełnie takie samo, jakie spoczęły w komórkach robotniczych. Złożyła je tutaj sama dawna królowa, lub, co prawdopodobniejsza, przeniosły je tutaj wierne piastunki, wyjmując z którejś z sąsiednich kołysek.
W trzy dni później wykluwa się z tego jajka mała liszka, której poddają piastunki pożywienie specjalne i bardzo obfite. Liszka je, ile tylko może, i tutaj rzuca nam się w oczy etap po etapie przedziwna metoda, stosowana przez naturę, prosta i wspaniała, którą, gdyby szło o człowieka, nazwalibyśmy dostojnem mianem przeznaczenia. Dzięki onemu obfitemu i wykwintnemu odżywianiu, liszka rozwija się szybko i nad wyraz bujnie, a wraz z wzrostem ciała zmieniają się również jej ideje, tak, że pszczoła, jaka z niej powstaje, należy, zda się, do zgoła innej rasy owadów.

Żyć będzie cztery, do pięciu lat, miast sześciu, do siedmiu tygodni, jak robotnica, odwłok jej będzie dwa razy dłuższy, kolor bardziej złoty i jaśniejszy, a żądło nabierze kształtu szablastego. Oczy jej będą posiadały ośm do dziewięciu tysięcy soczewek, zamiast trzynastu tysięcy, mózg jej stanie się dużo mniejszy, natomiast jajniki przybiorą rozmiary ogromne, a pozatem rozwinie się nowy organ, spermateka, która ją uczyni istotą niejako dwupłciową. Nie będzie miała żadnych narządów życia pracy, ani zakładek na segmentach tułowia, koniecznych przy wypacaniu wosku, ani szczoteczek i koszyczków na nogach tylnych, potrzebnych dla zbierania pyłku kwiatowego. Nie będzie w niej nawyków, przyzwyczajeń, ni namiętności, jakie zazwyczaj stanowią cechy pszczoły. Nie będzie pragnęła słońca, ani odczuwała potrzeby przestrzeni, a umrze, nie skosztowawszy soku kielicha kwiatu, nie ujrzawszy jego barwy, nie poczuwszy woni. Spędzi całe życie w mroku i kotłowisku ciżby swego ludu, zaś całą jej pracą i wysiłkiem będzie jeno ustawiczne poszukiwanie pustych komórek, by w nie wpuścić jajko. Nie jest pewna, czy w życiu dwa razy ujrzy światłość dnia, gdyż rój nie jest rzeczą niezbędną. Może więc raz tylko jedyny użyje swych skrzydeł wówczas, gdy poleci na gody weselne z kochankiem. Nie można się oprzeć zdumieniu, widząc, że tyle rzeczy, organów, idei, pragnień, zwyczajów, całokształt przeznaczenia osobniczego zawiera in potentia — już nie komórka, bo to jest codzienny cud roślinny, czy zwierzęcia — ale substancja postronna, nie związana z organizmem, rzecz martwa, jedna kropla miodu[2].
IV.
Upłynął mniej więcej tydzień od odlotu starej królowej. Poczwarki królewskie, śpiące w kapsułkach, nie są wszystkie równego wieku. Dzieje się to dlatego, że leży w interesie ula, by rodziły się jedna po drugiej, przez co umożliwioną zostanie decyzja, czy z ula macierzystego ma wylecieć drugi, trzeci i następne roje. Robotnice zaczynają powoli nadgryzać ścianę kapsułki najstarszej i niebawem królowa, która gryzie również od wewnątrz ścianę swego więzienia, pokazuje głowę, wynurza się do połowy, a wkońcu, przy pomocy piastunek wychodzi na świat. Zostaje uczesana, oczyszczona, wygłaskana i stawia pierwsze kroki na plastrze. Jest równie blada i słaba, jak nowonarodzone robotnice. Ale po jakichś dziesięciu minutach, nogi nabierają siły, królowa zaczyna chodzić i zaraz ogarnia ją niepokój. Czuje, że nie jest samą, wie, że musi zdobyć swą władzę, że rywalki są gdzieś blisko poukrywane, szuka ich tedy, przebiegając woskowe mury. W tej chwili konieczną staje się interwencja mądrości i dziwnych przewidywań instynktu ducha ula, czy może zbiorowego ducha zespołu robotnic. Patrząc na przebieg tej sprawy w ulu szklannym, nie dostrzegamy ani na moment wahania się, namysłu, czy niezgody. Niema sekundy narad, czy dyskusji. Panuje bardziej niż zawsze, owa jednomyślność jakaś transcendentalna, stanowiąca atmosferę ula, a każda, zda się, wie naprzód, co będą sądziły wszystkie inne. Chwila to nader ważna dla przyszłości ula, jest to moment decydujący o dalszem jego życiu. Pszczoły mają przed sobą wybór trzech, czy czterech ewentualności, z których każda będzie miała konsekwencje odległe i całkiem różne, a najdrobniejszy przypadek może uczynić smutnym los miasta. Muszą pogodzić namiętność, czy wrodzony obowiązek mnożenia gatunku z konserwacją pnia rodzimego i jego odrośli. Mylą się też czasem, chroniąc bowiem królowe rywalki, powodują dwu, trzy, cztero i więcejkrotne roje, przez co wyczerpuje się do tego stopnia macierzyste miasto, że nie zdolne do reorganizacji w czasokresie, na który pozwala nasz klimat, marnieje i wymiera z nastaniem pierwszych, jesiennych przymrozków. Ten pęd do wielokrotnych rojów przetrwał u pszczół z dawnych wieków, kiedy żyły w swej istotnej, ciepłej ojczyźnie. Stają się wówczas ofiarami tak zwanej gorączki rojowej, będącej, jak każda gorączka, nadmiernie intensywną reakcją sił żywotnych, reakcją, przekraczającą swój cel. Tak koło życia zamyka się wieczystą linją nieskończonych nawrotów, którego obwód przebiega przez czarne przestworza śmierci.

V.

Człowiek nie jest w stanie przewidzieć nigdy decyzji pszczół naprzód, pozostaje jeno biernym widzem tego, co się dzieje. Ale wybór ten bywa zawsze wyrozumowany. Dowodem tego jest, że człowiek może nań wpływać i przeważyć szalę jednej z możliwości, tak, że stanie się faktem. Spróbujemy zmienić warunki w ulu, zacieśnić jego rozmiary przez wyjęcie plastrów z miodem, przez co zmniejszymy nietylko ilość komórek, ale i zapas żywności, albo przeciwnie włóżmy plastry puste, rozszerzając pojemność miasta i dając większą możliwość zaludnienia, a przekonamy się, że pszczoły zachowają się stosownie do tego.

Przekonamy się, że zaraz zorjentują się, czy będą mogły wydać drugi i trzeci rój i niezwłocznie, z przedziwną jednomyślnością przedsięwezmą wszystko co potrzeba, by go rzeczywiście wydać w odstępach dni kilku, w miarę przychodzenia na świat królowych. Pierwsza zostanie przeznaczona na przewodniczkę roju najbliższego, inne zaś zabiorą z sobą następny i tak dalej, aż do granic, jakie uznają za stosowne, a czasem i poza nie. Nie podobna zaprzeczyć, że widzimy tutaj cały system, całą kombinację przewidywań, obejmujących, czas bardzo znaczny, który uznamy za jeszcze większy, jeśli weźmiemy pod uwagę krótkotrwałość życia osobniczego robotnic.

VI.

Przewidywania te dotyczą postępowania względem królowych, zamkniętych jeszcze w swych kołyskach woskowych, mogących się przemienić na grobowce. Przypuśćmy ten wypadek, że pszczoły uznały za stosowne nie wypuszczać nowego roju. Są tutaj możliwe dwie ewentualności. Mogą pozwolić królowej pierworodnej zniszczyć poczwarki swych sióstr i rywalek jednocześnie, zanim wyjdą z komórek, albo zaczekać, aż dopełni ona niebezpiecznej ceremonii swego lotu miłosnego, od którego zawisła przyszłość rodu. Zazwyczaj, nie chcąc się roić, zezwalają na niezwłoczny mord, czasem jednak opierają się, ale jest rzeczą bardzo trudną określić, czy to czynią ze względu na możliwość drugiego roju w przyszłości, czy ze względu na niebezpieczeństwa lotu miłosnego, albowiem spostrzeżono nieraz, że po zatwierdzeniu drugiego roju, rezygnują z niego nagle i mordują same całe pokolenie królewskie. Dzieje się to może w razach, gdy nagle nadejdą żywiołowe klęski, może też z innych powodów, dla nas niemożliwych do zbadania. Przyjmijmy narazie, że postanowiły zaniechać drugiego roju i przyjąć na siebie ryzyko lotu miłosnego. Wówczas gwardja rozstępuje się przed królową, zmierzającą do komórek swych rywalek. Uniesiona wściekłą zazdrością, rzuca się na pierwszą kapsułkę, rozrywa pazurami i szczękami wosk zatykający otwór, sięga do wnętrza, szarpie wyścielający je puch kokonu, obnaża zaśnioną królewnę, a potem obracając się tyłem, topi w jej ciele szablaste żądło. Ogarnięta szałem zemsty, zachowuje całą przytomność umysłu i nigdy nie potrzebuje użyć drugiego pchnięcia, gdyż rywalka ginie od jednego ciosu jadowitej szpady. Gdy się to stanie, królowa zaspokojona i ułagodzona tą śmiercią, bowiem śmierć we wszystkich istotach żywych koi żądzę zemsty, chowa żądło i bierze się do następnej komórki. Jeśli tam znajdzie liszkę nieprzepoczwarczoną, lub poczwarkę nierozwiniętą, pomija ją i dąży dalej, mordując rywalki, aż do chwili, w której wyczerpana, zadyszana z okrwawionemi pazurami i szczękami pada, nie mogąc dalej gryźć ścian woskowych.
Pszczoły otaczają ją kręgiem, nie biorąc udziału w walce, nie wzrusza ich jej gniew, rozstępują się, gdy chce iść dalej, i kroczą jej śladem. Ale w miarę opróżniania komórek, spieszą wyciągać zwłoki, wynoszą poza ul żywe jeszcze liszki i zgwałcone poczwarki i chciwie sycą się pożywieniem królewskiem wypełniającem dna kómórek. Jeśli królowa, wyczerpana, nie zdołała zgładzić całego rodu, czyni to za nią jej świta i rzeź niewiniątek wygładza całe potomstwo na rzecz jedynej władczyni.
Obok rzezi samców, łatwiejszej do usprawiedliwienia, jest to najsmutniejsza chwila w życiu ula, jedyna, w której pszczoły pozwalają zapanować nienawiści i śmierci w swem mieście. Podobnie, jak to bywa w świecie, śmierć niespodziana i gwałtowna dotyka właśnie te jednostki, których przywilejem jest miłość.
Czasem, ale dzieje się to rzadko, gdyż pszczoły znają środki zaradcze, czasem przychodzą na świat dwie królowe jednocześnie. Wówczas walka natychmiastowa, śmiertelna staje się nieuniknioną. Wprost z kolebki stają do boju zaciekłego, a Huber, obserwując ten objaw, odkrył pewną rzecz charakterystyczną i zadziwiającą. Oto ile razy walczące królowe przybiorą taką pozycję, że ciosy żądeł zagrażają obu jednocześnie, a gdyby bój trwał dalej, padłyby obie przeszyte wzajemnie, wówczas, jak to czytamy w Iliadzie, jawi się coś w rodzaju bóstwa rasy, interwenjując w sposób cudowny ze względu na dobro gatunktu i przeciwniczki, zdjęte tym samym strachem, rozbiegają się, zawracają i za chwilę zwierają się ponownie z sobą, starając się uzyskać taką pozycję, by dosięgnąć przeciwniczki, nie narażając własnego życia. Powtarza się to czasem po kilka razy i królowe unikają stale ciosów wzajemnych, któreby przez podwójny mord narazić mogły na szwank przyszłość całego ludu. Walka trwa tak długo, aż jedna zesłabnie, albo uczyni ruch niezręczny, czy nierozważny, pozwalający drugiej przebić ją żądłem bez niebezpieczeństwa. Prawo gatunku zezwala na jedną tylko ofiarę nienawiści i zazdrości, toleruje jedno jeno królobójstwo w tym pojedynku mocarek, tak jak w wypadku poprzednim przyzwalało na śmierć całego rodu dlatego, by ostała się jedna matka rodu.

VII.

Kiedy w ten sposób młoda królowa zniweczyła kolebki i pozabijała swe rywalki, zostaje uznana za władczynię swego ludu i pozostaje jej jeno dopełnić lotu miłosnego, aby osiągnąć tę cześć i szacunek, jakim cieszyła się jej matka i poprzedniczka. Pszczoły nie oddają jej czci niemal żadnej i traktują ją, mimo zwycięstwa, zgoła obojętnie, dopóki jest bezpłodna. Ale zazwyczaj historja nie ma tak prostego przebiegu i pszczoły nie rezygnują tak łatwo z drugiego roju.
I w tym wypadku, jak w poprzednim, oszalała żądzą mordu, rzuca się na komórki swych rywalek, chcąc w nich zrobić rzeź, ale teraz, miast uległej i ustępliwej świty, znajduje groźną, milczącą i liczną gwardję, tamującą jej dostęp do mieszkań innych królowych. Doprowadzona do wściekłości, stara się przerwać kordon, albo go ominąć, ale wszędzie spotyka opór i natrafia na czujne posterunki, czuwające nad zaśnionemi. Uparcie, z zajadłością wielką wraca do pierwszych kolebek, ale odpychają ją coraz to silniej robotnice, potrącają nawet, biją, kaleczą zlekka, aż nareszcie zrozumie w sposób niejasny, ale wystarczający, że te oto szeregi niewzruszonych obrończyń to wyobraziciele prawa, przed którem ustąpić musi prawo zemsty, gorejące w jej sercu.
Oddala się wreszcie gniewna, rozwścieczona, biega po plastrach tam i z powrotem, a nienasycona jej żądza wypowiada się w dziwny sposób. Królowa zaczyna nucić wielki, bojowy, królewski hymn. Jest to skarga żałosna i pogróżka zarazem, a hodowca zna dobrze ten ton, przypominający pogłos dalekiej, srebrnej trąbki. Jest on tak silny, że nieraz wieczorami słychać go na odległość kilku metrów przez podwójne ściany szczelnie zamkniętego ula, napełnionego plastrami i tłumem mieszkańców.
Ten śpiew królewski wywiera na pszczoły ogromne wrażenie. Pogrąża je w jakieś dziwne, pełne czci i osłupienia odrętwienie, a jeśli królowa zanuci go u samych komórek swych rywalek, straż i piastunki, które ją odpychały i szturchały dotąd, nieruchomieją, pszczoły spuszczają głowy i czekają w głębokiej zadumie aż ustanie. Upowszechnione jest mniemanie, że dzięki temu właśnie hymnowi, trupia główka (sphinx atropos) największy szkodnik ula, umiejąca go naśladować, wkrada się do wnętrza i syci się bezkarnie miodem, a pszczoły nie mają śmiałości jej napastować.
Czasem pieśń owa rozbrzmiewa przez trzy i cztery, a nawet przez pięć dni, wzywając na bój śmiertelny rywalki, zamknięte w komórkach. Tymczasem nabierają one kształtów, rozwijają się coraz lepiej, chcą się również wydostać na świat i zaczynają gryźć ściany swych mieszkań. Wielka rewolucja zagraża miastu. Ale genjusz gatunku i ula w postanowieniach swych przewidział wszystkie konsekwencje, a piastunki wiedzą dobrze, co mają kiedy czynić, obowiązki swe pełnią skrupulatnie, z godziny na godzinę i znają sposoby zapobieżenia niespodziankom, jakie spowodować może kolizja instynktów. Nie jest im zgoła tajne, że gdyby te młode królowe, chcące wydostać się z komórek, zdołały z nich umknąć, wpadłyby natychmiast w szpony swej starszej siostry, już teraz silnej i niezwyciężonej, która by zamordowała wszystkie, jedną po drugiej. To też w miarę, jak zamknięta w komórce pszczoła zdrapuje ścianę, czyniąc ją coraz to cieńszą, pospiesznie nakładają na zamurowany otwór coraz to nowe warstwy wosku. Niecierpliwa królowa gryzie z coraz to większą zapamiętałością zaczarowaną przeszkodę, wstającą na nowo ze swych ruin i słyszy jednocześnie bojowy okrzyk swej rywalki. Znając w kolebce już swe przeznaczenie i obowiązki królewskie, zanim jeszcze zdołała objąć spojrzeniem teren swej działalności i zapoznać się z rzeczą taką, która zowie się ulem, odpowiada podobnym, bojowym okrzykiem z głębi swego więzienia. Przenikając poprzez ściany grobowca, pieśń owa posiada ton odmienny, zgłuszony, ponury, a hodowca pszczół, słuchając wieczorem, kiedy ucichną odgłosy świata, tego djalogu dziewicy bojowej i dziewicy pogrzebionej, rozumie, co on oznacza, i z całą pewnością liczy na to, że lada chwila z macierzystego ula wyleci rój drugi.

VIII.

Przydłużony pobyt w komórkach wychodzi zresztą na dobre zamkniętym w nich królowym, gdyż będą po wyjściu dojrzalsze, silniejsze i gotowe do lotu. Z drugiej strony doszła do pełni sił również królowa pierworodna i wolność przysposobiła ją do ważnej i niebezpiecznej funkcji miłosnego lotu. Czas teraz najwyższy, by z ula wydalił się rój drugi. Ma on zawsze na czele matkę-dziewicę, która pierwsza przyszła na świat. Przygotowania odbywają się ze zdwojoną szybkością, rój odlata, a bezpośrednio potem piastunki wydobywają z komórki następną królowę, która rozpoczyna również zamachy na życie swych sióstr, wydaje te same okrzyki wściekłości i opuszcza z kolei ul, w trzy dni później na czele trzeciego roju. Tak się dzieje dalej, a w razie gorączki rojowej sprawa dochodzi aż do zupełnego zniszczenia metropolji.
Swammerdam przytacza przykład pewnego ula, który przez ustawiczne roje i roje wtórne, powstałe z rojów normalnych, dał w ciągu jednego, jedynego lata trzydzieści kolonij oddzielnych.
Tak niesłychane rozmnażanie zdarza się zwłaszcza po ostrej, katastrofalnej zimie i wydaje się jakby pszczoły, będąc w ustawicznem porozumieniu z tajnemi potęgami przyrody, posiadały świadomość niebezpieczeństwa zagrażającego gatunkowi. Ale w czasach normalnych, gorączka taka nie zdarza się często, zwłaszcza w ulach silnych, zasobnych i dobrze prowadzonych. Wiele z nich daje jeden tylko rój w roku, albo daje go nawet zaledwo co drugie lato.

Zazwyczaj po drugim roju, pszczoły uznają za rzecz niekorzystną dzielić się, bądźto dlatego, że spostrzegły nadmierne osłabienie pnia macierzystego, bądźteż stan pogody, niepewny i zmienny nakłania je do rozwagi. Pozwalają tedy trzeciej królowej wymordować swe rodzeństwo i zaczynają życie normalne, organizując pracę z tem większym zapałem, że wszystkie niemal robotnice są młode i silne, a zubożały i wyludniony ul potrzebuje koniecznie nowych zapasów, by zapełnić przed zimą puste spichrze.

IX.

Odlot drugiego i trzeciego roju podobnie się zupełnie odbywa jak exodus pierwszego i w takich samych zupełnie okolicznościach. Różnią się one jednak tem odeń, że liczba pszczół towarzyszących przodowniczce jest mniejsza, że armia jest mniej ostrożna i nie posiada wywiadowców, oraz że dziewicza królowa nie obciążona jajami, więc lżejsza i zapaleńsza, leci daleko, dalej od pierwszej i pociąga cały rój w odległość znaczniejszą od pasieki. Dodać należy, że każdy dalszy rój jest zuchwalszy od, poprzedniego, a emigrantki zaniedbują środków ostrożności, tak, iż los owych band wędrownych, bez wdania się człowieka, byłby bardzo niepewny. Pozatem mają na czele reprezentantkę przyszłości, która nie daje pełnej gwarancji, że będzie ona szczęśliwą. Jest niezapłodniona, a przyszłość nowego ula zależy wyłącznie od powodzenia lotu miłosnego i jego pomyślnego wyniku. Wystarczy, by ją pochwycił przelatujący ptak, lub padło na nią kilka kropel deszczu, by ją owiał zimny wiatr, by się dopuściła jakiejś drobnej pomyłki, a klęska staje się nieuniknioną i nieodwołalną. Wiedzą o tem dobrze pszczoły, to też niezwłocznie po znalezieniu schroniska, lub osadzeniu przez bartnika, mimo przywiązania do nowego domostwa, mimo rozpoczętej budowy plastra, opuszczają wszystko, by towarzyszyć swej młodej pani w poszukiwaniach kochanka, by jej nie odstępować na chwilę, osłaniać przed niebezpieczeństwami, okrywać przed wiatrem tarczą tysięcy wiernych skrzydeł, albo zginąć razem z nią, jeśli ją miłość pociągnie zbyt daleko od nowego mieszkania, do którego droga powrotna nie jest jeszcze wytyczona dokładnie i majaczy jeno półsennie w świadomości wszystkich, gubiąc się nieraz w toniach niepoznawalnych ciemni.

X.

Prawo przyszłości jest jednak tak silnie wrażone w całą istotę pszczół, że żadna nie waha się i leci na niepewne losy, a nawet śmierć wraz z królową. Zapał drugiego i trzeciego roju jest ten sam co w pierwszym. Gdy tylko w ulu macierzystym zapadła uchwała, że się ma odbyć, każda królowa znajdzie grono chętnych zwolenniczek, gotowych towarzyszyć jej, dzielić niebezpieczeństwa i odbyć podróż, w której można dużo, a nawet wszystko stracić, a nie przyświecają inne korzyści, prócz nadziei zadosyćuczynienia porywom instynktu. Cóż im daje tę odwagę, ten impuls zrywania z przeszłością, jakby był wrogiem, ten pęd, którego my, ludzie, nie posiadamy w tej samej mierze? Kto znaczy wśród tłumu te osobniki, które mają udać się w podróż i te, które mają zostać? Podróżniczki i domatorki nie należą do odrębnych klas zajęć, czy okresów wieku, nie odlatują młode, nie pozostają starsze, lub przeciwnie. Wokół każdej odlatującej królowej, tłoczą się zarówno stare miodziarki, jak też i młodziutkie robotnice, po raz pierwszy wychylające się z ciemni ula w świetliste przestworza. Nie odgrywa tu roli decydującej przypadek, kaprys, czy obłęd chwilowy myśli, nie oddziaływa na wybór instynkt, ani żadne uczucie nie reguluje ilości pszczół, łączących się z rojem. Kilkanaście razy próbowałem usilnie oznaczyć liczbę pszczół, biorących udział w roju, w stosunku do pozostających. Trudności są tutaj znaczne i nie pozwalają na ustalenie cyfr, mimo to jednak zdołałem stwierdzić, że stosunek ten, o ile się uwzględni liczbę pszczół w wylęgarni, to jest tych, które mają się narodzić, jest tak stały, iż widać tutaj tajemniczy, a bardzo dokładny rachunek, będący dziełem opiekuńczego ducha ula.

XI.

Nie będziemy śledzili przygód, jakie przeżywają owe roje, są bowiem liczne i bardzo skomplikowane. Czasem łączą się dwa roje w jeden, czasem mieszają, co wywołuje mnóstwo starć. Zdarza się też, że w czasie chaosu panującego podczas roju wymykają się dwie, lub trzy królowe z komórek, zdoławszy ujść czujności straży i piastunek, i łączą się z tworzącem się właśnie gronem. Czasem też młoda królowa, otoczona trutniami, korzysta z roju, by dać się zapłodnić i wówczas pociąga za sobą cały lud na wyże i w odległości nie zwyczajne. W praktyce bartniczej wprowadza się zawsze napowrót do ula macierzystego te drugo i trzeciorzędne roje. Królowe stają sobie oko w oko, robotnice otaczają kołem walczące, a gdy silniejsza zwycięży przeciwniczkę ładu zwyczajnego, spragnione pracy, wyrzucają zwłoki, zamykają bramę przed wszelkimi wrogami, zakłócającymi pokój, zapominają o tem co było i udają się na plastry, oraz lecą zbierać miód z kwiatów, czekających ich przybycia z utęsknieniem.

XII.

Dla uproszczenia toku opowiadania nawiążmy do miejsca, przedstawiającego rzeź królowych, na którą zezwoliły pierworodnej królowej, nie chcące roju pszczoły. Jak już zauważyliśmy, strażniczki czasem nie zezwalają na ten czyn krwawy wówczas nawet, gdy nie mają zamiaru wysyłać z ula roju. Ale innym razem znowu dochodzi do rzezi, gdyż metody polityczne poszczególnych ulów jednej pasieki różnią się między sobą, podobnie jak takież metody różnych narodów jednego kontynentu. Nie ulega jednak kwestji, że, zezwalając na to, dopuszczają się nieostrożności. Jeśli królowa podczas lotu miłosnego zginie, albo zabłądzi, niema nikogo, ktoby ją mógł zastąpić, a liszki przekroczyły już ten okres wieku, w którym możnaby je przemienić w poczwarkę królewską. Ale stało się i teraz ul posiada królowę jedyną i uznaną przez cały lud. Jest ona jeszcze dziewicą. Aby zostać taką, jaką była matka i poprzedniczka, musi znaleźć kochanka w pierwszych dwudziestu dniach życia. Jeśli z jakichkolwiek przyczyn opóźni się to spotkanie, to królowa musi pozostać dziewicą na zawsze i nieodwołalnie. Jak wiemy, mimo swego dziewictwa, nie jest niepłodną. Spotykany tutaj ową wielką anomalję, ową przezorność, czy kaprys natury, który zwiemy partenogenezą, zdarzającą się u pewnych gatunków owadów, jak mszyc, niektórych łuskoskrzydłych, oraz błonkoskrzydłych. Królowa dziewica może znosić jaja, jakby była zapłodniona, ale wszystkie jaja, jakie zniesie, bez względu na wielkość, czy kształt komórek, będą to jaja trutniów, nie pracujących, żyjących kosztem robotnic, które nawet dla własnego użytku nie czerpią soku z kwiatów, przeto nie są w stanie utrzymać się przy życiu, a więc po kilku tygodniach, po zgonie ostatniej robotnicy umarłej z wycieńczenia pracą, cała kolonja musiałaby zginąć bez ratunku. Dziewicza królowa wyda tysiące samców, każdy z nich będzie posiadał miljony spermatozoidów, a jednak ani jeden nie będzie w stanie dostać się do jej części rodnych. Nie jest to dziwniejsze od tysięcy innych analogicznych faktów w przyrodzie. Im dłużej się zastanawiamy nad temi rzeczami, im szerszy zakres ogarniają nasze badania, tem bardziej mnożą się niespodziane, wychylające zewsząd głowy cuda, prześcigające znacznie wszystkie baśni całego świata stworzone przez człowieka, tak, że wkońcu ze zdziwienia ciągłego dziwić się przestajemy zupełnie. Niemniej fakty te zasługują na zaznaczenie. Jakże wytłumaczyć sobie jasno cel natury, faworyzującej w ten sposób tak szkodliwe samce, na niekorzyść koniecznych dla istnienia rasy robotnic? Czyż obawia się, by sprytna królowa nie ograniczyła nad miarę liczby tych pasorzytów, tak dużo pochłaniających miodu, a tak potrzebnych dla utrzymania gatunku? Czyż dzieje się to, by usunąć niebezpieczeństwo niezapłodnienia królowej? A może mamy tu do czynienia z środkiem zaradczym, działającym zbyt gwałtownie i ślepo, który zatracił swą świadomość źródła zła, z lekarstwem przygotowanem na to, by zapobiegło groźnej chorobie, a wywołującem ostateczną katastrofę? W rzeczywistości niezapłodnienie królowej nie jest nigdy winą samców, które są zawsze nader liczne i zlatują się zdaleka. Ale musimy wziąć pod uwagę, że to, co zwiemy rzeczywistością, nie jest to ta rzeczywistość naturalna, prosta i prymitywna, jaka miała miejsce w czasach dawnych, kiedy pszczoły, żyjąc w macierzystych borach, były rozsiane na znacznie większych przestrzeniach, niż dziś, gdy są skupione w pasiekach. Winą niezapłodnienia jest zazwyczaj deszcz, chłód, lub wiatr, który zatrzymuje królowę czasem w ulu za długo, albo też niedokształcenie skrzydeł, zdarzające się często, przez co nie może ona wzlecieć tak wysoko i latać tak długo, jak tego wymaga organ płciowy samca, by spełnił swe funkcje. Mimo wszystko przyroda, nie licząc się z temi różnemi przyczynami dużo realniejszemi, z jakimś dziwnym uporem faworyzuje mnożenie się samców. Czasem taż sama przyroda narusza inne jeszcze prawo swoje, w tym celu, by wydać samce. Obserwowano nieraz, że w ulach sierocych robotnice, ogarnięte chęcią podtrzymania bytu kolonji, wysilają się na znoszenie jaj i mimo uwstecznionych jajników, pod wpływem tego pożądania rozszerzają ile sił swe części rodne i dopóty czynią wysiłki, aż im się wreszcie uda znieść kilka jaj. Ale i z tych jaj, podobnie jak z jaj królowej niezapłodnionej, wylęgają się również samce.

XIII.

Chwytamy tu na uczynku niezaprzeczalnej i wyraźnej interwencji jakąś wolę wyższą, ale zgoła pozbawioną rozsądku, krzyżującą w straszny sposób świadomą wolę życia. Tego rodzaju interwencje zdarzają się dosyć często w królestwie owadów. Jest to rzecz bardzo ciekawa, a w onem królestwie tak ludnem, jak żadne i tak bardzo różnolitem, uchwycić można często lepiej pewnie zamysły przyrody i nadybać ją na jakichś doświadczeniach, czy próbach niefortunnych i niedokończonych. Żywi ona naprzykład jedno wielkie, powszechne pragnienie, przejawiające się wszędzie, mianowicie udoskonalenie każdego gatunku przez zwycięstwo najsilniejszych osobników. Zazwyczaj walka jest zorganizowana doskonale i hekatomby słabych są bardzo wielkie. Nie znaczy to jednak nic wobec tego, że triumf zwycięzcy jest pełny i osiąga swój cel. Nie tak się jednak ma rzecz w razach, kiedy widocznem jest, że sama przyroda nie zdołała dojść do ładu z uświadomieniem sobie celów, do których zmierza i wówczas albo triumf zwycięzcy jest niemożliwy, albo jego los staje się równie smutny, jak los zwyciężonych. Nie porzucając naszych pszczół, znaleźć możemy bardzo charakterystyczny przykład takiego nieporozumienia w dziejach triangulinów pszczoły, noszącej miano citaris colletes. Zobaczymy zresztą, że dużo szczegółów tej historji dotyczy również bardzo blisko dziejów ludzkich i bliżej może związane są one z losami człowieka, niż nam się to wydawać może.
Owe trianguliny, są to pierwotne liszki pewnego pasorzyta, żyjącego na dzikiej, grubawego kształtu, samotniczej pszczole, tak nazwanej, budującej swe gniazdo w długim, podziemnym chodniku. Trianguliny czekają na pszczołę u wejścia do tej galerji, a jest ich zazwyczaj około pięciu. Przyczepiają się do włosów pszczoły i umieszczają się na jej grzbiecie. Nie byłoby nic do powiedzenia, gdyby walka mocnego ze słabym zaczęła się teraz i rozegrała, wszystko byłoby w porządku i stałoby się zgodnie z prawem ogólnem. Tymczasem, niewiadomo zgoła dlaczego, instynkt ich sprawia, a tem samem nakazuje natura, że siedzą spokojnie na pszczole, nie ruszają się wcale podczas zbierania soku z kwiatów, podczas budowania i napełniania komórek i czekają spokojnie właściwej chwili. Kiedy jednak zniesie ona jajo, natychmiast rzucają się na nie i biedna pszczoła zamyka starannie komórkę, napełnioną najlepszą strawą, nie wiedząc zgoła o tem, że zamyka wraz z potomkiem najgorszego wroga, który mu poprzysiągł śmierć.
Gdy komórka zostanie zamknięta, zaczyna się zaraz nieunikniona i... zbawienna, jak wynika z praw ogólnych walki o byt... selekcja naturalna pomiędzy triangulinami, chcącemi pożreć jedno jedyne jajko pszczele. Najsilniejszy i najzręczniejszy porywa swego przeciwnika, nie mając innej broni, w szczęki, podnosi go w górę i trzyma tak nieraz całemi godzinami w powietrzu, aż nakoniec ginie. Kiedy ta walka się rozgrywa, trzeci triangulin, który pozostał sam, lub pokonał swego współzawodnika, zabrał się do jaja i pożera je. Zwycięzca musi uporać się teraz z nowym przeciwnikiem, co mu zresztą przychodzi z łatwością, gdyż triangulin je tak żarłocznie i tak jest zajęty zaspokajaniem swego przednarodzennego głodu, że nie zwraca uwagi na niebezpieczeństwo, a gdy się chce bronić, jest już za późno.
Zostaje pokonany i ostatni triangulin staje się panem sytuacji, oraz posiadaczem wyłącznym tak dzielnie zdobytego jaja. Zanurza chciwie głowę w otwór, zrobiony przez poprzednika i zaczyna długą ucztę, mającą go przeistoczyć w owad doskonały, oraz dostarczyć mu narzędzi, któremi wydobędzie się z komórki pszczelej na świat. Ale natura, która urządziła całą tę walkę i unormowała jej warunki, okazała się tak skąpą w wyznaczeniu nagrody zwycięzcy, tak małą mu ją wymierzyła miarkę, mimo tylu trudów, że jedno jajko pszczele wystarcza dokładnie na wyżywienie jednego jeno triangulina. W ten sposób, dodaje Mayet, z którego relacji wzięliśmy ten przykład dziwny i zdumiewający,... w ten sposób zwycięzca po pewnym czasie zostaje bez pożywienia, gdyż ostatni współzawodnik, całkiem nadaremnie dla siebie samego, pozbawił go koniecznej porcji, pożarłszy jej część znaczną przed śmiercią. Zwycięski triangulin, nie mogąc w tym okresie swego życia przetrzymać głodu, ginie jak poprzednicy i zostaje zeń jeno szkielet owadzi, leżący obok łupki z jaja, albo topi się w płynnym miodzie, przeznaczonym dla liszki, którym się pożywić nie może.

XIV.

Ten fakt, chociaż rzadko w zarysach tak jasnych jak tutaj, powtarza się dosyć często w historji natury. Widzimy tu bez obsłonek walkę pomiędzy świadomą wolą triangulina, chcącego żyć, a wolą tajemną i powszechną przyrody, która domaga się również, aby żył, a nawet, by rozwijał i doskonalił swe życie w mierze większej, jakby go do tego mogła popchnąć własna jego wola. Ale przez jakąś dziwną nieuwagę, nakazane mu doskonalenie się niweczy życie najdzielniejszego z pośród danych osobników. Citaris colletes wyginęłaby też niezawodnie oddawna, gdyby nie to, że pewna część jajek, wolnych przypadkiem od pasorzytów, a przeto takich, które zdołały oszukać zamysły natury i uniknęły skutków owego doskonałego i przezornego prawa, które domaga się zawsze i wszędzie zwycięstwa najsilniejszego w walce o byt.
Zdarza się tedy, że popada w błąd owa wielka potęga, jak nam się zdaje nieświadoma, ale bezwzględnie mądra, albowiem życie, jakie organizuje i podtrzymuje, stwierdza, iż działała celowo. Tak, myli się ona fatalnie, na cóż przeto zda się nam apelować do jej nieomylnego najwyższego rozumu, co czynimy w chwilach, kiedy stajemy u granic własnego. Jeśli jest omylną, to kto prostuje jej omyłki?
Ale wróćmy do tej interwencji fatalnej, która przybiera formę partenogenezy u pszczół. Nie zapominajmy, że wszystkie problemy napotykane w świecie, tak odmiennym od naszego, dotyczą nas samych i to bardzo blisko. Przedewszystkiem jest bardzo prawdopodobne, że w naszem własnem ciele, z którego doskonałości jesteśmy tak bardzo zarozumiali, sprawy odbywają się w ten sam sposób. Wola, czy duch natury władający naszym żołądkiem, sercem i tą częścią naszego mózgu, która funkcjonuje podświadomie, nie różni się pewnie niczem od ducha, czy woli, jaka działa w organizmach zwierząt najpierwotniejszych nawet, w roślinach i minerałach. A prócz tego, któż ośmieli się twierdzić, że jakaś interwencja bardziej utajona, nie mniej jednak niebezpieczna nie ma miejsca w sferze funkcyj świadomych człowieka? Któż w przypadku, o którym mówimy, ma rację ostateczną i stawia na swojem, przyroda, czy pszczoła? Cóżby się stało, gdyby pszczoła, będąc posłuszniejszą, lub też z większem zrozumieniem idąc po linji woli tejże natury, czyniła co każe do nieskończoności, a gdy domaga się samców, wydawała na świat same jeno trutnie? Czyż wówczas mógłby się ostać gatunek? Czyż mamy stąd wyciągnąć wniosek, że źle i niebezpiecznie jest przenikać zbyt dobrze i pełnić zbyt ściśle, z nadmiernym zapałem to, czego się domaga, i może sama chce, byśmy jej nie badali zbyt dokładnie i nie stosowali się w praktyce do wyników tych badań? Czy może tutaj leży jedno z największych niebezpieczeństw, jakie zagrażają rodzajowi ludzkiemu? Odczuwamy doskonale w sobie działanie sił podświadomych, domagających się czynów wprost sprzecznych z temi, jakie nam wskazuje i zaleca nasz rozum. Zdaje się, że dobrze jest, gdy ta inteligencja, zatoczywszy pełne koło, nie wiedząc dokąd się skierować, zatapia się w onych siłach, jednoczy z niemi i niespodzianie zwiększa ich moc i działalność zapasem swej utajonej energji.

XV.

Czyż mamy prawo z niebezpieczeństw partenogenezy wyciągać ten wniosek, że przyroda nie zawsze umie ustosunkować środki do celu, dalej, że to, co, jak sądzimy, utrzymuje się przez nią, istnieje na powierzchni życia jeno dzięki tym przezornym ograniczeniom, jakie narzuciła swym prawom pełnym przezorności, a często nawet jeno wyłącznie dzięki okolicznościom zgoła postronnym, których szczęśliwego zbiegu zgoła przewidzieć nie była w stanie?
Czyż bo wogóle przewiduje ona coś, rozumie, podtrzymuje, czyż zmierza do czegoś? Natura, powiedziećby można śmiało, jest to słowo, którem oznaczamy to, co jest niepoznawalne, a niewiele jest takich faktów, któreby usprawiedliwiały przyznawanie jej celów, czy inteligeneji. Mamy tu w rękach jakieś urny szczelnie pozamykane i ustawiamy je rzędami wzdłuż ścian gmachu naszych wyobrażeń o wszechświecie. Aby nie być zmuszonymi oznaczać każdej niezmiennym napisem: niepoznawalne, która to etykieta zniechęca i skłania do milczenia, wyryliśmy na każdej z nich odmienny napis, stosownie do ich kształtów i wielkości. Widnieją przeto słowa takie jak: Natura — Życie — Śmierć — Nieskończoność — Walka o byt — Genjusz gatunku — i innych mnóstwo, a nie różnią się one wcale od takichże napisów naszych przodków, które miały brzmienia takie jak: — Bóg — Opatrzność — Przeznaczenie — Zbawienie. — Tyle jeno chcemy i poprzestajemy na tem w zupełności. Ale wnętrze owych urn jest nam całkiem nieznane. Zyskaliśmy tyle, że, umieszczając napisy mniej groźne, niż nasi przodkowie, mamy więcej śmiałości zbliżyć się do onych urn, dotykać ich i przykładać do nich ucho, nadsłuchując z uwagą arcyzbawienną.
To jest jednak rzeczą pewną, że bez względu na zawartość, ta przynajmniej największa urna, która nosi nazwę natury, mieści w sobie siłę rzeczywistą, najrealniejszą z wszystkich, zdolną utrzymać na globie naszym mnóstwo różnych przejawów życia, mnogość zjaw, ogromną i dziwnie urozmaiconą i dochodzi do tego środkami tak genjalnemi, że bez przesady powiedzieć można, iż przekraczają wszystko, czego dokazać jest w stanie organizacyjny genjusz człowieka. Czyżby można bezlik onych zjaw utrzymać innemi jeszcze środkami? Czy może my jeno błądzimy, dopatrując się tam przezornych, mądrych zarządzeń, gdzie działa sam jeno szczęśliwy w danym momencie, a zgoła nieprzewidziany przypadek, jeden z pośród miljonów przypadków, jakie w następnej sekundzie powodują skutki zgoła straszliwe?

XVI.

Może i jest tak w istocie, ale one szczęśliwe przypadki dają nam mimo wszystko lekcję sztuki podziwiania, która tyle warta, że odżałować można tych zjaw, które pogrążają się w nicości skutkiem przypadków nieszczęśliwych. Nie potrzeba brać nawet pod uwagę istot, posiadających przebłyski świadomości, czy inteligencji, uzdatnionych do walki z prawami ślepemi, pomińmy również pierwotnych, jednokomórkowych przedstawicieli królestwa zwierzęcego, jak protozoa. Badania mikroskopowe słynnego uczonego Cartera dowiodły niezbicie, że wola, pożądanie i wybór dowolny przejawiają się już w istotach tak pierwotnych, jak śluzowce, że odruchy chytrości i podstępu stwierdzić można w wymoczkach, pozbawionych wszelkich organów, w amoebie, która ściga z przezorną cierpliwością młodociane anicety w momencie, kiedy wychylają się z ciała macierzyńskiego, wiedząc dobrze, że w tej chwili nie posiadają jeszcze obronnych rzęs jadowitych. Amoeba nie posiada ani systemu nerwowego, ani żadnego innego organu, podpadającego pod zmysły obserwatora. Przejdźmyż teraz do roślin, które jako nieruchome zdają się być wystawione na wszelkie fatalności losu. Nie zatrzymując się na znanej, mięsożernej droserji, zachowującej się całkiem, jak zwierzę, przypatrzmy się genjalności najprostszych i najbardziej znanych nam kwiatów, dla których odwiedziny pszczół posiadają wielkie znaczenie, albowiem są warunkiem krzyżowania, które im jest bardzo potrzebne. Spojrzyjmy uważnie na przedziwne zachowanie się woreczka błonkowego (rostellum) mazistych nasad maczugowatych pylników (retinaculum), oraz pochyleniu matematycznie dokładnemu owych pylników u storczyka, zwanego orchis morio[3], lub weźmy pod uwagę podwójny, a nieomylnie działający zatrzask pylników szałwi, zapomocą którego pylniki te dotykają w danem, określonem miejscu ciała owadu zanurzającego ssawkę w dno kielicha, który to owad potem musi dotknąć dokładnie tem samem miejscem słupka kwiatu drugiego.
Dobrze uczynimy również, przypatrując się z uwagą zachowaniu się i obliczonym dokładnie ruchom słupka rośliny pedicularis silvatica. Z chwilą zjawienia się pszczoły, różne organa tego kwiatu zaczynają się ruszać wzorem owych sztucznych tarcz z wyskakującemi figurkami, które zaczynają funkcjonować w momencie, gdy celny strzał trafi w czarny punkt centralny.
Moglibyśmy zejść niżej jeszcze i, za przykładem Ruskina, zastanowić się, jak on to uczynił w swej pracy p. t. Ethics of the Dust (Moralność pyłków), nad obyczajami, charakterem i sprytem kryształów, zapoznać się z ich sporami, dowiedzieć się co czynią, gdy jakieś ciało obce dostanie się w przestrzeń ich płaszczyzny i pokrzyżuje plany, które zaliczyć musimy do najstarszych chyba na ziemi przejawów życia, przekraczających wszystko, co może wymyślić nasza fantazja.
Niezmiernie ciekawa jest taka walka z nieprzyjacielem, usuwanie go ze sfery własnej i, co nader często się zdarza, zwycięstwo słabszego nad silnym. Naprzykład potężny kwarc ustępuje wspaniałomyślnie miejsca skromnemu, a chytremu epidotowi, pozwala mu umieścić się ponad sobą, rzec można na głowie. Straszne znów walki toczy, pełne wspaniałych epizodów, kryształ górski z żelazem. Hyalin niepokalany nie znosi na przestrzeni swej regularnej ekspansji żadnego zanieczyszczenia, żadnego zboczenia od form geometrycznych i z góry usuwa bezwzględnie wszystko, co mu staje na drodze. Tuż obok niego żyje brat rodzony hepatyt, godzący się na kompromisy, krzywy, poskręcany, chorowity, amoralny i nędzny. Moglibyśmy przytoczyć wreszcie przykłady zabliźniania się ran kryształów i odrastanie okaleczałych części, o czem opowiada szeroko Claude Bernard. Ale tajemnicze te przejawy są za dalekie naszym pojęciom o życiu i zbyt dziwne. Wróćmy tedy do roślin, będących ostatniemi kształtami życia, zbliżonemi poniekąd do naszego. Nie idzie tu już o zwierzęta, czy owady, którym przypisujemy świadomą wolę osobniczą, która je utrzymuje przy życiu. Roślinom nie przypisujemy żadnej, nie możemy bowiem znaleźć w nich najdrobniejszego śladu tych organów, które są siedliskiem i źródłem woli, inteligencji i inicjatywy czynów. Wszystko przeto, co w nich działa w sposób tak przedziwny, pochodzi wprost z tego źródła, które w braku innej nazwy zowiemy naturą. Nie jest to tedy już inteligencja indywidualna osobnika, ale siła nieświadoma i niepodzielna i ona to sama czyni zasadzki na inne formy samej siebie. Czyż wyciągniemy stąd wniosek, że zasadzki owe są to jeno przypadkowe zjawy, utrwalone rutyną, będącą w swej istocie również produktem przypadku? Nie mamy do tego prawa. Można tylko powiedzieć, że, w braku onej kombinacji opatrznościowych okoliczności, rośliny pewnego gatunku nie mogłyby istnieć, i że zastąpioneby zostały innemi, nie potrzebującemi koniecznie zapłodnienia krzyżowego. Niktby zapewne nie spostrzegł, że znikły one z powierzchni ziemi i nikomuby się przez to życie pulsujące na naszym globie nie wydało prostszem, zrozumialszem, mniej urozmalconem i cudownem.

XVII.

A jednak rzuca się w oczy z taką oczywistością, że nie sposób tego nie przyznać, iż akty, posiadające wszelkie cechy czynów rozwagi i inteligencji, wywołują i doprowadzają do skutku owe szczęśliwe wypadki, o których mówiliśmy. Skąd się tedy biorą? Czy są produktem samego zjawiska życiowego, czy siły, z której czerpie życie? Nie powiem, że jest to rzecz obojętna, przeciwnie, zależałoby nam bardzo, by to wiedzieć. Ale zanim dowiemy się, czy kwiat sam przez się usiłuje podtrzymać i udoskonalić życie, jakie natura w nim złożyła, czy też natura czyni wysiłki, by podtrzymać i rozwinąć ową cząstkę bytu, którą wyobraża kwiat, wreszcie czy sam jeno przypadek reguluje wytwór przypadkowości, tymczasem, mnóstwo niezaprzeczalnych faktów skłania nas do przypuszczenia, że coś podobnego do naszej najszczytniejszej myśli wyłania się częstokroć z ogólnego tła i ten przejaw musimy podziwiać, nie mogąc go pojąć, ani umiejscowić.
Czasem wydaje nam się, że z tego tła ogólnego wyłania się błąd, czy pomyłka. A mimo, że wiemy bardzo niewiele, wiemy to jednak, bośmy się przekonali mnóstwo razy, że błąd jest to akt roztropności, która przekroczyła swój zakres i zboczyła na inne drogi. Nawet w ciasnym zakresie, jaki objąć zdołamy oczyma, możemy stwierdzić, że jeżeli natura, jak sądzimy, myli się w jednem, to uznaje za potrzebne prostować swą nierozwagę w innych wypadkach, lub w tym samym nawet, zapomocą odmiennych środków. Kazała żyć trzem wymienionym kwiatom w warunkach tak trudnych, że nie mogą się zapłodnić same, ale wzamian za to uznała za korzystne, nie wiemy zresztą czemu, by te trzy kwiaty dawały się zapładniać przez swych sąsiadów. Genjusz, który nie ukazał nam się po lewicy, objawił nam się po prawicy i, pobudziwszy do czynu inteligentny akt kwiatu, uratował mu życie. Zboczenia owego genjuszu są dla nas niezrozumiałe, ale poziom jego jest zawsze ten sam. Zdaje się zniżać, dopuszczając się błędu, godząc się z tem, że może popełnić omyłkę, ale jawi się natychmiast w organie, który ma rzecz naprawić i wznosi się znowu na właściwy wyż swej twórczości. W którąkolwiek spojrzymy stronę, zawsze unosi się nad naszemi głowami. Niema tak rozległego oceanu, bezkreśnego przestworza wód, w któremby najśmielsze, najniezawiślejsze myśli nasze i czyny nie były jeno kropelkami bez znaczenia. Przestwór ten zwiemy dziś „naturą”, jutro znajdziemy dlań inne jakieś miano, straszliwe może, lub słodsze. Ale włada on i władać nie przestaje z jedną mocą i mądrością, jednocześnie życiem i śmiercią i uzbraja obie te zwaśnione i wrogie sobie siostry w narzędzia walki, lub też wyposaża je w uczucia zgody tak, że wzburzają i zdobią naprzemiany jego łono.

XVIII.

Otwartą i nierozstrzygniętą jest kwestja, czy natura taka, jak ją określiliśmy, przedsiębierze potrzebne środki, by utrzymać to, co się jawi na jej powierzchni, czy też, przeciwnie, trzeba zataczać przedziwne koło i pytać, zali to, co się przejawia na jej powierzchni, przedsiębierze środki zaradcze przeciw onemu genjuszowi, który mu dał życie. Niepodobna określić, czy dany gatunek utrzymał się przy życiu wbrew niebezpiecznej dlań opiece tej najwyższej woli i to niezależnie od niej, czy właśnie życie swe zawdzięcza owej opiece niepojętej.
Możemy powiedzieć tylko, że taki, a taki gatunek istnieje i że, jak z tego wynika, natura w tym wypadku postawiła na swojem. Ale któż zbada ile takich gatunków, którycheśmy nie znali, padło ofiarą tej inteligencji niedbałej, czy niemetodycznie działającej?
Możemy ponadto stwierdzić jeszcze tylko, że ów niepojęty fluid, który nazywamy życiem, przyjmuje często zdumiewające formy, często sprzeczne i wrogie, bądźto w sferze absolutnej nieświadomości, bądźteż w pewnego rodzaju świadomym stanie, a jednak pozostaje zawsze tem, co tkwi w nas i we wszystkiem innem, jest treścią myśli naszych, które go sądzą i tym cichym głosem, który się wysila, by o nim mówić.





  1. Ta deszczułka jest zazwyczaj przedłużeniem deski, na której spoczywa ul. Jest to rodzaj ganku, peronu czy chodnika przed wylotem głównym ula.
  2. Niektórzy apidologowie twierdzą, że zarówno królowa, jak robotnica po wykluciu się z jajka dostaje pożywienie takie samo, rodzaj mleka bogatego w azot, wydzielanego przez gruczoł na głowie piastunki. Ale po kilku dniach robotnice bywają — odłączane — i skazane na żywienie się strawą zwyczajną, natomiast królowa, aż do zupełnego rozwoju dostaje ową polewkę królewską. Rzeczy to nie zmienia.
  3. Pylniki storczyka orchis morio, które badał Darwin, mają kształt maczug. Każda z dwu maczug posiada nasadę, pokrytą warstwą mazistą (retinaculum), otoczoną woreczkiem błonkowym (rostellum), który przy najlżejszem dotknięciu rozdziera się. Pszczoła siada na płatku korony, zanurza ssawkę w dno kwiatowe, by dobyć sok. Dotyka woreczka, rozdziera go, smaruje sobie głowę mazią i przykleja sobie do niej obie maczugi pylników tak, że gdy odlatuje ma na głowie dwa maczugowate różki. Te maczugi, zawierające pyłek, zesychają nagle, w ciągu dwudziestu sekund potrzebnych pszczole dla wypompowania nektaru z dna kielicha i kurczą się w ten sam zawsze sposób obliczony dokładnie, tak, że kiedy pszczoła zanurza głowę w kwiat następny, same łebki maczug muszą dotknąć wylotu słupka, to jest organu żeńskiego, który oczekuje tego zapylenia. Gdyby maczugi owe sterczały w górę i nie zeschły na czas, to nietylko pyłek nie dostałby się na słupek, ale maczugi zepsułyby drugi woreczek błonkowy bez zapylenia, o które idzie. Jak widzimy, genjusz gatunku storczyka orchis morio urządził całą rzecz nader sprytnie i zapylenie przemienne, czyli krzyżowanie jest zapewnione. Całą tę przedziwną sprawę opisał Darwin w pracy pod tytułem: „O zapylaniu storczyków przez owady i dobrych wynikach krzyżowania”.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Franciszek Mirandola.