Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oczach. Przeszedł już New Oxford Street i kawałek drogi do Strandu, kiedy usłyszał za sobą cichy głos:
— Oh, c‘est vous monsieur! — Malarz wyłonił się z mgły.
— Czy pan zdąża w tę samą stronę? — rzekł Fort. — Obawiam się, że idę zbyt powoli.
— Im wolniej, tem lepiej, monsieur. Londyn jest taki piękny w ciemnościach. Te księżycowe noce — to rozpacz dla malarzy. Są chwile, kiedy się czuje, że rzeczywistość nie istnieje. Wszystko spowite jest snem — jak twarzyczka tej młodej pani.
Fort zaskoczony obrócił się ku niemu szybko.
— Ach, więc takie wrażenie robi na panu?
— Co za czarująca postać! Co za atmosfera przeszłości i przyszłości ją otacza! I nie chce mi pozwolić, żebym ją malował! Może rzeczywiście tylko Mathieu Maris... — Zdjął miękki szeroki kapelusz i przejechał sobie palcami przez włosy.
— Tak, — rzekł Fort — to byłby piękny obraz. Nie jestem znawcą sztuki, ale jednak to rozumiem.
Malarz uśmiechnął się i ciągnął swą szybką francuszczyzną:
— Łączy się w niej młodość z dojrzałością, a to się rzadko spotyka. Ojciec jej jest też interesującym człowiekiem; usiłuję go namalować; bardzo trudna głowa. Siedzi zatopiony we własnych rozmyślaniach, a dusza jego ulatuje gdzieś w zaświaty, jak dusza jego kościoła; ucieka z tego wieku maszyn, pozostawiając ciało za sobą — prawda? Jest taki łagodny; święty poprostu. Inni duchowni, których widuję przechodząc ulicami, wcale nie są do niego podobni; są zajęci swemi sprawami, zapięci na ostatni guzik, mają twarze ludzi, którzy mogliby być równie dobrze nauczycielami, adwokatami lub nawet żołnierzami — są ludźmi z tego świata. Czy pan wie o tem, monsieur — to brzmi ironicznie, ale mam