Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niezliczone zmarszczki zdziwienia, wyglądała prawie śmiesznie.
— To urocze dziecko! Przecież to niemożliwe!
— Niemożliwości są czasem prawdą, Jimmy.
— Nie mogę w to uwierzyć.
— Mówię ci, że tak jest, — rzekła gniewnie.
— Co za skandal!
— Winę ponosi ona; sama mi to powiedziała.
— A jej ojciec — padre! Mój Boże!
Leilę opanowała nagle okropna niepewność. Myślała, że wiadomość ta wznieci w nim odrazę, wyleczy go ze słabostki otaczania tego dziecka nimbem romantyzmu; a teraz spostrzegła, że zamiast tego wzbudziła w nim niebezpieczne współczucie. Byłaby sobie najchętniej odgryzła język za to, co powiedziała. Przekonała się, że skoro tylko stał się czyimś rycerzem obrońcą, zatracał wszelką miarę.
Nawet w stosunku do siebie znajdowała gorzkie potwierdzenie tego sądu; zdawała sobie bowiem zawsze sprawę, że najsilniej wiążącą go do niej nicią było poczucie rycerskości, wzgląd na dręczący ją strach przed tem, by Czas nie cisnął jej w kąt. Dopiero dziesięć minut temu wygłosił tyradę przed klatką małpy, która wydawała mu się nieszczęśliwa. A teraz ona sama wzbudziła w nim tę niebezpieczną skłonność ku Noel. Jak mogła była tak głupio postąpić!
— Nie rób takiej nieszczęśliwej miny, Jimmy. Przykro mi, że ci powiedziałam!
Nie odpowiedział najlżejszym odruchem na uścisk jej ręki i szepnął:
— No, to doprawdy szczyt wszystkiego. Co można dla niej zrobić?
Leila odparła miękko:
— Obawiam się, że nic. Kochasz mnie? — Uścisnęła mocno jego dłoń.