Śpiewy starego Jakóba/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kubisz
Tytuł Śpiewy starego Jakóba
Pochodzenie Z niwy śląskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.
ŚPIEWY STAREGO JAKÓBA


WSTĘP.

Pytasz, pacholę, czemu jestem smutny,
Dla czego życie pędzę bez uciechy?
Może ty myślisz, że mię los okrutny
Karze za jakie bezprawia i grzechy?
Lub może tęsknię za tymi, co sobie,
Życiem strudzeni, legli dawno w grobie,
Mnie zostawiwszy samego na ziemi
Z temi mojemi myślami tęsknemi?
Albo też myślisz, że się zbytnio troszczę
O ziemskich darów hojne używanie
I że bogaczom ich losu zazdroszczę
I wspaniałości w wysokim ich stanie?
O, nie pacholę, nic z tego wszystkiego!
Pan Bóg był łaskaw także dla biednego,
Ja także cząstkę z działu szczęścia wziąłem.
Zresztą, ja wiele nigdy nie pragnąłem,
Więc kontent jestem z życia własnej doli;
Lecz co innego, co innego boli!
Inne cierpienia twarz zmarszczkami zryły,

I włos siwizną całkiem przyprószyły...
I moje życie smutkiem napełniły!

Moje pacholę, patrz, w późnej jesieni
Stoi dąb w lesie silnie, rozłożyście;
Naraz nieznacznie liść się jakoś mieni,
Aż wszystko jego pożółknęło liście.
Myślisz, że liście pożółkło dla tego,
Ponieważ karmy zabrakło dla niego,
Ponieważ słońce za blado świeciło,
Ponieważ niebo piorunami biło?
Lub że robaki rdzeń życia toczyły
I jego soki żywotne wypiły?
O, nie dla tego, o, nie własne losy
Przyczyną tego pożółknienia były.
Lecz, że grad w polu wybił pełne kłosy,
I że na niwie plony się zniszczyły;
Że straszna powódź brzegi pozrywała
I wszystkie kwiaty w falach pogrzebała;
I że błoń była bezbarwna i blada,
I że powietrze bez wonnego tchnienia,
I że dokoła ni dźwięków, ni pienia;
Że cała niwa kwiecista popada
Powoli w rodzaj martwoty, omdlenia!
To wszystko widział i odczuł ból wszystek,
Więc całkiem pożółkł każdy jego listek!

I mnie tak było — bo i ja widziałem,
Co się tu działo na ojczystej ziemi;
Bo życiem całem związany z jej losem,

Uczułem wszystkie najlżejsze jej drgnienia,
Gdy na nią padał nieszczęść cios za ciosem;
Uczułem wszystek jej ból i cierpienia,
Że z tego bólu całkiem posiwiałem!
A w każdym włosie złożony z osobna
Jakiś wypadek lub zmiana żałobna;
I wszystko, co się u nas wydarzyło,
Ciężkiem się echem w mej piersi odbiło;
Wszystko, co zaszło — wyrazy ciężkimi
Tych cierpień ślady w życiu zostawiło!

Jam odczuł wszystko, bom żył każdą chwilę
Życiem mych braci, znał wszystkie ich myśli,
Znał czem upadli i czem się podnieśli.
Niekiedy stali w takiej ducha sile,
Że mi się zdało, iż oni zdobędą
I już na zawsze, na wieki posiędą
Dziedzictwo ojców; — lecz znów byłem świadkiem
Wielkiej słabości, jakiejś małodusznej
Wiary w zwycięztwo naszej sprawy słusznej,
Która to słabość kończy się upadkiem!

Pomnę — w czterdziestym ósmym roku z wiosną
Niebo zesłało nowinę radosną,
Że w naszym Śląsku pańszczyznę zniesiono;
I naród cały, jakby jedno łono,
Owiało na wskróś uczucie wolności,
Przejęło na wskróś uczucie równości!
Myślałem wtedy, że jak ptak więziony
Spróbuje skrzydeł i swobodnym lotem

Wzbije się w słońce, lecz już nigdy w strony
Swego więzienia nie zleci z powrotem;
Tak też lud śląski, powstawszy od pługa,
Którym pracował ciężko na swe pany
Jako niewolnik wzgardzony i sługa,
Wzniesie się duchem, popłynie nad łany
Ojczystej ziemi, ponad fale kłosów,
A posłyszawszy w ich szeleście losów
Swych historyę, pojmie ją i stanie
Wolnym, swobodnym na tym swoim łanie!

Ale zanadto ciężyły te pęta,
Zanadto była ta obręcz ściśnięta,
Która trzymała ducha w udręczeniu;
Zanadto chwile przeszłości utkwiły
Wszystkim w pamięci, by mieć tyle siły,
Aby się podnieść w jednem okamgnieniu!

Jak ta z Egiptu wracająca rzesza,
Lud nie zrozumiał wolności swej daru.
Więc zamiast wznieść się swym duchem do nieba,
Wśród krzyków, kłótni i szemrań i swaru,
Wołali tylko: chleba, wody, chleba!
A że nie mieli za wodza Mojżesza,
Ani pomniejszych słuchali proroków,
Wpadli w moc gorszych, niźli przedtem oków,
Bo wpadli znowu w moc ducha niewoli!
I nieszczęśliwi, do ojczystych progów
Wnieśli cześć cudzych, cześć fałszywych bogów.
Niewinne serca swych dzieci zatruli,

Bo je uczyli tym Bogom się modlić,
Bo je uczyli ohydnie znieważać
Swoje świętości, a obce poważać —
O! takie dzieci musiały się spodlić!
Widziałem nieraz, jak ludu pasterze,
Co opowiadać mieli Boże słowo
I jego święte ogłaszać przymierze,
Gardzili sprośnie ludu tego mową.
A przecież mowa jest świętem ogniwem,
Która człowieka łączy z Bogiem żywym;
Jest jako gdyby szczerozłotą czarą,
Co napełniona miłością i wiarą,
Co obfituje w wszystko wielkie, świetne,
Wszystko cnotliwe, dobre i szlachetne;
Z której na naród cały niebios płynie
Błogosławieństwo, płynie Boża łaska;
A gdy się stłucze ta czara i strzaska,
Wtedy na wieki naród taki zginie!

Och! umiłował Chrystus świat ten bardzo,
Że posłał uczniom ducha swego dary,
Aby narodów strzegli złotej czary!
A więc ci, którzy mową ludu gardzą,
Zrzucają sprośnie z czoła święte znamię!

I gdyby do cię przyszedł i pozdrowił
Cię w imię Boga i gdyby ci mówił
Takowy kapłan, że jest sługą Chrysta,
Jeźli u niego w pogardzie ojczysta
Mowa, nie wierz mu, nie wierz — on kłamie!


Widziałem nieraz, jak nauczyciele,
Którym rodzice dzieci powierzyli,
Jak skarb najdroższy — ten skarb spustoszyli;
Bowiem w serc dziatwy niewinnym kościele
Miłość do ziemi ojczystej zabili,
A to jest gorsza niż Judasza zdrada!
Bo Judasz zdradził w chwili pokuszenia,
Tylko ze zysku głupiego pragnienia,
Ale nie wstrzymał dzieła odkupienia!
A tu lud ginie wiecznie i przepada!

Albowiem miłość do ojczystej ziemi
Jest jako gdyby sznurek szczerozłoty,
Na którym wszystkie narodowe cnoty
Lśnią się i mienią perłami cudnemi.

Lecz perły prysną, kiedy się sznur starga,
A życie bez cnót splami się i zszarga!

A za wodzami lud bezwiednie kroczył,
Orał swą ziemię, zasiewał i włóczył,
I czekał potem cicho i spokojnie,
Czy będzie zbierał licho albo hojnie.
On nic nie pragnął innego prócz chleba.
Cóż mu po myśli jakiejś dziwnej z nieba,
Co życiu innych narodów przyświeca,
Co ich podnosi i co ich zachwyca;
Za którą walczyć wciąż mają gotowość,
A która nosi miano — narodowość!
Oni na takie rzeczy obojętni,

U nich inaczej w piersi serce tętni!
Bóg im dlatego ziemię porozdawał,
Aby z niej mieli chleba spory kawał!
A jacy ojce, tacy też synowie!
Ba, oni poszli jeszcze trochę dalej,
Bo wyuczeni w cudzoziemskiej mowie,
O sprawy swojskie zupełnie nie dbali.
Z serca wyparli miłość dla narodu,
Dla pól ojczystych i ojczystej chatki:
Choć tam coś czasem pierś młodą wezbrało,
Że się ojczyste pieśni zaśpiewało;
Była to iskra wykrzesana z lodu!
A ona tylko błyszczy, a nie pali!

Więc przyszła smutna rodzicom godzina:
Ojciec swojego nie poznawał syna,
A syn się zaparł i ojca i matki!

Więc kiedym patrzał na taką niedolę
Mej ziemi, wpadłem we wielkie zwątpienie,
Bowiem widziałem, jako nam na czole
Los — ten niszczyciel, już pisze: Zginienie!

Lecz kiedym wpadał w rozpacz coraz więcej
I duszę karmił boleścią i żalem,
Słyszałem: «Jeszcze jest siedm tysięcy,
Co nie zginają swych kolan przed Baalem!
Przez nich Bóg będzie łaskaw i pozwoli
Że naród z ducha wywiodą niewoli!»





I.
TO NIEMIEC.

Uczęszczał do szkoły ludowej,
Uczył się na książce z kogutem;[1]
Gdy umiał już czytać, to potem
Niemczyznę mu kładli do głowy.
A nikt nie rozmyślał tam o tem,
Że się to z rozumem nie zgadza,
Lecz torem systemu wykutym,
Szedł sobie, gdzie pchała go władza.
Wokabuł się uczył najpierwej,
Za niemi szły dalej geszprechy,
Do których się zabrał bezzwłocznie
I których się uczył bez przerwy.
Potem go wpisano na signie[2]

Co sprawiło mu wiele uciechy,
Bo myślał, że on się podźwignie
Nad swoje współucznie wysoko,
Gdy mówić z niemiecka już pocznie!
A choć to szło ciężko, z przymusem,
I choć mu się w mózgu plątało,
I chociaż się kreski mnożyły,
I rózgą za każdą się brało:
Aż z bólu spłynęło łzą oko,
Ta myśl, że zostanie prymusem,
Dodała wytrwania i siły.
A że trudno do rózgi przywyknąć,
Bo go to djabelnie bolało,
Kiedy za kreski się brało:

Trzeba więc tych kresek uniknąć!
I dziecka dusza prostacza
Odkrywa wreszcie myśl przednią:
Po prostu używa tłumacza,[3]
Rozmawia po polsku pośrednio,
Gdy wprost po polsku nie może!
Cóż go tam przepisy obchodzą,
Gdy sobie tylko pomoże;
Przepisy te wcale nie szkodzą
Temu, co w matactwach się wyzna!
I śmielej się teraz gadało,
Odkąd się mu tylko udało

Wykręcić tym kreskom przeklętym;
I z niemałym też odtąd talentem
Szła mu po polsku niemczyzna!

Wystąpił ze szkoły nareszcie
Zrobiwszy przepisom zadosyć,
Bo umiał niemieckich słów dwieście![4]
Nie trzeba mu więcej niemczyzny,
Bo mało potrzeba, jak wiecie,
Ażeby być Niemcem na świecie!
A później się zewlókł z chłopszczyzny
I zaczął się nosić po pańsku.
A że polskie miano mniej błyska,
Podług panującej maniery,
Ze swego polskiego nazwiska
Polskie wykreślał litery.
Co się też zupełnie pochwala,
Za co cześć pozyskał niemałą,
Bo przedtem się pisał Cinciałą,
Teraz się pisze Tintala!

Tak tedy się całkiem odmienił,
Swem gardził, a obce znów cenił.
Z urzędem kościelnym czy świeckim,
Znosił się w języku niemieckim.
Niemcom swe serce otwierał,
Wszystkich do sejmu wybierał.

A nienawidził Polaków,
Chcąc wszystkim dać Laufpas nach Kraków.

Raz tak się w swej mowie zapalał,
Gdy wyższość niemiecką wychwalał,
Że mówił: iż nam dowiedzie,
Że z mową niemiecką świat cały
Z południa na północ przejedzie!

Jedź sobie, jedź, myślę, nieboże!
Więc gdy się raz wybrał w podróże,
Pojechał na Cieszyn, Jabłonków,
Następnie na Skoczów i Bąków,
Do domu zawrócił się — z Białej!





II.
TO POLAK.

I on także uczęszczał do szkoły ludowej,
I jemu także ową wsławioną metodą
Przepisaną niemczyznę kładziono do głowy,
Karmiono cudzą strawą jego duszę młodą.

Widać było, że mu źle cudza strawa padła,
Albowiem, gdy się jeszcze uczył abecadła,
Był pilny i wesoły, sprytny, rozgarniony;
Zdało się, że w naukach współuczniów prześcignie.
Lecz odkąd jego imię wpisano na signie,
Jak gdyby to nie ten był, tak bardzo zmieniony! —
Chce mówić, ale signa, jako gdyby pęta,
Któremi władza mowy została ściśnięta,
Każe milczeć, lub mówić niemieckim językiem.
On nie chce, bo się jeszcze nie umie wysłowić,
On chce się uczyć mowy, lecz nie chce nią mówić.
On nie chce, bo go w domu po polsku uczono,
Bo tą mową anielską tak rozbrzmiało łono,

Że każdą myśl swą chciałby w jej dźwięki ustroić.
Więc się z mową niemiecką nie może oswoić,
I przemówił po polsku. — A tu z wielkim krzykiem
Wrzasnęli współuczniowie:
Hat polnisch gesprochen!

Jak gdyby hańbą było, jakby zbrodnią było
To, że się do swej braci po polsku mówiło!
Więc i modlitwa hańbą? — bowiem dzisiaj z rana
Przed tron Boga po polsku była zasyłana!
I te pieśni nabożne, co z pod jego strzechy
Płynęły, zasłużyły na drwiny i śmiechy?

Za każde słowo polskie pisano na signie[5]
Kreskę czarną, a w końcu każdego tygodnia
Przejrzano i zliczono ściśle wszystkie kreski:
Tu dopiero się stała jawną wielka zbrodnia.
Za każdą czarną kreskę wziął rózgą po dłoni!
Uderzajcie! przed taką karą się nie wzdrygnie,
Ani się twarz szlachetna jego nie zapłoni!
Z ócz mu z bolu wielkiego popłynęły łezki,
I z bolu mu wielkiego posiniały dłonie,
Lecz on przez tę mgłę płaczu widział cudne błonie
Ojczyste — cudne kwiaty śród traw zieloności;
Więc zapomniał mąk swoich w krzyżu swej młodości,
I oddychał znów śmielej, wolniej i swobodniej...
Takiej kary nie wszyscy stawają się godni!

Lecz jeszcze mąk nie dosyć. Ponieważ najwięcej
Miał on kresek na signie, więc się go skazało

Ażeby signę w domu oblókł znowu biało
I przyniósł znów do szkoły. Idzie wśród dziecięcej
Zgrai, co mu urąga:
Hat polnisch gesprochen!

Ach, tak! za to, że w szkole po polsku przemówił,
Za to, że swych współuczniów po polsku pozdrowił,
Musiał nieść na swych plecach to hańby narzędzie,
Musiał iść wśród urągań i szyderstw swej braci,
Co go tak prowadzili, jak złoczyńcę kaci,
By na pręgierz postawić! — I do domu idzie,
Z hardą dumą w obliczu, nie w hańbie, nie w wstydzie,
Bo to narzędzie hańby dlań zbawieniem będzie!

A później w jego życiu, jak często się stało,
Gdy z niemieckiej kultury wcale nie korzystał,
Lecz do sprawy ojczystej się przyznał i przystał,
Gdy pod sztandar narodu swego stanął śmiało,
Że usłyszał z pogardą:
Hat polnisch gesprochen!

I zaraz w księgę czarną kreskę napisano,
Za którą zasłużoną karę mu też dano! —
Wprawdzie, że już nie rózgą. O, jest inny sposób
Kary, co przeznaczony dla takowych osób:
Dać innym, co onemu z prawa się należy;
Jemu zasług prawdziwych, gdzie można zaprzeczyć,
I pracy jego skutki, gdy się da niweczyć;
Sprawić, że do zaszczytów nigdy nie dobieży,

Sprawić, żeby gdziekolwiek był upośledzony,
I żeby inny zbierał pracy jego plony!

A kiedy nie ustaje wśród poświęceń trudu,
I głośno się domaga słusznych praw dla ludu;
Kiedy ten lud oświeca, i kiedy się stara,
Ażeby się nie wyparł, nie wyrzekł swej mowy,
Albowiem ojców mową stoi ojców wiara,
Stoi przyszłość i siła i byt narodowy;
Wtenczas krzykną na niego:
Hat polnisch gesprochen!





III.
ZIEMIA NASZA.

A czy znasz ty bracie młody
Twoją ziemię, — a tej ziemi
Kwietne błonia, lasy, wody?
Spojrzyj tedy oczy swemi
Tu z tej góry na dół. W dole
Jakby karta malowana,
Kraj gdzieś nieba w dali sięga,
Gór ogromy tam w półkole
Rozłożyły się; z ich czoła
Wisły, Olzy spływa wstęga:
To twa ziemia ukochana!
Rozpatrz tylko się dokoła —
A gdy obraz ten uroczy
Nie odbije się w twej duszy,
I gdy serca nie poruszy,
Że nie zajdą łzami oczy:
To twe serce jest z kamienia!


Patrz na obraz, jak się zmienia!
Porznięty w różne tablice
Malowane: to twe pole,
Kwietne łąki, lasy, gaje —
Patrz! mnie się to tak wydaje,
Jak gdyby na wielkim stole
Leżała księga rozwarta —
A tej księgi każda karta
Zapisane ma stronice:
Co się tutaj kiedyś działo,
Jacy ludzie tutaj żyli,
Co zdobyli lub stracili
I czy żyli jak przystało!

Patrz! tam, jakby białe kwiaty,
Rozkwitłe na pól kobiercu,
Rozsiadły się ojców chaty.
Tak w nich zda się cicho, święcie,
Jak w pobożnem, dobrem sercu;
Dym z nich prosto w niebo strzela
I czeka na wniebowzięcie,
Jak kiedyś Abla ofiara.
O! gdzie w piersiach święta wiara,
To tam pewno grzechu niema;
Złe się u nas nie rozściela,
Jako kiedyś dym Kaima!

A gdy wieczór spojrzysz nadół,
Jakże cudnie i jak złudnie

Błyszczą okna chatek wiejskich,
Jakby z krain tam niebieskich
Spadły gwiazdy na ten padół.
Gdy tak stoisz zachwycony,
To cię naraz dźwięk uderzy,
Dźwięk tak cichy, a tak czysty,
Że wyraźnie lube tony
Rozpoznasz pieśni ojczystej.
Pieśń się coraz bardziej szerzy,
Wiatr ją po tych górach niesie,
Coraz wyżej, wyżej pnie się
I umilknie aż gdzieś — w niebie! —

Spojrzyj jeszcze koło siebie
Bracie, widzisz, ot tam w dali
Coś się bieli — jak na fali
Wody białych gęsi stada;
Lub tak, jakby na murawie
Kwitła stokrotek gromada.
Z nich kilka bielszych wyrasta
Nad główki pomniejszych w trawie,
Zdają się rość coraz wyżej
W błękit nieba: To są miasta
Nasze, bracie, to kościoły,
Te strażnice świętej wiary,
Co wyższemi swemi czoły
W niebo dążą znakiem krzyży —
Błogosławią te doliny,
Błogosławią wzgórza, lasy,
Modlą się, by w wieczne czasy

Dziedzictwo ojców na syny
Przechodziło!...

Popatrz jeszcze:
Widzisz szare mury starej
Wieży Piastów? — a choć z wieży
W błękit nieba krzyż nie bieży,
Lecz chorągiew tam szeleszcze,
Przecież to jest wieża święta:
Stare czasy ci pamięta
I pamięta stare dzieje,
Wie, przez jakie to koleje
Przechodziła ziemia nasza.
A jako tej ziemi czasza
Przechowuje moc napoju
W swem łonie, nim na kształt pienia
Rodzinnego krzepi siły,
Byśmy nie upadli w boju
O byt nasz, lecz poświęcenia
Żyli życiem — bez wytchnienia
Aż do skonu — do mogiły!
— — — — — — —





IV.
NAD OLZĄ.

Płyniesz, Olzo, po dolinie,
Płyniesz, jak przed laty;
Takie same na twym brzegu
Kwitną wiosną kwiaty.

A twe wody w swoim biegu
Się nie zamąciły;
I tak samo lśnią się w słońcu,
Jak się dawniej lśniły.

Ale ludzie w życiu swojem
Zmienili się bardzo;
Zwyczajami, wiarą przodków
Ledwie że nie gardzą.

I dąb z dębem na twym brzegu,
Jak szumiał tak szumi;

Lecz wnuk starą mowę dziadów
Ledwie że rozumie.

Na twym brzegu dawnym śpiewem
Słowik się odzywa;
A dziś śliczne pieśni nasze
Ledwie że kto śpiewa!

Jordan w ziemi Chananejskiej,
Święte ma znaczenie:
W jego wodach Izraela
Lud brał oczyszczenie.

Więc z modlitwą uklęknąłem
W pokorze przed Panem:
Byś się stała, Olzo, takim
I dla nas Jordanem! —

A tak kiedyś — gdy nad falą
Wiosną wiatr zawieje,
Wnuk usłyszy w fal twych szumie
Przodków swoich dzieje,

I usiędzie na twym brzegu
Dumać nad przeszłością —
I żyć będzie dla swej ziemi
Czynem i miłością!





V.
NIE MOGLIŚCIE JEDNEJ GODZINY CZUĆ ZE MNĄ?

Nad górą Oliwną blady księżyc wschodzi,
Płynie po tle czystem, to znów tonie w chmurach,
I przez nie przegląda jak w cierpień koronie;
I znowu wychodzi i światła promienie
Wiesza po starych drzewach Getsemane,
Co pamiętają czasy Dawidowe;
I swoje promienie rozrzuca na fale
Potoka Cedron,
By je oczyścić
Z brudów ziemi,
Które potok zabrał, płynąc przez dolinę.
Cisza w ogrodzie. Natura cała
Wstrzymuje oddech,
Jak człowiek, który czeka wielkiego zdarzenia.
Jakieś postacie
Ciche, milczące
Kierują kroki swoje do ogrodu.
A księżyc jasną oświeca pochodnią

Scieżkę,
Aby się w drodze niepotknęła noga.
To Mistrz i jego dwanaście!
Idą.
A tam, gdzie drzewa już gęściej stanęły,
Odłącza się jeden od grona
I znika w nocy ciemnościach!
Tak ginie perła,
Co z sznura korali
Odrywa się i pada na ziemię...
I przeszli potok. A mistrz rzekł do rzeszy:
Zostańcie i czuwajcie i módlcie się ze mną!

Rzekł, odszedł o staję
I modlił się!
I świętą modlitwą
Oblekał duszę
Niby jasną, słoneczną Anioła szatą,
Aby w niej stanąć do wielkiej ofiary!
Modlił się. Ale myśl zbawienia
Całym ciężarem grzechów lat tysiąca
Obciążona, tak silnie upadła na duszę,
Że w dźwigania pracy
Po twarzy
Potu krople ściekały krwawe.
A moc ciężaru
Rośnie, olbrzymieje,
Gdy dusza sama czuć musi i cierpieć!
A więc Zbawiciel wstaje od modlitwy,
Idzie do uczniów, aby się posilić

Ich współmodlitwą, ich szczerem współczuciem.
Lecz oni spali... a on sam pozostał
Z myślą zbawienia, z uczuciem mąk krzyża!
On sam pozostał wśród śpiących spokojnie,
Podczas gdy szatan całą moc wytężał,
Aby na niego skutecznie uderzyć;
Podczas, gdy kapłan najwyższy, kapłani
I starsi z ludu i faryzeusze,
O tem radzili, jakoby go zabić;
Podczas gdy Judasz staje im do usług
I Mistrza swego obiecuje wydać!
A oni spali! — Czegoż on chciał od nich?
Tylko współmodlitwy!
Tylko współczucia!
A więc je budzi i rzecze z boleścią:
«Nie mogliście jednej godziny czuć ze mną?» —

Bracie! co kochasz twą ziemię
Chrystusa świętą miłością,
I chciałbyś ją zbawić
Z ucisku wroga i podnieść z upadku:
Czemu narzekasz, iżeś sam, jedyny,
I że cię wszyscy w pracy opuścili?
Czemu narzekasz, że cię nie pojmują
I w wielkiej pracy ty stoisz sam jeden?
Wszakże nie wszystkim dano wzrok przyszłości,
Nie wszyscy wiedzą, co dla dobra służy.
Czemu narzekasz, iżeś zdrady doznał
Od tych, co tobie mieli być pomocą?
A twoi bracia śpią sobie bez troski,

Gdy twoje wrogi twój upadek knują?
Módl się i działaj!
A pracy Ducha
Nie rozdzielaj ziemskich jednostek miarą!
Módl się i działaj!
A gdy kielich poświęceń wychylić wypadnie,
Anioł miłości
Zestąpi z nieba
I gorzkość osłodzi napoju!





VI.
ZAKOŃCZENIE.

Do śląskiej młodzi!

Ziemia nasza bracie młody
Śpi jeszcze, śpi jeszcze;
Nad nią ciche szumią wody,
Ciemny bór szeleszcze.

Bór szeleszcze, woda szumi,
Ona marzy, marzy,
Wróg tymczasem, jak to umie,
U nas gospodarzy.

Więc ją bracie zbudź z uśpienia,
Niech już dłużej nie śni;
Lecz jej w chwili przebudzenia
Zanuć nasze pieśni!

Pieśni polskie nuć, by one
Znowu przywróciły

Długiem spaniem osłabione
I zdrowie i siły.

I niech pieśń się wszystkich łączy
W jeden śpiew radosny,
Niech to będzie śpiew skowrończy
Nowej, przyszłej wiosny.

Gdzie nie pójdzie zasiew marno,
A ojczysta niwa
Tysiąckrotne wyda ziarno,
Gdy nadejdą żniwa.

Toż to potem święto będzie
We śląskim narodzie,
A młódź pójdzie w pierwszym rzędzie,
Młódź pójdzie na przodzie.

I swych wielkich wieszczów pienia
Zagrzmi z piersi całej;
Wtenczas, wtenczas dzień zbawienia
Zabłyśnie wspaniały!








  1. Na pierwszej stronicy dawniej używanego na Śląsku elementarza był obrazek, przedstawiający koguta. Stąd elementarz nazywany był «książką z kogutem».
  2. Głównym celem dawnej szkoły ludowej była nauka języka niemieckiego. Wszystko się do niej odnosiło i tak było urządzonem, aby ją wspierać i umacniać. Chłopiec, nauczywszy się jako tako czytać, uczył się następnie słów niemieckich, czyli wokabuł, potem zaś rozmów, czyli geszprechów. Skoro w geszprechach o tyle postąpił, że mógł na najprostsze pytania po niemiecku odpowiedzieć, obowiązany był, pod grozą kary, używać tylko języka niemieckiego. W tym celu wpisywano go równocześnie na signę. Była to mała drewniana tabliczka z rączką, w formie kijanki, powleczona białym papierem i zapisana nazwiskami tych wszystkich, którzy byli obowiązani mówić po niemiecku. Za każde słowo, przemówione po polsku, pisano kreskę na signie, a za każdą kreskę bito z końcem tygodnia t. j. w sobotę, rózgą po dłoni. Ten zaś, który miał najwięcej kresek, oprócz plag otrzymanych musiał nadto signę, uwiązaną na sznurku i przewieszoną na plecy, zanieść do domu i na nowo białym oblec papierem, aby ją następnie w poniedziałek oddać nauczycielowi. Można sobie wyobrazić śmiech i urągania współuczniów, które biedakowi towarzyszyły do domu. Była to największa kara i hańba, jaka chłopców spotkać mogła! Dziś signy niema, ale duch systemu, stawiającego język niemiecki na czele nauki szkolnej, przetrwał do dzisiaj, a gdzieniegdzie nawet ze spotęgowaną rozwielmożnił się siłą.
  3. Gdy się przypadkiem w szkole zebrali tylko tacy uczniowie, którzy obowiązani byli do rozmawiania z sobą po niemiecku, panowała zazwyczaj cisza, z tej prostej przyczyny, że tym językiem mówić nie umieli. Skoro jednak pojawił się taki, który nie był jeszcze obowiązany mówić po niemiecku, rzecz się natychmiast zmieniała. Obstępowali go dokoła i zaczęli rozmawiać z sobą — po polsku, używając go za pośrednika, lub niemego tłumacza, bo z nim po polsku wolno im było mówić. Np. Jan A. zwraca się do pośrednika i mówi: «Powiedz Pawłowi B., żeby mi oddał książkę». Zagadnięty w ten sposób ubocznie Paweł B. przystępował z kolei do pośrednika i odrzekł: «Powiedz Janowi A., że mu książki nie oddam, bo nie jest jego», i t. d. W ten sposób porozumiewali się wszyscy po polsku, nie przekraczając przepisu, nakazującego im rozmawiać z sobą po niemiecku; nie rozmawiali bowiem wprost ze sobą, ale pośrednio, przez owego niemego tłumacza, z którym po polsku mówić było im wolno. Jeżeli się jednak który pomylił i zamiast przez pośrednika, odezwał się po polsku wprost do współucznia, z którym powinien był mówić po niemiecku, natychmiast wołano: «Hat polnisch gesprochen» i dostawała mu się kreska na signie, wypłacana z końcem tygodnia — rózgą.
  4. Obowiązujące przepisy szkolne wymagają, aby dziecko zaraz w pierwszym oddziale wiejskiej szkoły ludowej nauczyło się 200 słów niemieckich.
  5. Podobne signy pamiętają jeszcze z czasów panowania germanizacyi w Galicyi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kubisz.