Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lam, co widzę; czy to lepsze, czy gorsze niż było, — nie wiem. Ale niech pan spojrzy! — Wskazał mroczną ulicę, zalaną księżycem. Jak drogocenne kamienie i różnobarwne emalje lśniły na niej kolorowe plamki i oczka mglistych czerwonych i zielonych światełek, ponad któremi pomarańczowe kule lamp łukowych żarzyły się stłumionem światłem. Ulica robiła wrażenie zaklętego sennego widziadła, zaludnionego niezliczonemi kształtami w nieustającym ruchu, które dopiero przy zupełnem zbliżeniu nabierały realnego życia. Malarz wciągnął ze świstem powietrze.
— Ach! — rzekł, — co za piękno! A nikt tego nie widzi — żaden z pośród tysiąca! Szkoda, nieprawdaż? Piękno jest świętością!
Teraz Fort zkolei wzruszył ramionami.
— Każdy człowiek ma swoje własne wizje! — rzekł. — Noga zaczyna mi dokuczać; będę musiał niestety wsiąść do dorożki. Oto mój adres, proszę, niech pan kiedy wpadnie. Jestem przeważnie w domu około siódmej.
— Serdeczne dzięki, monsieur; ale ja idę w północną stronę. Strasznie mi się podobało, co pan mówił o szczuciu. Budzę się często w nocy i słyszę, jak wyją głodne sfory całego świata. Ludzie łagodni z natury czuja się w dzisiejszych czasach, jak cudzoziemcy w dalekich krajach. Dobranoc, monsieur!
Zdjął swój dziwaczny kapelusz, ukłonił się nisko i przeszedł na drugą stronę Strandu, jak senna zjawa, która znika z chwilą przebudzenia. Fort wsiadł do dorożki i pojechał do domu; przed oczyma majaczyła mu ustawicznie Noel. Oto jeszcze jedna ofiara — to urocze dziecko, które czekało, aż je rzucą wilkom na pożarcie, aż cały świat zacznie szczuć i wyć wokoło. Kto wie, czy