Święty/Część II/Rozdział ósmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ ÓSMY.
1.

Leila upajała się pełnemi haustami swem nowem życiem. Ilekroć była zakochana, uczucie to pochłaniało ją całą i dotychczas wypalało się zawsze wcześniej, niż u partnera. Składało się to naturalnie dla niej bardzo korzystnie. Leila jednak nigdy nie liczyła się z możliwością, że miłość jej wygaśnie. Ilekroć była zakochana, przypuszczała, że stan ten trwać będzie wiecznie. I teraz była tego pewna i to bardziej, niż kiedykolwiek. Wierzyła, że Jimmy Fort jest owym człowiekiem, za którym tęskniła przez całe życie. Nie był tak przystojny, jak Fane czy Lynch, ale mimo to, przy nim — tamci dwaj wydawali się teraz prawie śmieszni. W rzeczy samej nie liczyli się wcale, maleli, bledli, stawali się pojęciami bez treści, słowem spotykał ich los wszystkich innych mężczyzn, dla których miała kiedyś przelotną słabość. Istniał dla niej teraz tylko jeden mężczyzna na świecie i będzie dla niej istniał zawsze. Nie idealizowała go też wcale, uczucie jej było zbyt głębokie; dźwięk jego głosu, dotknięcie ręki wzbudzały w niej dreszcz rozkoszy; śniła o nim; tęskniła za nim, gdy go nie widziała. Gryzła się też, gdyż zdawała sobie dokładnie sprawę, że namiętność jego nie była ani w połowie tak silna, jak jej własna. Było to dla niej doświadczenie zupełnie nowe i kazało jej trzymać stale wszystkie instynkty w bolesnem naprężeniu. Kto wie, czy właśnie ta niepewność co do jego przywiązania nie czyniła go jej droższym od innych. Tkwiła w tem jednak i druga przyczyna — poczucie, że Czas goni za nią, że to była jej ostatnia wielka szansa. Śledziła go bacznie, jak kotka śledzi swe kocię, ukrywając to, rzecz prosta, zręcznie, gdyż miała wiele doświadczenia. Od pewnego czasu trawiła ją dziwna, tajemna zazdrość o Noel, choć nie umiałaby wytłómaczyć, na czem była oparta. Może przyczyna leżała jedynie w jej wieku, lub może pochodziła z owego nieokreślonego podobieństwa Leili do dziewczyny, której urok przewyższał nawet jej własny z czasów młodości; lub może powodem były rzucone mimochodem uwagi Forta o „tej małej królewnie z bajki“. Coś nieuchwytnego, podświadomego budziło w niej tę zazdrość. Aż do śmierci narzeczonego młodej kuzynki Leila czuła się bezpieczna, gdyż wiedziała, że Jimmy Fort nie sięgnąłby po własność innego mężczyzny; czyż nie dowiódł tego już dawno temu, kiedy od niej samej uciekł? Żałowała więc często, że mu powiedziała o śmierci Cyryla Morlanda. Pewnego dnia postanowiła naprawić swój błąd. Było to w zoologicznym ogrodzie, dokąd często chodzili w popołudnia niedzielne. Stali przed klatką małpek afrykańskich, które im obojgu przywiodły na pamięć dawne dni spędzone w południowej Afryce. Nie odwracając głowy rzekła, jakby mówiła do małego zwierzątka:
— Czy wiesz, że twoja królewna z bajki, jak ją nazywasz, będzie miała, jak się to mówi, wojenne dziecko?
Głos, jakim zawołał: — Co! — trafił ją w samo serce. Było w nim tyle bezbrzeżnego przerażenia.
Mówiła dalej z uporem:
— Przyszła do mnie i sama opowiedziała mi wszystko. Chłopak nie żyje, jak ci wiadomo. Okropne, prawda? — Spojrzała na niego. Twarz jego, porysowana w niezliczone zmarszczki zdziwienia, wyglądała prawie śmiesznie.
— To urocze dziecko! Przecież to niemożliwe!
— Niemożliwości są czasem prawdą, Jimmy.
— Nie mogę w to uwierzyć.
— Mówię ci, że tak jest, — rzekła gniewnie.
— Co za skandal!
— Winę ponosi ona; sama mi to powiedziała.
— A jej ojciec — padre! Mój Boże!
Leilę opanowała nagle okropna niepewność. Myślała, że wiadomość ta wznieci w nim odrazę, wyleczy go ze słabostki otaczania tego dziecka nimbem romantyzmu; a teraz spostrzegła, że zamiast tego wzbudziła w nim niebezpieczne współczucie. Byłaby sobie najchętniej odgryzła język za to, co powiedziała. Przekonała się, że skoro tylko stał się czyimś rycerzem obrońcą, zatracał wszelką miarę.
Nawet w stosunku do siebie znajdowała gorzkie potwierdzenie tego sądu; zdawała sobie bowiem zawsze sprawę, że najsilniej wiążącą go do niej nicią było poczucie rycerskości, wzgląd na dręczący ją strach przed tem, by Czas nie cisnął jej w kąt. Dopiero dziesięć minut temu wygłosił tyradę przed klatką małpy, która wydawała mu się nieszczęśliwa. A teraz ona sama wzbudziła w nim tę niebezpieczną skłonność ku Noel. Jak mogła była tak głupio postąpić!
— Nie rób takiej nieszczęśliwej miny, Jimmy. Przykro mi, że ci powiedziałam!
Nie odpowiedział najlżejszym odruchem na uścisk jej ręki i szepnął:
— No, to doprawdy szczyt wszystkiego. Co można dla niej zrobić?
Leila odparła miękko:
— Obawiam się, że nic. Kochasz mnie? — Uścisnęła mocno jego dłoń.
— Pewnie, że tak.
Ale Leila pomyślała: — Gdybym była tą małpką, zwróciłby pewnie większą uwagę na moją łapę! — Serce zabolalo ją nagle. Podeszła do następnej klatki z głową podniesioną i mocno zaciśniętemi ustami.

2.

Jimmy Fort wracał tego wieczoru z Camelot Mansions z przykrem uczuciem. Leila zachowywała się tak dziwnie, że pożegnał się i odszedł zaraz po kolacji. Nie chciała rozmawiać o Noel; była nawet jakby zagniewana, kiedy starał się podjąć ten temat. Jakie dziwne były niektóre kobiety! Czy Leila myślała, że można usłyszeć coś podobnego o takiem subtelnem, miodem stworzeniu i nie przejąć się tem wcale? Przecież to była fatalna wiadomość! Co ona na Boga pocznie — biedna, mała królewna z bajki! Rozpad! się domek z kart — zostało nieszczęście! na całe życie — na całe życie! Przy wychowaniu, jakie odebrała, przy takim ojcu — niepojęte, żeby mogła kiedykolwiek przejść nad tem do porządku. Leila okazała się prawie obojętna dla całej tej okropnej sprawy. Kobiety są twarde wobec siebie! Wypadek taki przedstawiał się ciężko nawet dla prostej robotnicy, cóż dopiero dla tego subtelnego, pięknego, otoczonego opieką dziecka! Nie, to doprawdy za mocne — za bolesne! Idąc za impulsem, którego nie mógł stłumić, udał się w kierunku starego placu. Jednak zaszedłszy przed dom, o mało nie zawrócił znowu. Kiedy tak stał niezdecydowany, z ręką na dzwonku, przeszedł koło niego żołnierz z dziewczyną. Ciemne, przytulone do siebie postacie o zatartych konturach wyłoniły się nagle, jakby wyczarowane z rozświeconej księżycem listopadowej mgły i wsiąkły w nią powoli, pozostawiając po sobie tylko odgłos kroków. Fort pociągnął za dzwonek. dzono go do pokoju, który człowiekowi przychodzącemu z mglistej ulicy musiał się wydać rzęsiście oświetlony i tłumny, choć w istocie paliły się w nim tylko dwie lampy, a osób było zaledwie pięć. Siedzieli koło kominka, zatopieni w rozmowie, którą przerwali, kiedy wszedł. Gdy uścisnął dłoń Piersonowi i przedstawiono mu gości: — moja córka Gracja — mężczyznę w mundurze — mój zięć Jerzy Laird — i wysokiego człowieka o wąskiej twarzy i cudzoziemskim wyglądzie, w czarnym szaliku i najwyraźniej bez kołnierzyka, — podszedł do Noel, która podniosła się ze stojącego przed ogniem krzesła. — Nie! — pomyślał, — Albo śniłem, albo mnie Leila okłamała! — Była tą samą doskonale opanowaną, pełną wdzięku dzieweczką, jaka mu utkwiła w pamięci. Nawet uścisk jej ręki był tak samo ciepły i pełen zaufania; usiadł i powiedział:
— Proszę, niech państwo mówią dalej i pozwolą mi się przyłączyć do dyskusji.
— Kłóciliśmy się o wszechświat, kapitanie Fort — rzekł człowiek w mundurze. — Bardzo pięknie, że pan chce nam pomóc. Mówiłem właśnie, że ten nasz specjalny świat nie ma szczególnego znaczenia, że żaden gazeciarz nie byłby przejęty bardziej, niż przy innej okazji, gdyby mu przyszło jutro zawołać: — Straszliwa katastrofa, zupełne rozbicie ziemi — nadzwyczajne wydanie popołudniowe. — Twierdzę, że utworzy się znowu mgławica, z której nasza planeta powstała i że przez zlanie się z innemi mgławicami odrodzi się w nowej formie i tak dalej ad infinitum — ale nie umiem wytłómaczyć dlaczego tak się stanie. Moja żona zastanawia się nad tem, czy świat istnieje wogóle poza świadomością umysłu ludzkiego, ale nie umie wytłómaczyć, czem jest ludzki umysł. Mój teść myśli, że świat jest najmilszą zabawką Boga — nie potrafi jednak wyjaśnić kim, czy czem jest Bóg. Nolli milczy. A monsieur Lavendie nie powiedział nam jeszcze swego zdania. Cóż pan myśli, monsieur?
Człowiek o wąskiej twarzy i wielkich oczach podniósł rękę do wysokiego czoła o żyłach nabrzmiałych jakby z bólu głowy, zaczerwienił się i zaczął mówić po francusku, tak, że Fort musiał słuchać z natężeniem, by zrozumieć.
— Dla mnie wszechświat jest nieograniczonym artystą, monsieur, który od wieków i po wieki wypowiada się w ciągle zmieniającej się formie, stara się zawsze stworzyć arcydzieło i prawie zawsze zawodzi. Dla mnie ten świat i wszystkie światy są — jak my sami i kwiaty i drzewa — małemi osobnemi dziełami sztuki, mniej czy bardziej doskonałemi, których błahe żywoty biegną swoim torem, aż wreszcie niszczeją, obracają się w proch i powracają znów do tego twórczego Artysty, od którego wypływa wiecznie nowa pobudka tworzenia. Zgadzam się ze zdaniem pana Lairda, jeżeli go dobrze rozumiem; ale zgadzam się również i z panią Laird, jeżeli ją dobrze pojąłem. Widzicie państwo, według mnie duch i materja są jednością, a może niema wcale żadnego ducha i żadnej materji, tylko poprostu rozwój i upadek i znowu rozwój, po wieki wieków; ale rozwój ten jest zawsze świadomy — artysta wypowiada się w miljonie wiecznie zmieniających się form; a upadek i śmierć, jak my to nazywamy, są odpoczynkiem i snem, odpływem, który zawsze dzieli dwie wzbierające falc, albo nocą, która przypada między dwoma dniami. Dzień następny różni się jednak zawsze do poprzedniego i jedna fala nie jest równa drugiej; w ten to sposób my sami i drobne kształty świata, te dziełka sztuki Odwiecznego Artysty, nie odnawiają się nigdy w tym samym kształcie, nigdy nie powtarzają się dwa razy — są zawsze świeże — świeże światy, świeże indywidualności, świeże kwiaty, wszystko świeże. Nie widzę w tem niczego przygnębiającego. Dla mnie byłaby przygnębiającą świadomość, że będę żył dalej po śmierci, lub że będę żyl w nowem ciele, ja, a przecież nie ja. Jakżeby to było nudne! Kiedy kończę obraz, jest dla mnie niepojęte, że ten obraz mógłby się kiedyś przemienić w inny, lub że możnaby oddzielić wyraz obrazu od nastroju w jakim został poczęty. Wielki Artysta, który jest duszą Wszechświata, pracuje wciąż nanowo nad tem, by dokonać nowych rzeczy. Jest jak wodotrysk, który wyrzuca wciąż nowe krople w powietrze, każdą różną od drugiej; krople wpadają zpowrotem do wody, płyną do rur i znów tryskają w powietrze, jako nowo utworzone kropelki. Nie potrafię jednak wytłómaczyć, czemu istnieje ta Wieczysta Energja, wypowiadająca się ciągle w nowych indywidualnych kształtach, ten Odwieczny, Pracujący Artysta, zamiast poprostu niczego — zamiast wiecznie trwającej pustki i ciemności; chyba że musi być albo jedno, albo drugie; wszystko lub nic; a że stało się to, a nie tamto, stało się wszystko, a nie właśnie nicość.
Przerwał, a Fort miał uczucie, że wielkie oczy malarza, utkwione w jego twarzy, nie widziały go wcale, zapatrzone w coś poza nim. Człowiek w mundurze, który podniósł się z krzesła i stał z ręką opartą o ramię żony, rzekł:
— Brawo monsieur; bardzo pięknie ujęte z artystycznego puijktu widzenia. Pomysł w każdym razie piękny; ale czy trzeba nam wogóle jakiegoś pomysłu? Świat zewnętrzny istnieje; musimy się ze stanem rzeczy poprostu pogodzić.
Fort miał wrażenie, że smukła, ciemna postać gospodarza zadrżała; Pierson wstał i zbliżył się do ognia.
— Nie mogę się zgodzić — rzekł, — na identyczność twórcy ze stworzeniem. Bóg istnieje poza nami. Nie mogę się też zgodzić z tem, że wszechświat nie zdąża do określonego celu i spełnienia. Wszystko stworzone zostało wedle zamierzeń Bożych. Myślę, że nasze rozumowania napełniły nas niesłusznie zbyt wielką dumą. Świat zatracił poczucie szacunku; martwi mnie to, gorzko mnie to martwi.
— A ja cieszę się tem — powiedział człowiek w mundurze.
— No, kapitanie Fort, teraz kolej na pana.
Fort, zaopatrzony w Noel, otrząsnął się z zamyślenia i rzekł:
— Według mnie, to co monsieur nazwał wyrazem — jest walką. Mam podejrzenie, że wszechświat jest poprostu jedną długą walką, sumą zwycięstw i klęsk. Zwycięstw, prowadzących ku klęskom, klęsk ku zwycięstwom. Pragnę zwyciężyć, dopóki żyję, a ponieważ pragnę zwyciężyć, więc pragnę żyć po śmierci. Śmierć jest klęską. Nie chcę tego uznać. Dopóki tkwi we mnie ten instynkt, wierzę, że nie umrę; kiedy go stracę, umrę zapewne. — Zdawał sobie sprawę, że Noel zwraca się ku niemu, miał jednakowoż uczucie, że nie słucha jego słów. — Podejrzewam, że to, co nazywamy duchem, jest w istocie instynktem wojowniczym, że to, co nazywamy materją jest dążeniem do spoczynku. Czy, jak mówi pan Pierson, Bóg jest poza nami, czy, jak myśli monsieur, my wszyscy jesteśmy cząstką Boga, — tego naturalnie nie wiem.
— Aha, proszę! — rzekł człowiek w mundurze.
— Wszyscy mówimy tak, jak nam nasz temperament dyktuje, ale żaden z nas nic nie wie. Religje tego świata są poprostu poetyckim wyrazem pewnych silnie wybujałych temperamentów. Monsieur mówił przed chwilą jak poeta, a jego temperament jest jedynym, który dotychczas nie został jeszcze narzucony światu w formie religji. Idź pan w świat i głoś pan swą religję z dachów domów, monsieur, i zobacz pan, co się stanie.
Malarz potrząsnął głową z uśmiechem, który zdawał się Fortowi tylko pozornie pogodny a był w istocie niezmiernie smutny.
— Non monsieur — rzekł, — artysta nic narzuca swego temperamentu innym. Różnica temperamentów jest najistotniejszem źródłem jego radości i jego wiary w życie. Gdyby nie było różnic, nie byłoby dla niego życia. Tout casse, tout lasse“, przemiana jedynie trwa wiecznie. My artyści hołdujemy zmianie, monsieur, hołdujemy nowości każdego poranka, każdego wieczoru, każdej osoby, każdego wyrazu energji. Niema dla nas rzeczy ostatecznych; łakniemy ciągle czegoś nowego, nigdy nie jesteśmy nasyceni. Widzi pan — nawet w śmierci jesteśmy zakochani.
Zapadło milczenie; potem Fort usłyszał szept Piersona:
— To bardzo piękne, monsieur; ale ach! jakie niesłuszne!
— Jakież jest twoje zdanie, Nolli? — rzucił nagle człowiek w mundurze. Dziewczyna siedziała bardzo cicho na swem niskiem krześle z rękoma splecionemi na kolanach, z oczyma utkwionemi w płomienie; światło lampy spływało na jej jasne włosy; podniosła wzrok, wzdrygnęła się i spotkała spojrzenie Forta.
— Nie wiem, nie słuchałam.
Coś poruszyło się w nim, jakaś paląca litość, gwałtowne pragnienie przyjścia jej z pomocą. Powiedział szybko:
— W dzisiejszych czasach trzeba działać. Filozofja nie zda się dziś na nic. Jedyne, co czynić trzeba, to rozbudzać nienawiść do tyranji i okrucieństwa, a bronić wszystkiego, co słabe i opuszczone. To jedno zostało nam jeszcze i dla tego jednego warto jeszcze żyć, dziś, gdy zbiegły się sfory z całego świata, by żłopać krew.
Teraz Noel słuchała, więc ciągnął dalej z zapałem:
— Nawet my, którzyśmy stanęli do walki z tą pruską hałastrą nauczyliśmy się od nich szczucia, szczuliśmy ich po całym kraju, na wszystkie możliwe sposoby. Takie rzeczy są niebezpiecznie zaraźliwe.
— Nie widzę, żebyśmy byli zarażeni, kapitanie Fort.
— Obawiam się jednak, że tak jest, panie Pierson. Przeważna część ludzi idzie zawsze za tłumem; nacisk jest teraz szczególnie silny; a pęd do szczucia leży w powietrzu.
Pierson potrząsnął przecząco głową:
— Nie, ja tego nie widzę, — powtórzył; — mnie się zdaje, że mamy teraz więcej braterskich uczuć i więcej pobłażania.
— Ach! monsieur le curé — zabrzmiał bardzo łagodnie głos malarza, — trudno jest dobremu człowiekowi widzieć zło, jakie go otacza. Istnieją ludzie, których świat mija, których rzeczywistość nie może dotknąć. Wędrują drogami Bożemi, nasza zwierzęcość i brutalność jest dla nich czemś nierzeczywistem. Pęd do szczucia, jak monsieur mówi, leży w powietrzu. Widzę teraz łudzi takimi, jakimi są wistocie: są jak goniąca tłuszcza z otwartą paszczą i wywieszonym, czerwonym językiem, a chrapliwy oddech i krzyki unoszą się daleko przed nimi. Na kogo się teraz rzucą — nikt nie wie; może na niewinnego, może na winnego. Może, gdyby pan widział, jak pożerają kogoś drogiego panu w pańskich oczach, monsieur le curé, możeby pan to też zrozumiał; a jednak nie wiem.
Fort widział, jak Noel zwróciła się ku ojcu; wyraz jej twarzy w tej chwili był bardzo dziwny, nawpół pytający, nawpół przerażony. Nie! Leila nie kłamała, ani jemu nic się nie przyśniło. To była prawda!
Kiedy się pożegnał i wyszedł znowu na plac, widział ustawicznie przed sobą w świetle księżyca jej rysy i postać; miękki kontur sylwetki, jasny koloryt, smukłą subtelność kształtów i zamyślenie w wielkich szarych oczach. Przeszedł już New Oxford Street i kawałek drogi do Strandu, kiedy usłyszał za sobą cichy głos:
— Oh, c‘est vous monsieur! — Malarz wyłonił się z mgły.
— Czy pan zdąża w tę samą stronę? — rzekł Fort. — Obawiam się, że idę zbyt powoli.
— Im wolniej, tem lepiej, monsieur. Londyn jest taki piękny w ciemnościach. Te księżycowe noce — to rozpacz dla malarzy. Są chwile, kiedy się czuje, że rzeczywistość nie istnieje. Wszystko spowite jest snem — jak twarzyczka tej młodej pani.
Fort zaskoczony obrócił się ku niemu szybko.
— Ach, więc takie wrażenie robi na panu?
— Co za czarująca postać! Co za atmosfera przeszłości i przyszłości ją otacza! I nie chce mi pozwolić, żebym ją malował! Może rzeczywiście tylko Mathieu Maris... — Zdjął miękki szeroki kapelusz i przejechał sobie palcami przez włosy.
— Tak, — rzekł Fort — to byłby piękny obraz. Nie jestem znawcą sztuki, ale jednak to rozumiem.
Malarz uśmiechnął się i ciągnął swą szybką francuszczyzną:
— Łączy się w niej młodość z dojrzałością, a to się rzadko spotyka. Ojciec jej jest też interesującym człowiekiem; usiłuję go namalować; bardzo trudna głowa. Siedzi zatopiony we własnych rozmyślaniach, a dusza jego ulatuje gdzieś w zaświaty, jak dusza jego kościoła; ucieka z tego wieku maszyn, pozostawiając ciało za sobą — prawda? Jest taki łagodny; święty poprostu. Inni duchowni, których widuję przechodząc ulicami, wcale nie są do niego podobni; są zajęci swemi sprawami, zapięci na ostatni guzik, mają twarze ludzi, którzy mogliby być równie dobrze nauczycielami, adwokatami lub nawet żołnierzami — są ludźmi z tego świata. Czy pan wie o tem, monsieur — to brzmi ironicznie, ale mam wrażenie, że nikt nie może mieć powodzenia jako kapłan, o ile nie jest człowiekiem światowym. Nie widziałem jeszcze żadnego z wyrazem twarzy monsieur Piersona, trochę męczeńskim, a trochę nieprzytomnym. Ten człowiek jest doprawdy nawpół artystą, szczerze kocha muzykę. Maluję go przy fortepianie; kiedy gra, twarz jego ożywia się, ale nawet wtedy jest zupełnie oderwana od życia. Na mnie, monsieur, pan Pierson robi wrażenie pięknego kościoła, który wie, że jest opuszczony. Jest w nim coś patetycznego. Je suis socialiste, ale miałem zawsze estetyczne uwielbienie dla tego starego kościoła, który utrzymał przy sobie swe dzieci jedynie mocą afektu. Czasy się zmieniły; dziś już nie może ich tą siłą utrzymać; stoi w cieniu, z wieżą, wznoszącą się ku niebu, które już nie istnieje; melodja jego dzwonów jest ciągle jeszcze piękna, lecz nie harmonizuje z rytmem ulicy. Chcialbym coś z tego, co powiedziałem, schwycić na płótno, ale sapristi! to trudna sprawa!
Fort chrząknął potakująco. O ile mógł zrozumieć słowa malarza, zadanie wydawało mu się w istocie ciężkie.
— Ażeby to namalować — ciągnął malarz dalej — trzebaby stworzyć odpowiednie tło — trzebaby uchwycić prądy modnego życia i modne typy, które przechodzą koło niego, nie dotykając go w zupełności. Współczesne życie nie uznaje złud ani marzeń. Spójrz pan na ulicę. La, la!
Ciemną ulicą przepływały setki postaci w mundurach i setki dziewcząt. W głosach wszystkich przechodzących brziniała ostra, nawpół żartobliwa wulgarność. Taksówki i autobusy pchały się naprzód, nie bacząc na tłum:, gazeciarze zachęcali do kupowania pism nieprzerwanem wywoływaniem. Malarz wykonał znowu gest rozpaczy:
— Jakże mam oddać w moim obrazie to współczesne życie, które otacza go zewsząd, jak otacza ten kościół stojący na środku ulicy? Spójrz pan, prąd opływa go, jakby chciał go zmyć z powierzchni; a jednak kościół stoi i zdaje się nie widzieć, co się wokół niego dzieje. Gdybym był fantastą, ułatwiłoby mi to sprawę, ale być fantastą to zbyt proste dla mnie — ci panowie romantycy biorą sobie co chcą, skąd chcą i to im wystarcza. Moi, je suis réaliste. I wobec tego, monsieur, wpadłem na pomysł. Nad głową siedzącego przy fortepianie Piersona maluję obraz, wiszący na ścianie — jedną z tych młodych dziewczyn wielkomiejskich, które nie mają w sobie żadnej tajemniczości, żadnej młodości; nic jeno zuchwałość i dobry humor i trochę powierzchownego wykształcenia. Monsieur le cure patrzy na nią, ale jej nie widzi. Chcę, żeby twarz tej dziewczyny była twarzą modnego życia, a on ma się patrzeć na nią, nie widząc jej zupełnie. Jak się panu mój pomysł podoba?
Ale Fort poczuł coś, jakby bunt; uczucie takie szybko ogarnia człowieka czynu, gdy przysłuchuje się artyście.
— Jest coś w tem — rzekł krótko; — a mimo to, monsieur, stoję po stronie współczesnego życia. Weź pan naprzykład te młode dziewczyny i tych żołnierzy. Mimo całej lekkomyślności i wulgarności — gdyż muszę przyznać, że są wściekle wulgarni — jednak to wspaniali ludzie, znoszą z równym spokojem uśmiechy, jak przeciwności losu; wszyscy „spełniają swój obowiązek“, wie pan, i borykają się z tym dziś szczególnie wstrętnym światem. Z estetycznego punktu widzenia są może pożałowania godni, ale czy można nie przyznać, że summa summarum ich filozof ja przewyższa wszystko, cośmy dotychczas mieli? Niema dla nich niczego świętego, to prawda; ale trzymają się dzielnie.
Malarz, który zdaje się wyczuwał, że na jego ideje powiało chłodem, wzruszył ramionami.
— Te rzeczy mnie nie obchodzą, monsieur; utrwalam, co widzę; czy to lepsze, czy gorsze niż było, — nie wiem. Ale niech pan spojrzy! — Wskazał mroczną ulicę, zalaną księżycem. Jak drogocenne kamienie i różnobarwne emalje lśniły na niej kolorowe plamki i oczka mglistych czerwonych i zielonych światełek, ponad któremi pomarańczowe kule lamp łukowych żarzyły się stłumionem światłem. Ulica robiła wrażenie zaklętego sennego widziadła, zaludnionego niezliczonemi kształtami w nieustającym ruchu, które dopiero przy zupełnem zbliżeniu nabierały realnego życia. Malarz wciągnął ze świstem powietrze.
— Ach! — rzekł, — co za piękno! A nikt tego nie widzi — żaden z pośród tysiąca! Szkoda, nieprawdaż? Piękno jest świętością!
Teraz Fort zkolei wzruszył ramionami.
— Każdy człowiek ma swoje własne wizje! — rzekł. — Noga zaczyna mi dokuczać; będę musiał niestety wsiąść do dorożki. Oto mój adres, proszę, niech pan kiedy wpadnie. Jestem przeważnie w domu około siódmej.
— Serdeczne dzięki, monsieur; ale ja idę w północną stronę. Strasznie mi się podobało, co pan mówił o szczuciu. Budzę się często w nocy i słyszę, jak wyją głodne sfory całego świata. Ludzie łagodni z natury czuja się w dzisiejszych czasach, jak cudzoziemcy w dalekich krajach. Dobranoc, monsieur!
Zdjął swój dziwaczny kapelusz, ukłonił się nisko i przeszedł na drugą stronę Strandu, jak senna zjawa, która znika z chwilą przebudzenia. Fort wsiadł do dorożki i pojechał do domu; przed oczyma majaczyła mu ustawicznie Noel. Oto jeszcze jedna ofiara — to urocze dziecko, które czekało, aż je rzucą wilkom na pożarcie, aż cały świat zacznie szczuć i wyć wokoło. Kto wie, czy pierwszym i najgłośniejszym ze wszystkich prześladowców nie będzie jej własny ojciec ze swą szczupłą, czarną postacią i twarzą łagodną, w której gorzały pełne blasku oczy. Co za przeklęta sprawa! Leila nie byłaby zachwycona snami, które miał tej nocy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.