Przejdź do zawartości

Widmo (Bourget, 1901)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Widmo
Data wyd. 1901
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Le Fantôme
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PAWEŁ BOURGET.

WIDMO.
                    POWIEŚĆ
Tłumaczyła
z francuskiego
Br. NEUFELDÓWNA

TOM I.

WARSZAWA
DRUKARNIA
A. T. Jezierskiego
47. Nowy-Świat 41


Дозволено Цензурою.
Варшава 4 Іюля 1901 года.




CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.
CZŁOWIEK Z PRZESZŁOŚCI.

Tego ranka — jednego z pierwszych miesiąca maja r. 1895 — p. Filip d’Andiguier, słynny zbieracz, „le d’Andiguier des tarots”, jak go nazywają w kółku wtajemniczonych, a to z powodu przepysznego okazu kart tarokowych — jaki posiada w swojem muzeum, przechadzał się wszerz i wzdłuż po wielkiej sali, służącej za galeryę temu muzeum, trawiony wielkim niepokojem. Koledzy jego, jak on maniacy quatrocentyści, zdumieliby się wielce, gdyby mogli go widzieć tak chodzącego i wiedzieć istotną przyczynę tej gorączki oczekiwania.
Starzec — p. d’Andiguier, urodzony r. 1831, liczył wówczas sześćdziesiąt trzy lata z górą — miał dokoła siebie najbardziej kojące i pochłaniające otoczenie przedmiotów pięknych, jakiem kiedykolwiek napawały się oczy, nasycały myśli mędrca, rozczarowanego życiem i zdecydowanego brać w niem udział o tyle, o ile zostało uszlachetnione i oczyszczone przez sztukę. Trzy wysokie okna wielkiego pokoju wychodziły na ogród prywatny, który łączył się znów z innym ogrodem, tak, że w dali ciągnęły się głębie zielone istotnego parku, skąpane w słońcu, poruszane łagodnym powiewem i zaludnione w tej godzinie i o tej porze roku radosnemi okrzykami ptactwa. Nieliczne bardzo dzielnice przedmieścia Saint-Germain, które oszczędził wandalizm, przeprowadzający coraz to no: we ulice, miewają takie zacisza prowincyonalne, pełne poezyi, tembardziej ujmującej, że gwar miasta stanowi niby odległą zapowiedź, grożącą tej ciszy.
Zbieracz wybrał na pomieszczenie swych skarbów drugie piętro domu z XVIII wieku, położonego w głębi dziedzińca, na krańcu ulicy de la Chaise, który dotyka do legendowej Abbaye-au-Bois, tajemniczej pamięci. Zdaje się, że dokoła tego starożytnego klasztoru, w którym przegawędził tyle godzin sędziwy Chateaubriand, unosi się jakby atmosfera czasów minionych. Ale, czyż najdrobniejsze przedmioty w sali, gdzie p. d’Andiguier chodził nerwowym krokiem, nie świadczyły o miłości, uwielbieniu i fanatyzmie przeszłości, i to przeszłości daleko jeszcze odleglejszej? W tem muzeum, surowem dlatego, że takiem wyłącznem, nie było jednej drobnostki, któraby nie miała blizko czterech wieków i nie pochodziła z Włoch, począwszy od dwóch gobelinów florenckich, wykonanych według rysunków Filipina Lippi’ego, do kazalnic kościelnych, ustawionych rzędem, a ozdobionych różnokolorowem fornirowaniem, godnem wrót chóru kościoła św. Piotra w Perugii. Co to za arcydzieła sztuki, która powinnaby być pospolita, a którą geniusz XV-go wieku podniósł i uszlachetnił, jak zresztą wszystko! A jakie arcydzieła sztuki spoczywały w witrynie środkowej: dzbanki i rękojeści szpad, relikwiarze i pastorały, kielichy i czarki, tu fermoar pluwiału ze spisem | Pollajuoli’ch, tam koncha oprawna w srebro złocone, w stylu wielkiego klejnotu Windsorskiego!
Skoro rozmiłowany posiadacz tych cudów nie obdarzał ich nawet jednem spojrzeniem śród wesołego blasku tego pięknego poranku, rozdrażnienie jego i niepokój musiały być bardzo silne. Nie spoglądał również na przepyszną seryę kart tarokowych, o których wspomniałem — dwadzieścia siedem z siedemdziesięciu ośmiu całej talii — a które rozłożone pod szkłem na pulpicie ruchomym, jaśniały kolorowanemi obrazkami, przypisywanemi przez samego Morelli’ego Ambrożemu de Predis’owi, ulubionemu artyście Ludovica il Moro. W tej swojej wędrówce wzdłuż i wszerz, p. d’Andiguier mijał również obojętnie ulubione swoje okazy: profil kobiety Pisanella, szkatułkę, na której wyobrażone były z największą fantazyą toskańską: sceny komiczne z czwartej noweli dziewiątego dnia „Dekamerona” — obraz ołtarzowy Ferrarisa Cossy — wysoki krucyfiks ze złota i srebra, cyzelowany prawdo podobnie w warsztacie Verocchia! Pośród tylu bogactw, z których każde wywoływało w dyletancie takie silne wrażenie odkrycia i pragnienia, poszukiwania i zdobyczy, istniało dla p. d’Andiguier’a jedno tylko: zegar w kształcie monstracyi, służący do wskazywania godzin; coprawda Florentczyk, sługa pierwszych Medycyuszów, który modelował figurki cokółu, nie przewidział, że po latach pięciuset, dzięki mądremu zastosowaniu sprężyn nowoczesnych, wskazówka na starożytnym cyferblacie będzie jeszcze chodziła i mierzyła czas wnukom prawnuków jego współczesnych.
Wskazówka posuwała się tym niewidzialnym i niepowstrzymanym biegiem, który za lat kilka jeszcze odbierze i ten zegar i te obrazy i te rzeźby i te wyroby złotnicze obecnemu ich właścicielowi, podobnie jak je odebrał innym. Ale odgłos wahadła nie poddawał bynajmniej starcowi tej filozoficznej refleksyi nad upływem dni. Wskazówka minęła w tej chwili pół do dziewiątej, a pan d’Andiguier oczekiwał o godzinie dziesiątej z gorączkową niecierpliwością kogoś, który nie był ani antykwaryuszem posiadaczem jednej z 51 kart tarokowych, pozostałych z talii Ambrogia, ani erudytą, zdolnym dokładnie poświadczyć autentyczność krucyfiksu Verocchia. Nie. Wizyta, rozdrażniająca do tego stopnia zbieracza, nie miała żadnego związku ze skarbami sztuki, które jedynie, jak się zdawało, wywierały na nim wrażenie. Chodziło o — jakiż kontrast z rozproszonemi wszędzie, na sztalugach, na ścianach, bogactwami — najpowszedniejszą, najbardziej mieszczańską przygodę, jaka może się zdarzyć w otoczeniu starego Paryżanina: odgadnięte nieporozumienie między małżeństwem, które obchodziło blizko p. d’Andiguier’a, bo znał młodą kobietę dzieckiem. Owa młoda kobieta, zamężna od roku przeszło, napisała mu tego ranka, że spotkało ją wielkie, straszne nieszczęście, że on jeden może jej dopomódz i uratować ją i że będzie na ulicy de la Chaise o godzinie dziesiątej. Wyrażenia listu, nierówny charakter pisma, natarczywość, z jaką Ewelina Malclerc — takie było jej nazwisko — błagała, aby ją przyjął niezwłocznie, wszystko dowodziło p. d’Andiguierowi, że pewne przeczucia, które go dręczyły co do niej, nie omyliły go, i ta myśl wystarczała, aby poruszyć do głębi tego namiętnego czciciela sztuki, któremu jego nieprzyjaciele — mamy ich zawsze — powiedzieliby chętnie, jak jakaś Niemka Heine’mu: „Pan, który kochałeś tylko kobiety rzeźbione lub malowane...”
Wiadomo co poeta odpowiedział na ten złośliwy kompliment: „Przepraszam panią, kochałem także jedną umarłą...” Tę odpowiedź, którą ironiczny autor Reisebilder wymówił prawdopodobnie tonem drwiącym i ze swym szyderczym uśmiechem, Filip d’Andiguier byłby mógł dać na własny rachunek, ale tak, jak robił wszystko, poważnie i szczerze. Ów człowiek, rozkochany w księżniczkach rzeźbionych i malowanych z XV-go wieku, pielęgnował w istotnem życiu swojem, co znaczy w życiu nieznanem nikomu, romantyczne przywiązanie, którego śmierć zabić nie zdołała. Jeżeli chodził gorączkowo po galeryi od chwili, kiedy otrzymał bilecik pani Malclerc, usiłując ruchem oszukać troskliwość, zaniepokojoną do trwogi, to dlatego, że młoda kobieta była dlań wyobrażeniem innej, która znikła przed laty dziesięciu, śród okoliczności tragicznych, a której wspomnienia nie zatarły w nim ani inne wzruszenia, ani nieodwołalna nieobecność, ani stępienie wrażliwości.
Ową umarłą, która pozostała taką żywą w tem sercu męzkiem, była — każdy domyślił się odrazu — matka Eweliny. Śpieszmy objaśnić, aby nadać tej szlachetnej wierności i mężczyzny — istotnie godnego nazywać się jak bohater pięknej książki „Człowiekiem z przeszłości” — właściwy jej charakter, wzniosły i dumny, że z tem zainteresowaniem nie łączyła się najlżejsza myśl o potajemnem ojcowstwie. Kobietę, którą p. d’Andiguier kochał w dziesięć lat po śmierci tak dalece, że mógł do tego stopnia dręczyć się możliwem nieszczęściem jej córki — miłował żywą przez lat dziesięć przeszło, lecz kochanką jego nie została. Było to niegdyś i było teraz jeszcze, jak widzimy, uczucie rzadsze, niż cenne przedmioty, śród których starzec się przechadzał, nie widząc ich — rzadsze, niż karta tarokowa, choćby malowana dla Sforzy, rzadsze, niż krucyfiks ze srebra i złota, choćby cyzelowany dla kaplicy Pysznego!
Ten romans zbieracza, którego najdespotyczniej8za z manij umysłowych powinna była zabezpieczyć od wszelkiej innej namiętności, wart byłby opowiedzenia dla tej właśnie rzadkości i osobliwości, gdyby nawet cześć p. d’Andiguiera dla pamięci matki pani Malclerc nie zniewoliła go do tak bezpośredniego wmieszania się w tragedyę małżeńską, jakiej zapowiedź przyniósł bilecik Eweliny. Zresztą, w miarę jak rozwijać się będą sceny tej tragedyi, historyk bolesnej przygody skazany zostanie na analizę takiej rozpaczliwej aberracyi moralnej, zmuszony będzie studyować i wykazywać anomalię duszy tak zbrodniczo patologiczną, że jest zupełnie wytłómaczonym, jeżeli doznaje potrzeby poprzedzenia, niby prologiem, tych scen wzruszeń karygodnych, wspomnieniem wielkiego i delikatnego uczuciu ludzkiego, choćby to wspomnienie miało się wydać niewłaściwem. Postąpi jak chirurg, który, przed wejściem do szpitala, zatrzymuje się i przypatruje świeżym kwiatom na wystawie sklepowej, jakgdyby pragnął dowieść samemu sobie, że istnieje na świecie jeszcze coś innego, oprócz ciał toczonych przez wrzody, ran cuchnących i agonij..
Oto są zatem obrazy, które wyłaniały się z przeszłości pana d’Andiguiera i stawały pomiędzy cudami muzeum, a wzrokiem jego, gdy czekał na Ewelinę Malclerc. Oto wspomnienia, które tłoczyły się dokoła niego i sprawiały, że przez te pół godziny przeżył znów w duchu przeszło dwadzieścia lat życia własnego.
Zanadto kochał jeszcze dotąd matkę umarłą, aby go nie można było ugodzić śmiertelnie przez tę córkę żywą, która za kilka chwil, wchodzące tylko do pokoju, uprzytomni mu tak bardzo nieboszczkę; niesłychanie bowiem były podobne do siebie z sylwetki, z ruchów, z twarzy. Nie od dziś to starzec obawiał się, ażeby się nie stały podobnemi również i w losie swoim, a halucynacya wsteczna wywoływała dlań z przeszłości los matki, jej przejścia, które znał, które dzielił od jesieni r. 1871, kiedy zaczęła się romantyczna miłość.
Powiedziałem już, że p. d’Andiguier, owego dnia r. 1895 miał skończonych lat sześćdziesiąt trzy. Był już zatem człowiekiem czterdziestoletnim, gdy w r. 1871 poznał matkę Eweliny. Ten wiek, w którym u większości mężczyzn życie uczuciowe się uspakaja, zaznaczył u niego zbudzenie się życia tego, a to z powodów wynikłych z bardzo wyjątkowych warunków, w jakich upłynęła jego młodość. To też wspomnienie tego spotkania pozostało w jego umyśle wyraźne i dokładne, w najdrobniejszym szczególe. Gdy myślał o Antoninie — takie było imię jego zmarłej ukochanej — widział ją zawsze taką, jaką mu się ukazała po raz pierwszy, w promienny, ciepły wieczór październikowy, śród otoczenia, trzeba to przyznać, jakby stworzonego do pobudzenia wyobraźni, a zwłaszcza wyobraźni takiego czciciela sztuki jak p. d’Andiguier, przyzwyczajony do nieustannego łączenia idei piękna z cechami charakterystycznemi krajobrazu włoskiego.
Spotkanie z młodą dziewczyną — Antonina nie była jeszcze wówczas zamężną — nastąpiło w miejscowości miłej wszystkim, którzy odbywali wędrówki po za Alpy, w willi d’Este, nad brzegiem owego jeziora Como, o toni lazurowej, uwięzionego w krętym korytarzu gór, co posłużyło za motyw do tła tylu malarzom szkoły lombardzkiej. Filip d’Andieuier zatrzymał się przypadkiem w starym pałacu, niegdyś siedlisku rozrywek, przekształconym na hotel, a zachowującym na przekór temu praktycznemu zużytkowaniu dawny urok wytworności i przepychu; tchnął nim peron tarasu, z którego prowadziły szerokie schody do jeziora, park zasiany urnami i ławkami marmurowemi, wodotryski łączące się szeregiem basenów, amfiteatralnie umieszczonych, z grotą z kamieni i muszli, malowniczą niszą, gdzie stał olbrzymi posąg, olśniewająco biały gigante, jak go nazywały dzieci miejscowe.
Turysta-zbieracz ani się domyślał, przyjeżdżając do tego zacisznego schronienia, wybranego bez żadnego powodu, jedynie skutkiem wskazówek przewodnika, że się zbliża do zwrotu we własnym losie; że nigdy już nie będzie mógł pomyśleć bez wzruszenia o tej wiosce Cernobbio, takiej cichej, w głębi swej zatoki, wtulonej w załom swego przylądka, o wielkich drzewach pomarańczowych i o palmach willi, o plusku fali na stopniach dworca, o barwie nieba takiego rozległego, takiej przezroczej jasności, o atmosferze wreszcie, o tej orzeźwiającej pieszczocie brevy, owego wiatru alpejskiego, który pod wieczór rozwłóczy po wodach ogrzanych przez słońce, chłód blizkich lodowców! Taki był daleki od myśli, że mógłby się rozkochać w tym wieku, złamany przejściami lat młodych!...
Przystanek w Cernobbio był ostatnim w podróży, przedsięwziętej po miasteczkach Toskanii i Wenecyi, celem zapomnienia smutków roku strasznego który był nim podwójnie dla p. d’Andiguier’a. Do klęski publicznej przyłączyła się klęska prywatna. Pan d’Andiguier tego samego dnia, kiedy Niemcy wkroczyli do Paryża, utracił matkę, która była przedmiotem poświęcenia i męką jego młodości. Jedno słowo streści owe długie lata czci synowskiej, która poprzedziła u tego wielkiego romantyka cześć miłosną. Pani d’Andiguier zwaryowała przed laty osiemnastu, po śmierci męża, a Filip oparł się stanowczo zamknięciu jej w zakładzie dla obłąkanych. Pielęgnował ją sam z zaparciem się siebie, pozbawiając się małżeństwa, bo nie chciał narzucić żadnej kobiecie tej straszliwej pańszczyzny; pozbawiając się bywania w świecie, z obawy pozostawienia chorej w samotności; pracując, aby znaleźć przeciwwagę dla swych smutków w obowiązkach posady — wstąpił za życia ojca do Izby obrachunkowej i pozostał w niej, z trwogi przed bezczynnością — wreszcie, pocieszając się studyami artystycznemi, manją zbierania, którą podniecał i rozgrzewał w sobie systematycznie,
Do tej namiętności artystycznej zwrócił się też teraz, aby w niej zaczerpnąć siłę do zniesienia straty, która powinna była stać się dlań wyzwoleniem; ale ześrodkował całą moc serca swego dokoła tej nieszczęśliwej matki i, zdawało mu się, że, tracąc ją, traci podstawę życia. Podróż do Włoch wyrwała go jednak z tego pognębienia. Zainteresował się odkryciem i kupnem kilku przedmiotów, godnych zająć miejsce w jego muzeum, które już wtedy, dzięki jego majątkowi i smakowi, było jednem z najcelniejszych w Paryżu. Gdy sobie wyobrażał wylądowanie swoje przed willą d’Este, widział zawsze mężczyznę w żałobie, zajętego strzeżeniem skrzyń drewnianych, w które kazał zapakować nabyte unikaty, przed brutalnem dotknięciem przewoźników. Boże! jakiż los jest dziwaczny i jakże zadziwiłby tego turystę, który wszędzie na sobie nosił piętno smutku, i na znużonych powiekach i na wybladłych ustach, w plamach czerwonych na twarzy, w siwiźnie włosów, i w plecach przygarbionych — jakże zadziwiłby go ten, kto zapowiedziałby mu, że tegoż wieczora dziecko dwudziestoletnie wejdzie do jego serca, aby go już więcej nie opuścić i że dokona tego najbanalniejszy przypadek hotelowy: sąsiedztwo pokojów, okno otwarte i chwila ciekawości!
Filip przyjechał około godziny piątej. Obiad był o siódmej. Miał zatem tyle czasu tylko, żeby otworzyć kuferek, kazać ustawić w pokoju cenne skrzynie z nabytemi skarbami i, ponieważ wysłał lokaja naprzód do Paryża, przygotować rzeczy potrzebne do ubrania; o poznaniu parku nie mogło tedy narazie być mowy. Odkładając więc pierwszą przechadzkę do dnia następnego, wysunął fotel na brzeg szerokiego balkonu kamiennego, który się ciągnął wzdłuż całego skrzydła. Łańcuchy przyczepione nizko z jednej strony do balustrady, a z drugiej do kółka żelaznego, wkręconego w murze, dzieliły ten balkon ba pojedyncze małe tarasy przed oknami. Był w tej chwili pusty, tak, że Filip mógł w zupełnej samotności rozkoszować się przecudnym krajobrazem, który się roztaczał przed nim.
Dla takich, jak on, czcicieli malarstwa, te widnokręgi włoskie mają urok podwójny: własną swoją piękność i przypomnienie widoków ukochanych już w arcydziełach starych mistrzów. Śród światła zapadającego zmierzchu, w tym cichym zakątku jeziora Como, widoczniej jeszcze objawiało się to, co stanowi odrębną poezyę jego wód, a również płócien i fresków artystów, wzrosłych nad jego brzegami: Luini’ego, Gaudenzia Ferrari’ego, Beltraffia — owa nieporównana mieszanina bogactwa i wdzięku, szlachetności i rozkoszy, zaciszności i przepychu, owo „soave austero”, o którem mówi pewien poeta.
Olbrzymi słup cienisty przecinał wodę wzdłuż. Całe wybrzeże, na którem znajdował się Filip, było już opuszczone przez słońce, gdy brzeg przeciwległy tonął jeszcze w gorącem świetle. Zdawało się, że szerokie płaskie barki, które przesuwały się z połowy przyciemnionej do jasnej, wjeżdżały nagle w aureolę i prześlizgiwały się po czarodziejskiej powierzchni ku jakiemuś zaczarowanemu wybrzeżu, gdzie malowane fasady willi promieniały pośród liści zaledwie ozłoconych przez jesień; w górze zaś linia szczytów niebotycznych odcinała się na ciemnym lazurze nieba z tą imponującą wspaniałością rysunku, która jest jakby piętnem krajobrazów włoskich. I śród tego mroku wieczornego, pomiędzy temi wodami uspokojonemi, temi zadrzewionemi stokami a tem niebem zachodu panowała cisza w całej przyrodzie — owa cisza skupiona wszechrzeczy, jaka się wytwarza w październiku, zwiastując zgon roku. Cisza ta zalewa, przejmuje, przepełnia serce tajemniczą melancholią. nawet wtedy, gdy nie mamy do smutku tych powodów, jakie miał Filip d’Andiguier.
Siedział tedy w progu balkonu, poddając się z całą swobodą wrażeniu tego rozkosznego wieczora i ulegając owemu omdleniu całej istoty, które sprawia, że stajemy się w chwilach podobnych takimi podatnymi do każdego wrażenia. Naraz szmer, pochodzący z pokoju sąsiedniego. wyrwał Filipa z owego sennego odrętwienia, w którem tak mało panujemy nad naszemi nerwami. Zaczął się jękiem stłumionym, który stawał się coraz wyraźniejszy i zakończył głośnem łkaniem, jakgdyby ktoś usiłował powstrzymać zbyt wielką zgryzotę i w końcu wybuchnął. Filip, zatopiony w marzeniu, nie słyszał, że przed chwilą drzwi pokoju sąsiedniego otworzyły się i ktoś wszedł. Ponieważ sam siedział nieruchomie i w głębi balkonu, przeto i owa osoba nie domyślała się jego obecności.
Najelementarniejsza dyskrecya nakazywała, ażeby się z tą obecnością swoją zdradzić, przez posunięcie fotela lub hałaśliwe przejście się po balkonie. Tymczasem poryw niepokonanej ciekawości zrządził, że Filip, wprost przeciwnie, nie poruszył się i nawet oddech powstrzymał. Ponieważ łkania, przerywane teraz okrzykiem: „Och! mój Boże! mój Boże!” nie ustawały, ciekawość ta wzrosła jeszcze i zniewoliła go do tego, że wstał i wyszedł na balkon. Łkania nie ustawały. Zdawało mu się, że poznaje głos kobiecy. Nigdy później nie mógł sobie wytłómaczyć jaki popęd, tak całkowicie przeciwny jego charakterowi, zniewolił go do przejścia przez łańcuch, oddzielający część balkonu, zachowaną dla jego pokoju, i przybliżenia się, ciągle na palcach, do okna pokoju, z którego wybiegała ta skarga.
Okno było nawpół otwarte i Filip mógł dojrzeć siedzącą w fotelu kobietę z głową w tył przechyloną, z rękoma wyciągniętemi na kolanach, w postawie bezbrzeżnej rozpaczy; twarz jej zalana była łzami, usta rozchylone i drżące, pierś falowała konwulsyjnie, Nieznajoma była młoda i taka piękna, że nawet naprężenie wszystkich fibrów, spowodowane wybuchem spazmatycznym, nie zdołało jej zeszpecić. Filip dostrzegł, że była blondyną, że miała oczy błękitne, których lazur pociemniał jeszcze od łez, rysy niesłychanie delikatne, cerę przezroczystą i zaróżowioną, usta nieco wydęte, zęby prześliczne, a stopy i dłonie bardzo drobne. Wzrokiem, wyrobionym na badawczej obserwacyi szczegółów, właściwym ekspertom od obrazów, dostrzegł również, nie miała ani jednego pierścionka, co ostatecznie utwierdziło go w mniemaniu, że nieznajoma jest panną.
Powróciwszy przed kilku chwilami ze spaceru, położyła na krześle przy sobie kapelusz, woalkę, parasolkę, rękawiczki i pozostała w sukni z białej serży, dosyć krótkiej, tak, że odsłaniała drobne stopy, co nadawało dziewczęciu pozór młodszy jeszcze, prawie dziecięcy. Piętno słabej, bezbronnej młodzieńczości, jakby wyciśnięte na całej postaci, potęgowało jeszcze moc cierpienia, jakie się odbijało na ładnej twarzyczce. Widok tego dziecka, zanoszącego się od płaczu, w otoczeniu przyrody, która każdym szczegółem powinna była mówić mu w tym wieku o szczęściu i nadziei, obudził w Filipie zajęcie tak żywe, że instynktownie i, zapominając, że to nieznajoma, postąpił ku niej. Teraz usłyszała go młoda dziewczyna. Zerwała się i wydała stłumiony okrzyk. Wystarczyło to, aby niedyskretny rzucił się w tył, przepraszając niezrozumiale, i z purpury wstydu na licach powrócił do swego pokoju, wstrząśnięty do głębi wzruszeniem, które zrazu, przysłuchując się, jak nieznajoma zamykała okno ręką, drżącą najwyraźniej z oburzenia — chciał przypisać tylko wyrzutom z powodu tej niczem niewytłómaczonej ciekawości.
Dzwonek obiadowy, który rozległ się po raz pierwszy w tejże prawie chwili, dowiódł nagle bohaterowi tej sceny niemej, że owo wzburzenie nie było prostem zmieszaniem się człowieka światowego, zaskoczonego w postawie dwuznacznej. Zaledwie Filip usłyszał ten dźwięk, powiedział sobie: „Ona będzie w sali jadalnej, zobaczę ją.”
Myśl o spotkaniu z nią po tem, co zaszło, sprawiła mu taką przykrość, że wstał, by zadzwonić i kazać przynieść sobie obiad do pokoju. Wszelako, gdy przytknął już palec do guzika, nie przycisnął go stokroć przykrzejszem było mu opuścić w taki sposób jedyną może sposobność ponownego ujrzenia tej twarzy, której delikatne linie zarysowały się nagle w umyśle jego tak wyraźnie, że zamknął oczy, by obraz ten zatrzymać, Trwało to sekundę tylko, lecz starczyło do przyśpieszenia bicia jego serca.
Usiadł znów, zdumiony wzruszeniem, zupełnie nowem dla niego, które pochłaniało całą jego istotę, nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego, że tam, na balkonie, śród zmierzchu przecudnego wieczoru, wobec tej młodej dziewczyny we łzach, objął go i ogarnął, jakby od uderzenia pioruna wzniecony, płomień miłości najgorętszej, najnamiętniejszej. Obraz rozpłynął się, a zakochany zaczął się już obawiać nie spotkania nieznajomej lecz tego, że ona nie zejdzie na obiad. Nasłuchywał przez chwilę. Zdawało mu się, że słyszy, iż chodzą w pokoju sąsiednim, i, szczegół ten wywoływał uśmiech na usta starca ilekroć przypomniał go sobie, zaczął szukać śpiesznie w głębi kufra fraka, którego nie miał na sobie ani razu od czasu wyjazdu z Francyi; koszuli, najmniej przez pakowanie zgniecionej, czarnego krawata, najmniej zniszczonego. Nakoniec, ten poważny urzędnik czterdziestoletni, dla którego ubieranie się było zawsze pańszczyzną, skierował kroki ku jadalni hotelowej, na wezwanie drugiego dzwonka, ustroiwszy się poprzednio z takiem staraniem, jak student, idący na pierwszy bal.
— Czy też będzie? — zapytywał siebie, schodząc ze stopni krokiem drżącym niemal. — Ale kto ona? Jak się dowiedzieć? W jaki sposób rozmówić się z nią, wytłómaczyć moją obecność pod jej oknem?... Jak ona płakała!... Co jej było? Ach! gdybym mógł dopomódz jej w czemkolwiek!...
Wir tych pytań wprowadził zamęt do jego myśli i przyprawiał go o gorączkę. A cóż dopiero stało się z nim, gdy wszedł do halli, gdzie grono osób czekało na podanie obiadu, i ujrzał młodą dziewczynę, której łzy rozpaczy widział przed chwilą, siedzącą w jednym z zakątków i rozmawiającą z trzema osobami: kobietą starszą, matką niewątpliwie, oraz dwoma mężczyznami; jeden mógł mieć lat zaledwie trzydzieści... W drugim Filip poznał, z gwałtownem wzruszeniem, — radości czy bólu, sam nie umiałby powiedzieć, — jednego ze starszych kolegów z Izby obrachunkowej, radcę referendarza, jak on sam, który wziął dymisyę dnia 4-go września, niejakiego Andrzeja de Montéran’a. Nie było sposobu cofnięcia się. Montéran poznał go również i, z ruchem zdziwienia, podchodził prosto ku niemu, wyciągając dłoń i mówiąc:
— Pan tutaj, kochany panie d’Andiguier? Cóż za szczęśliwe zdarzenie! — i powtarzał: — Co za szczęśliwe zdarzenie! Spędziłeś pan wakacye we Włoszech? Pewien jestem, że wieziesz me sobą nowe cuda!... A nasz biedny pałac na bulwarku d’Orsay?.., Musisz mi pan opowiedzieć co porabiają nasi koledzy... Od oblężenia, ja kolegów już nie mam... Pan byłeś cierpliwszy odemnie i nie podałeś się do dymisyi. Miałeś może słuszność... Ale będzie jeszcze dość czasu na gawędę o tem wszystkiem... Pójdź, niechże cię przedstawię pani de Montéran, mojej córce, Antoninie, i panu Albertowi Duvernay memu przyszłemu zięciowi... Jestem uszczęśliwiony tem małżeństwem. Opowiem to panu...
Tym zwierzeniom bezładnym towarzyszył, smutny na pozór lecz wistocie tryumfujący, wyraz twarzy człowieka, który spotyka się ze znajomym po strasznych katastrofach narodowych i nie śmie zbytnio okazywać swego zadowolenia prywatnego. Wszelako, nie kontrast między klęskami Francyi i samolubnem zadowoleniem dawnego kolegi uderzył Filipa w tej chwili; uwagę jego pochłonął kontrast inny, tem przykrzejszy, że niezwłocznie rzucał się w oczy. W pamięci pana d’Andiguier’a utkwił na całe życie widok tej obojętnej halli hotelowej i grupy osób, do której pociągał go kolega, widok banalnego uśmiechu pani de Montéran, etykietalnego ukłonu narzeczonego i zagadkowego spojrzenia córki.
Byłaż to istotnie ta sama dziewczyna, która przed pół godziną zawodziła rozpaczliwie w samotnym pokoju? Na ślicznej, delikatnej twarzyczce, którą Filip d’Andiguier tak niedawno widział wzburzoną bólem, nie pozostał najlżejszy ślad wzruszenia, co wybuchło takiem rozdzierającem łkaniem, Była w tem obliczu, które nie mogło być obłudnem, tchnęło bowiem taką czystością, taką dziewiczością, jakaś słodycz nieuchwytna, coś ujmującego i niedostępnego zarazem, powściągliwość zbyt pilnie przestrzegana, by nie była potroszę tajemniczą. I jakże Filip, odnajdując po tem, co widział, to dziecko, które przeszła przez podobny napad rozpaczy, takie spokojne pomiędzy matką, ojcem a narzeczonym, nie miał uledz owemu wrażeniu tajemniczości do tego stopnia, że go prawie oszołomiło?
Widział wyraźnie, jak po tej twarzy szczelnie, zamkniętej prześlizgnęła się na jego widok jakby fala krwi, a w oczach błękitnych dostrzegł jakby błaganie... I to było wszystko. Ani ojciec, ani matka, ani narzeczony nie dojrzeli tego. Czyż zresztą którakolwiek z tych trzech osób domyślała się, że Antonina skromnem i spokojnem zachowaniem się pokrywa burzę wielkiego bólu duszy? Instynktownie Filip odpowiedział sobie, że nie, i instynktownie też rzekł sobie, iż powód bólu owego tkwi właśnie w tem małżeństwie, o którem zawiadomił go ojciec z takim tryumfem. Bo i jakże mógł, widząc teraz młodą parę obok siebie, nie wpaść na myśl, że okrzyk rozpaczy, rzucony przez pannę de Montéran, nie miał innej przyczyny? Antyteza między temi dwiema istotami była zbyt silna.
Przez cały czas obiadu, który spożył przy stoliku sąsiednim, Filip mógł z całą swobodą pogrążać się, hypnotyzować studyowaniem narzeczonych, a także, niestety! spijać oczyma truciznę miłości, krążącą już w jego żyłach. Im więcej analizował młodą dziewczynę, tem większy zachwyt budził w nim wdzięk idealny i nieco bolesny jej oblicza i tem silniej wspomnienie łez, które widział spływające po tych dziewiczych liceach, paliło mu serce niewysłowioną litością.
Dostrzegał teraz każdy szczegół rysów, których subtelność podziwiał od pierwszego wejrzenia i wydały mu się jeszcze subtelniejsze i słodsze, a odcień jasnych włosów bardziej jedwabisty, a rysunek czoła szlachetniejszy, linia nosa delikatniejsza, cudniejsze usta z wargami wypukłemi, które w kącikach opadały nieco i tworzyły zmarszczkę, nadającą wyraz goryczy niemal, czarowniejszy ciemny lazur źrenic, przed chwilą przez łzy zamglonych, świeższa, przezroczystsza cera, zaróżowiona tak delikatnie napływem młodej krwi. Suknię miała na sobie lila fularową, a ze stanika, nieco wyciętego w górze, wychylała się szyja wątła jeszcze, ale przedziwnie zarysowana. Każdy ruch Antoniny nacechowany był tą niewysłowioną giętkością, która najlżejszemu poruszeniu nadaje piętno dystynkcyi wrodzonej.
Siedzący naprzeciwko niej młodzieniec. któremu przeznaczony był ten kwiat wykwintu, uosabiał twarzą, postawą, zuchami, sposobem oddychania, siedzenia, jedzenia, patrzenia najrozpaczliwszą pospolitość. Byłto mężczyzna już dosyć otyły i ciężki, o którym nikt nie mógł powiedzieć, że jest brzydki, bo miał rysy dosyć regularne, a nadto nacechowany był piętnem zdrowia i siły. Ale gminność jego była taka niemiła i taka widoczna, że przejęłaby wstrętem człowieka nawet mniej stronnego, niż był nim już wówczas Filip. Dziedziczna chłopskość objawiała się w najlżejszych ruchach tego jegomościa. urobionego zbyt widocznie z grubego materyału ludzkiego. Wielkie stopy w trzewikach lakierowanych, których fason psuły tylko, stały na ziemi niezgrabnie, dłonie włochate obchodziły się brutalnie z nożem i widelcem. Czy pospolitość zewnętrzna tego plebejusza, który wyglądał we fraku jak człowiek odświętnie wystrojony, odpowiadała pospolitości wewnętrznej? Filipowi przeznaczonem było dowiedzieć się później, że tak. Miał się również dowiedzieć, jaką męczennicą miłości dziecięcej stała się panna de Montéran, zgadzając się na to małżeństwo.
Była to historya bardzo tragiczna i bardzo prosta zarazem: Monteran’owie, zrujnowani, oddawali córkę bogatemu durniowi, którego to subtelne dziecko pociągało przez sam kontrast; kierowała nim też wszakże i próżność, chciał swoje chłopstwo połączyć z prawdziwem szlachectwem. Panna de Montéran zaś przystała na małżeństwo, bo wiedziała, że środki rodziców są wyczerpane i że, mając majątek, będzie mogła z kolei dopomódz im, spłacić ich długi, ułatwić im życie.
D’Andiguier odgadł odrazu ten dramat rodzinny, skoro tylko porównał młodą parę i przypomniał sobie okrzyk rzucony przez narzeczoną, gdy mniemała, że jest sama, owo: „Och! mój Boże! mój Boże!”, w którem brzmiał taki gwałtowny bunt całej jej istoty, przeciw czemu, jeśli nie przeciw temu związkowi? Znał Montéran’a oddawna i, jakkolwiek nie bywał nu niego w domu, wiedział z opowiadań kolegów, jakie Montéran prowadził kosztowne życie, jak grał i trwonił pieniądze. To samo już wystarczyło, by naprowadzić Filipa na ślad prawdy, a ostatecznie wyjaśniły mu położenie słowa lekkomyślnego ojca, który poobiedzie wziął pod rękę dawnego kolegę z bulwarku d’Orsay i zaczął wygłaszać hymny pochwalne na cześć przyszłego zięcia. Mężczyźni przechadzali się po tarasie nad brzegiem jeziora. Gdy Filip podniósł głowę, mógł widzieć okno pokoju, gdzie córka jego towarzysza szlochała przed godziną. Gdy zaś się obrócił, mógł widzieć ją samą, jak siedziała, otulona w biały szał, między matką a narzeczonym i wpatrywała się w rozległą powierzchnię wody, falującą łagodnie, śród migotliwego światła gwiazd.
— Tak, mój kochany d Andiguier — prawił Montéran — jestem bardzo, bardzo zadowolony z tego małżeństwa! Człowiek nie zbogaca się w naszym zawodzie, jak panu wiadomo, ja przynajmniej majątku nie zrobiłem. Pan byłeś przedewszystkiem bogaty z domu, a nadto żyłeś, jak mędrzec. Nie miałeś nigdy nałogów, ani tych enót droższych od nałogów: domu do utrzymania, żony i córki, z któremi trzeba bywać w świecie, Masz za to swoje muzeum, wiem... Ale to lokacya 100 za 100, gdy się kto zna na tem, jak pan... Przytem ja nie miałem szczęścia. Pan wiesz, jak kochałem cesarstwo. Gdy w miesiącu lipcu wypowiedzieli wojnę, zdawało mi się, że są przygotowani. Grałem na zwycięztwo.. Ta wiara kosztowała mnie drogo, bardzo drogo, jak zresztą wielu ludzi, chociaż nie wszystkich... Naprzykład Duvernay’owie, Albert i jego ojciec, podwoili majątek, który już był kolosalny. Mają wielkie fabryki sukna na północy. Nie masz pan pojęcia, co oni zarobili na dostawach, ani co zarabiają codziennie. Ich firma zaopatrzy nanowo całą armię... Antonina będzie miała świetne stanowisko. A przytem męża, który za, nią szaleje i z którego zrobi, co zechce. O! ona też na to zasługuje. Nie dlatego, że to moja córka, ale to dziecko jest istnym aniołem na ziemi... Szczęście jej zapewnione. Moja biedna żona i ja zestarzejemy się przynajmniej spokojni o jej przyszłość i będziemy mogli żyć z tego, co nam zostało. Może też teraz, nie mając już Izby obrachunkowej, zabiorę się do pomagania zięciowi... Taki olbrzymi interes, rozgałęziony tak szeroko, to prawdziwa administracya, a tam na bulwarku d’Orsay, znano się na administracyi! Zwłaszcza ty, panie d’Andiguier... Naorałeś się też w tym gmachu porządnie!
Jakże wspomnienie tego pierwszego wieczora było wyraźne i jasne w umyśle Filipa! Jak dowolnie odnajdywał najdrobniejszy szczegół, odzyskiwał świeżość nietkniętego wrażenia, ilekroć zwracał się, uciekał myślą do szczątków przywiązania swego dla swojej Antoniny. „Moja Antonina!“ Tak ją nazywał w sercu, jakkolwiek nigdy nie została jego i od samego początku była przyrzeczona innemu... I wnet obrazy napływały, mieszały się, łączyły, podobnie jak napłynęły w rzeczywistości uczucia, jak zmieszały się i złączyły w nim w ciągu dni, które nastąpiły po tym pierwszym wieczorze.
Wobec siły niepokoju, jaki mu ogarnął duszę, Filip musiał był wyznać przed sobą, z upojeniem i trwogą, że kocha pannę de Montéran, nie mając nadziei wzbudzenia w niej miłości, skoro miał o lat dwadzieścia więcej od niej, a ona zresztą nie była wolna — nie mając nawet nadziei przeszkodzenia temu małżeństwu, które ona, odgadł to odrazu, przyjęła, spełniając ofiarę. Dowody, że ta jego intuicya nie była mylna, namnożyły się aż nadto przez ten tydzień, który, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, spędził przy niej. Podobnie jak nie był w stanie pierwszego wieczora, zaskoczywszy młodą dziewczynę płaczącą, powstrzymać się od zejścia do jadalni, gdzie miał ją zobaczyć, tak samo nie mógł nie zostać w willi d’Este dopóki ona jej nie opuściła, jakkolwiek powinien był bezwarunkowo uciekać. Zamiast tego widział się we wspomnieniach, jak nazajutrz po tym pierwszym wieczorze i dni następnych, zaledwie wstał, schodził na taras i do ogrodu, w nadziei spotkania jej lub kogokolwiek z jej rodziny. Widział się, jak po śniadaniu, przed obiadem, a później jeszcze wieczorem opóźniał powrót, najczęściej po to, by słuchać zwierzeń Montéran’a lub paplaniny jego żony.
A każda z tych rozmów potęgowała przeświadczenie Filipa, że przecudna dziewczyna poświęcała się dla samolubstwa rodziców. Ojciec, zaledwie mówił dziesięć minut, a wnet wzmianka o interesach giełdowych wykazywała spekulanta, pochłoniętego sprawa mit gry. Co do matki, drobiazgowość jej elegancyi, staranność, z jaką przystrajała zwiędłe resztki urody, nieustające przypominanie błahych lub skandalicznych anegdotek z kroniki paryzkiej, głęboka znajomość osób wybitniejszych z wyższych sfer towarzyskich, ich majątku i koligacyi, wszystko wykazywało, że była niemniej pochłonięta przez sprawy wielkiego świata. Pieniądze i stosunki, stosunki i pieniądze, myśl tych dwojga ludzi wahała się, przechylając od jednego z tych biegunów do drugiego.
Historya ich była równie banalna, jak smutna: zrujnowali się, by się utrzymać na stanowisku społecznem, które wymagało wielkiego majątku i dlatego, że pokusa powiększenia dochodów spekulacyą na zwyżkę była zbyt wielka dla człowieka, który stał jak Montéran, na krawędzi finansów i polityki. W jakich warunkach córka ich dowiedziała się o tej ruinie? Czy odgadła stan rzeczy sama, czy też występni rodzice odsłonili jej prawdę, by ją nakłonić do tego bogatego małżeństwa? Ta zagadka pozostała dla Filipa nierozwiązana. Gdy później Antonina została jego najbliższą przyjaciółką, przyznała mu się, że przystała na poślubienie Alberta Duvernay a, by załagodzić, o ile było w jej możności, skutki lekkomyślności rodziców i zabezpieczyć starość ojca. Nigdy nie wymknęło jej się najmniejsze słowo, które pozwoliłoby wnosić, że zażądano od niej tej ofiary. Jednym z rysów charakterystycznych tej natury miało pozostać nazawsze milczenie o własnych głębokich wzruszeniach; jakkolwiek była jeszcze bardzo młoda, gdy ją poznał p. d’Andignier, już wówczas panowała najzupełniej nad sobą, pokrywała wszystko, co jej dotyczyło taką pozorną swobody, że można było bywać u niej bardzo długo i nie domyślać się nawet do jakiego stopnia miała wyczuloną wraźliwość.
Filip, który dzięki przypadkowi stał się świadkiem wybuchu jej wrażliwości, spędził cały tydzień sąsiedztwa i obcowania codziennego na szukaniu w głębiach tych oczów błękitnych, takich zawsze spokojnych, śladów łez, jakie wylewały niewątpliwie w dalszym ciągu; w tym uśmiechu, takim obojętnie uprzejmym, odcienia buntu, w tym głosie, takim słodkim, takim równym, echa skargi — i nie znalazł ich. Byłby mógł przypuszczać, że śnił, że scena na balkonie nigdy nie istniała, że nie widział nigdy tych ust, wydających okrzyk boleści, tych oczów łzami zalanych, nie słyszał jęku, wydobywającego się z tego, łona, gdyby wzmagająca się bladość wychudłych lic nie zdradzała cierpienia duchowego przed takim, jak on, uprzedzonym obserwatorem; zwłaszcza zaś, gdyby nie odczuwał, będąc przy niej, tego czegoś nieuchwytnego, co się unosi między kobietą a mężczyzną, gdy ona wie, że on zna jej tajemnicę.
Każda kobieta w warunkach podobnych postępuje jednakowo. Uczuwa zrazu nieufność do mężczyzny, który dostrzegł to, co ona chciała ukryć. Nawet, gdy nabrała pewności, że o tem nikomu nie powie, obawia się, żeby nie wyzyskał swojej dyskrecyi, żeby sobie nie pozwolił na większą z nią poufałość, niż przystoi wobec ich stosunku etykietalnego, zwłaszcza zaś, żeby jej nie pytał, żeby nie dotykał ukrytych, bolesnych niekiedy szczegółów jej życia duchowego. Lecz, jeśli przeciwnie stwierdzi u niego chęć przeproszenia za przypadkowe wtajemniczenie się, obawę dotknięcia czemkolwiek tej, która jest potrosze na jego łasce, poniekąd wyrzut sumienia za to, że dotknąć ją może — wówczas owa kobieta, jeśli jest subtelna, ulega jednemu z tych ujmujących porywów serca, jakie są właściwe im wszystkim, gdy czują, że są istotnie zrozumiane, uniesieniu wdzięczności, bardzo zbliżonemu do przyjaźni.
Filip d’Andiguier mógł śledzić w oczach, w głosie, w całem obejściu Antoniny ową przemianę stopniową nieufności, urazy niemal, na tkliwą wdzięczność i przeświadczenie cichego lecz pewnego postępu sympatyi młodej dziewczyny, potęgowało niezapomnianą poezyę owego tygodnia, urok, pod którego wpływem rozkochał się bez pamięci. Przypomniał sobie, jak był przez pierwsze dwie doby tego osobliwego tygodnia zaniepokojony jej widocznem usiłowaniem trzymania go zdala. Nie odwracając oczu, nie wyglądając zupełnie na osobę rozgniewaną, miała sposób niewidzenia go, niesłuchania, tak, że pod tem wrażeniem dwadzieścia razy postanawiał wyjechać najbliższym pociągiem. Z przypadkowych słów ojca dowiedział się, że zażądała, aby jej dano inny pokój. „Zasłużyłem na wszystko,” powiedział sobie, na wieść o tej zniewadze. A potem, z jakiem zdziwieniem stwierdził, że ta wroga postawa zmieniła się, jakgdyby Antonina była mu za coś wdzięczna! Z jakiem wzruszeniem i zajęciem zaczął rozmawiać z nią trochę, najpierw jako trzeci, a pewnego popołudnia, gdy zwiedzali wszyscy razem park willi na przeciwległem wybrzeżu jeziora — sam na sam.
To wspomnienie również było wyraźne, jak rzeczywistość najoczywistsza. Widział znów długą aleję zielonych dębów, tu i owdzie stojące posągi, niebe błękitne ponad gęstwiną ciemnych liści i wodę jeziora fioletową w dali. Widział siebie, idącego naprzód z młodą dziewczyną. Widział jej sylwetkę szczupłą i zwinną, twarz, taką jasną pod cieniem kapelusza, nasuniętego na czoło i chód lekki. Słyszał jej głos, gdy wypytywała o obrazy z jego zbiorów, o ich historyę, o powody, dla których przenosił ten nad inny, o to, co ma oglądać podczas swej podróży, słyszał jak zawołała: „Jaka szkoda, że pan wraca i nie może nam pokazać Florencyi!...” I wznawiało się z całą siłą ówczesne wzruszenie jego, rozkoszne do omdlenia, gdy Antonina w ten sposób przemawiała do niego, pełne śmiertelnej goryczy, gdy naraz, obawiając się widocznie, że powiedziała za dużo, zatrzymała się i zawołała narzeczonego, który szedł za nimi z państwem de Montéran.
I Filip widział znów tęgiego i ociężałego Alberta Duvernay’a, jak zbliżył się do niej z głębi alei, paląc cygaro, wymachując laską, taki brutalnie gminny, że myśl o blizkiem małżeństwie młodej dziewczyny z tym mężczyzną sprawiła mu nieznośny ból fizyczny i że, podobnie jak jej przed kilku dniami, łzy napłynęły mu do oczu... Czyżby je dostrzegła te łzy litości, staczające się nagle po policzkach mężczyzny i wobec tego dowodu zupełnego zrozumienia dramatu zaręczyn, obawiała się, że nie zdoła zapanować już nad wzruszeniem własnem? Czyżby odgadła po za tą litością uczucie tkliwsze, którego zachęcać nie było jej wolno? Bądź co bądź, od tej chwili unikała znów wszelkiej rozmowy osobnej z Filipem, ale tym razem przepraszała go niejako, okazując mu niezrównaną słodycz w obejściu, zbliżając się do rodziców, gdy był z nimi, słuchając jego mowy z uwagą, blizką podziwu; i stała się taka czarująca z tą pełną wdzięku powściągliwością, że w wigilię rozstania chęć porozmawiania z nią sam na sam, okazania jej tego, co ze swoich uczuć mógł przed nią zdradzić, stała się u rozkochanego Filipa silniejsza od nieśmiałości, od rozwagi, a nawet od konwenansów.
Moutéran’owie mieli nazajutrz wczesnym rankiem wyjechać do Medyolanu i Wenecyi, a on do Francyi. Filip, spotkawszy Antoninę samą w sali parterowej — odnosiła książki do biblioteki hotelowej — ośmielił się poprosić ją, aby mu poświęciła chwilę czasu. Podeszli do balustrady tarasu i tam oparli się oboje, patrząc na ten sam krajobraz, wobec którego widział ją owego wieczoru, o tej samej godzinie, szlochającą i powiedział jej, zdumiony, że słowa takie z ust jego wychodziły:
— Rozstaniemy się jutro. Znam panią zaledwie od dni kilku... Nie mum prawa przemawiać do pani, jak przyjaciel... Wszelako mój wiek, długie koleżeństwo z ojcem pani, głęboka, pełna szacunku sympatya, jaką mam dla pani, a również i pewna okoliczność, upoważniają mnie do powiedzenia pani, że jesteś w bardzo ważnej chwili życia i do błagania cię, żebyś nie popełniła nie, co się odwołać już nie da, nie zastanowiwszy się dobrze...
— Zastanowiłam się dobrze — przerwała żywo i, wpatrując się w niego z wyrazem szczególnej energii, powtórzyła: — Tak, zastanowiłam się dobrze. Wiem czego chcę, dlaczego chcę tego i że tak być musi... Co zaś do okoliczności, o której pan wspominał...
— Uraziłem panią! — zawołał. — Ach, przebacz!...
— Powinnam czuć się urażoną — przerwała ponownie z półuśmiechem, którego wzruszający wdzięk stanowił szczególną sprzeczność ze stanowczością, okazaną przed chwilą — ale nie wiem dlaczego, choć również znam pana dopiero od dni kilku, mam dla pana już tyle szacunku, takie czuję do pana zaufanie, że, zamiast mieć żal o to, iż do mnie w ten sposób mówiłeś, mam ochotę podziękować panu... — a odchodząc od balustrady, na znak, że nie chce przedłużać tej rozmowy, dodała: — Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy, że pan przyjdzie do mnie, gdy wyjdę zamąż i że staniemy się przyjaciółmi, jeżeli pan będzie, umiał — tu delikatna jej twarzyczka przybrała znów wyraz poważny i stanowczy — zapomnieć to, o czem zapomnieć trzeba i — uśmiech wyżłobił dołek w jednem z jej lic — pamiętać o reszcie.


II.
MATKA I CÓRKA.

Głęboko, gwałtownie wrażliwa, posiadająca szczególną siłę panowania nad wyrazem twarzy, nad głosem i spojrzeniem, siłę, co pozwalała jej ukrywać wszystkie wzruszenia, stanowcza i nieugięta z pozorami niesłychanej łagodności, wykształciwszy jeszcze tę dwoistość swojej natury pod wpływem wychowania przy boku ojca i matki, takich od niej różnych, którym nie mogła okazać się taką, jaką była w istocie; przyzwyczajona szukać zawsze punktu oparcia w samej sobie, a ztąd zdolna, choć tak napozór rozsądna, do najbardziej niespodziewanych i najromantyczniejszych porywów, bo każda samotność skazuje na egzaltacyę, a nikt nie jest samotniejszy od młodej dziewczyny cichej i zamkniętej w sobie; przytem piękna ową urodą, zbyt subtelną, prawie wątłą, rozrzewniającą, która domaga się opieki, a której czar podwojony był u niej urokiem zagadkowym, z powodu nieznanych stron jej charakteru — taką ukazała się Antonina de Montéran Filipowi podczas owego pobytu w willi d’Este, i taką pozostała pani Duvernay do końca, przez lut jedenaście, ubiegłych od tego pierwszego spotkania do wypadku, który opłaciła życiem.
I uczucie namiętne, które ogarnęło Filipa podczas tego tygodnia z siłą taką nagłą, taką niepokonaną, pozostało również jednakie przez tych lat jedenaście. Gdy mężczyzna, podobnie jak on, pozostał do lat czterdziestu czysty w czynach i wyobraźni, gdy nadto, jak on, uszlachetnił się jeszcze ofiarą codzienną na ołtarzu jakiejś idei wyższej — obowiązku rodzinnego lub wiary, kultu dla nauki lub sztuki — wówczas uczuciowość jego zachowuje świeżość i siłę, a te czynią go zdolnym do pewnych wzruszeń bardzo rzadkich, z których gminny sceptycyzm szydzi, a które są w istocie w dziedzinie uczucia tem, czem są arcydzieła w dziedzinie literackiej. Do nich należy ów rodzaj tkliwości, po rycersku bezinteresownej, owa miłość platoniczna, której ten sam sceptycyzm nadał piętno urojenia, chrzcząc ją imieniem filozofa. Pochodzi ona jednak z takich tajemnych głębin natury ludzkiej, że jest pierwszem marzeniem budzącego się serca i ostatniem o jego zachodzie, gdy to serce pozostało gorące i delikatne i gdy czuje, że ogarnia je zbyt późno namiętność, o której wie, iż pozostaje bez wzajemności; namiętność do istoty młodziutkiej, takiej czystej, że samo pożądanie jej byłoby już profanacyą. Wówczas to, w takiej jesieni życia, równie jak tamta jesień, przyrody, bogatej w surowe pozory i płomieniste odblaski, objawia się wzniosłość uczucia, pozbawionego samolubstwa, namiętności, i przynosi siebie w darze, nie żądając nic wzamian; szlachetność owego ubóstwienia, które jest, na swój sposób, posiadaniem wyłącznie duchowem lecz równie, jak tamto, pochłaniającem.
Badać najdrobniejsze życzenia kobiety, by próbować zadowolić z nich to wszystko, co tylko można, śledzić najlżejsze odcienie jej wraźliwości, aby do niej dostroić własne i nigdy jej nie urazić, myśleć o niej tak nieustannie, żeby się wyzbyć własnych radości i bólów własnych, a odczuwać tylko jej uciechy i cierpienia, być przyjętym przez nią za powiernika, sługę, podporę i uważać to za najwyższą zdobycz; wszystko: nawyknienia, przyjemności, zajęcia podporządkować możliwości znajdowania się przy niej, oddychania tem samem, co ona powietrzem, czyż te wszystkie zaprzeczane kolejno i sławione rozkosze miłości bezinteresownej nie są wzruszeniami potężnej siły? A cóż posiadamy z istoty ukochanej, jeśli nie wzruszenia, jakie nam daje? Trzeba oczywiście mieć wielką duszę, żeby żyć w tym świecie poświęcenia, chciałem powiedzieć nabożności miłosnej, a namiętność podobna wymaga owego potężnego idealizmu, we właściwem słowa znaczeniu, który jest podstawą wszelkiej mocy życia wewnętrznego.
Może anomalia losu Filipa d’Andignier’a, tyloletnia codzienna troska o matkę nie poznającą go, bo obłąkaną, usposobiła, przygotowała go do tego, że uważał jako naturalną tkliwość bez wzajemności, której zapał męczeński wyrażony został tak świetnie w słynnym okrzyku: „Jeśli cię kocham, co tobie do tego?” Może upodobania amatora sztuki, odsłaniając mu tajemną poezyę kontemplacyji, spotęgowały w nim do przesady ową zdolność do rozmyślań, graniczącą z mistycyzmem?... Jakiekolwiek były źródła ukryte tej miłości, dość, że takie wytrysły z tego serca męskiego na widok tej młodej dziewczyny, rozdzielonej z nim nieprzebytemi przepaściami, takie w niem płynęły falą, kolejno słodką i gorzką, ale zawsze jednakowo płomienistą, jednakowo podsycaną przez te lat jedenaście, które młoda kobieta żyła jeszcze, i później.
Jedenaście lat, sto trzydzieści miesięcy! Jaki to niekiedy długi okres czasu do przeżycia! Jaki krótki gdy go sobie przypominamy w tej perspektywie przeszłości, która zbiera tyle wrażeń w nieudolnym błysku pamięci! d’Andiguier wydawał się sobie niekiedy, gdy o tem myślał, znużonym wędrowcem, który, przybywszy na szczyt wysokiej góry po wielu godzinach, odwraca się i, widząc wstęgę przebytej drogi, rozwijającą się przed jego oczyma, dziwi się, że ją dostrzega tak blizko; tak blizko i tak daleko! Wędrowiec usiłuje wówczas umieścić przedmioty w ich właściwym punkcie i uporządkować etapy swej podróży. D’Andiguier również odszukiwał etapów swej dawnej drogi, i odnajdywał je, jedne po drugich, wraz z postępami, jakie każdy z nich zaznaczył w tej pielgrzymce miłosnej, zakończonej u progu grobowca.
Niestety! od pierwszego etapu do jakiego zmierzał celu? Czyż wiedział?... Wiedział to tylko, że byłby dał wszystko, wszystkie krople krwi swojej, wszystkie skarby swego muzeum, aby przeżyć powtórnie jedną jedyną z godzin ówczesnych, bolesną zarówno jak i radosną. Tak, jakże wydawały mu się blizkie, a jakie były dalekie!... Czyż to nie wczoraj poszedł odwiedzić Montéran ów po ich powrocie z Włoch, nie wczoraj Antonina przybyła do niego po raz pierwszy, z ojcem, zwiedzić galeryę? Ach! jakże dnia tego stare obrazy i stare rzeźby jaśniały blaskiem młodości!... Czyż to nie wczoraj, łudząc się przez czas jakiś szaloną nadzieją, że to ohydne małżeństwo w ostatniej chwili nie przyjdzie do skutku, był obecny na jej ślubie, ukryty śród tłumu za jednym z filarów kościoła Ś-tej Klotyldy, do którego jeszcze dzisiaj nawet wchodził ze ściśniętem boleśnie sercem? Dźwięki muzyki weselnej przepełniały kościół, gdy Antonina, wsparta na ramieniu ojca, szła do ołtarza. Jakaż była cudna w stroju ślubnym! Podniosła wysoko czoło, zdobne w wieniec mirtowy, spojrzenie miała poważne, na bladem obliczu malował się wyraz niezwykłej dumy i stanowczości. A gdy Filip winszował jej w zakrystyi, powitała go, w miejsce uprzejmego, chłodnego uśmiechu, jaki miała dla wszystkich, spojrzeniem surowem, rozkazującem, jakgdyby pragnęła przypomnieć mu ostatnią rozmowę nad brzegiem jeziora Como, i nakazać mz jeszcze zapomnienie tego wszystkiego, co był odgadł. A on odwrócił oczy, by nie odczytała w nich myśli jego; poruszony był do głębi, zdjęty podziwem i trwogą wobec tej dziewczyny, która sprzedawała się w ten sposób; czyniła to dla rodziców wprawdzie, ale niemniej sprzedawała się. Wiedział, że ta ofiara rozdziera jej duszę, i nikt, nawet on sam, nie mógł pochwycić w tej twarzy, takiej młodej, takiej na pozór przejrzystej, najlżejszego śladu utajonego męczeństwa...
Czy to nie wczoraj także, powróciwszy do Paryża i zająwszy się urządzeniem pałacu, który mąż kupił na ulicy de Lisbonne, Antonina dopuszczała Filipa z każdym tygodniem, z każdym dniem do większej poufałości? Z jakiem upojeniem oddał na jej usługi wszystkie swoje wiadomości amatora sztuki; biegał po magazynach i licytacyach dla niej, a niekiedy razem z nią, uszczęśliwiony, jak nigdy z żadnego z własnych cudownych nabytków, gdy udało mu się zdobyć dla niej rzadki mebel, makatę, której pragnęła, lub cenny bronz. Obojętność, z jaką pan Duvernay przyjmował tą wzmagającą się poufałość dowiodłaby dostatecznie czterdziestoletniemu wielbicielowi jak mało był niebezpieczny, gdyby nawet zwierciadła w sklepach, do których towarzyszył Antoninie, nie ukazywały mu nieustannie jego twarzy zwiędłej, włosów siwiejących, ruchów niezręcznych obok świeżego uśmiechu, jasnej cery, włosów blond, smukłej kibici młodej kobiety.
Nie te porównania jednak zatruły mu goryczą poufałe stosunki z młodem małżeństwem, lecz to, że mógł stwierdzić do jakiego stopnia pierwsze wrażenie, które wywarł na nim Albert Duvernay było słuszne, i z jakim towarzyszem subtelna Antonina była związana. Ten mężczyzna, zmysłowy i despotyczny, zapłonął do tej kobiety żądzą czysto fizyczną. Zadowolił ją jedynym sposobem, jaki miał do rozporządzenia, małżeństwem. A potem, czy rozegrał się między nimi jeden z owych dramatów sypialni, kiedy lodowate oddanie się kobiety zamienia żądzę tego rodzaju na wstręt pełen nienawiści? Albo, czy też ten brutal należał do tych, którzy umieją kochać tylko wtedy, kiedy pragną i których posiadanie kobiety ochładza zupełnie?
Jakkolwiekbądź, stało się, że pod koniec drugiego roku małżeństwa zaczął traktować żonę z niesłychaną brutalnością. Antonina była w stanie poważnym, a niespodziewana śmierć matki i ojca, zmarłych w krótkim przeciągu czasu, uczyniła jej stan ten uciążliwszym jeszcze... Czyż to nie wczoraj jeszcze d’Andiguier, nazajutrz po pogrzebie dawnego kolegi, został panią Duvernuy w małym saloniku, o zmierzchu, samą, bez światła, wyciągniętą na szezlongu przy kominku? I tam po raz pierwszy, a także i po raz ostatni, zerwała umowę milczenia, którą mu niegdyś narzuciła i której sama przestrzegała ściśle. Widział ją znów, czarno ubraną, wpatrzoną w płomień swemi głębokiemi oczyma, podejmującą rozmowę, prowadzoną w willi d’Este, wyznającą nareszcie prawdziwy powód łkań ówczesnych, opowiadającą o stoczonych walkach, wahaniach, rozpaczy przed powzięciem postanowienia, a potem o tem postanowieniu o męczarniach podczas zaręczyn, o gorszych jeszcze mękach małżeństwa. Ów okrzyk, usłyszany niegdyś, przez d’Andiguier’a, owo: „Och! mój Boże! mój Boże!” — które wybiegło na balkon, pozyskało straszliwy komentarz. Rozmowa ta już się nie powtórzyła. Wystarczyła, by przerazić raz jeszcze Filipa namiętnością buntu, do jakiego zdolna była ta kobieta, o obejściu takiem łagodnem, takiem równem; cichemi burzami, które pokrywał spokój tej twarzy. Owego dnia zrodziła się w nim niesłychanie bolesna obawa, którą zwalczał daremnie, Powiedział sobie, że przyjdzie chwila, kiedy, mając takiego męża, obdarzona gorącą wraźliwością, objawiającą się w owych wybuchach, spotka mężczyznę, którego pokocha, a wówczas jaki wpływ powstrzyma tę duszę namiętną?... Chciał widzieć w narodzinach Eweliny, które nastąpiły wkrótce po tej okrutnej rozmowie, rękojmię uspokojenia dla młodej matki, podporę na drodze uczciwości, z której jej zejście byłoby dla niego ciężkim ciosem. Od owej chwili datowała się jego tkliwość dla tego dziecka. Powinien był nienawidzieć je, jako żywy dowód związku, o którym myśl sama była dla niego i pozostała dotąd takiem udręczeniem. Ale, gdy pochylił się nad kolebką, w której spoczywało to bezsilne ciałko, zrodzone z ciała jego przyjaciółki, jedno uczucie wzięło w nim górę, uczucie nieskończonej wdzięczności dla nowoprzybyłej za dobrodziejstwo moralne, jakiem się stanie, jakiem już była dla tamtej...
Etap drugi: Ewelina zaczęła rosnąć, a wraz z nią w sercu wielbiciela bez nadziei, prawie bez pragnień, ale nie bez zazdrości, rosła też wdzięczność, jaka go ogarnęła wobec jej kolebki. Jakoż, istotnie zdawało się, że ładna dziecina uspokoiła zupełnie tajemne bunty matki. Pierwsze lata, które nastąpiły po jej urodzeniu, w ciągu których patrzył jak rosła, niby kwiat delikatny, stanowiły oazę we wspomnieniach d’Andiguier’a. Była to, w tej stromej drodze ku miłości, miękką trawą porosła równina, gdzie nogi odpoczywają, a pierś oddycha swobodniej, i zdawałoby się, że Antonina pragnęła, aby ten okres rozwijał się bez najmniejszej kolizyi, bez chmury. Widocznie odgadła, że d’Andiguier cierpiał nad tem, iż stosunki jej były coraz liczniejsze, i, po skończonej żałobie, stały się takiemi, jakiemi je pragnął mieć mąż, stosunkami kobiety bogatej i bardzo otoczonej. Miała zatem dla uspokojenia podejrzliwości tej przyjaźni, która jej była drogą, niesłychaną delikatność postępowania; okazywała na każdym kroku, że zachowuje dla dawnego kolegi ojca miejsce zupełnie odrębne w swoim domu; wracała dla niego o pewnych godzinach, zapraszała go tylko razem z ludźmi, którzy mu się podobali, nie poświęcała go nigdy dla żadnej rozrywki.
Wreszcie roztoczyła dla tego starszego przyjaciela całe skarby idącego z serca taktu, którym on byłby nie więcej radował, gdyby nie dostrzegał w nim nieco zadużo roztropnej woli, ścisłego czuwania nad sobą, nadającego ciągle pewną tajemniczość spokojnym i niezgłębionym błękitnym oczom młodej kobiety. Ale d’Andiguier miał nadzieję, że owa tajemnica ukrywana była tajemnicą szczęśliwą teraz, kiedy te piękne, głębokie oczy mogły w innych źrenicach odnaleźć barwę swoją i wyraz. Bo niezwłocznie, przy nieuniknionych różnicach wiekiem spowodowanych, objawiło się uderzające istotnie podobieństwo między córką a matką. Była to, oddalona o lat dwadzieścia dwa, zupełnie ta sama istota, z tą samą delikatnością rysów, tą samą przezroczystą cerą blondynki, tym samym kształtem palców, temi samemi ruchami, tem samem spojrzeniem; a po niektórych drobnych oznakach d’Andiguier odgadywał, że będzie to również ta sama natura skoncentrowana, zamknięta w sobie, cała z milczenia.
Takie malowały się w jego pamięci jedna obok drugiej, jedna dzieckiem, druga kobietą, a jednakowe, takie, jakiemi je widział tylokrotnie, i za każdym razem kochał więcej dzicko, przekonany, że wystarczy, że wystarcza już młodej matce i że ta ostatnia, pod tym niewinnym wpływem, nietylko znosi, ale i przyjmuje swój los.
Etap trzeci: Wypadek bardzo zwyczajny, o którym Filip nigdy wszakże nie pomyślał nawet, odnowił nagle okres obaw i niepokojów. Antonina została wdową. Albert Duvernay, zapalony myśliwy, dzierżawił jedno z najpiękniejszych polowań w Compiègne; pewnego dnia, późną jesienią, uparł się, by polować śród ulewnego deszczu, dostał zapalenia płuc i po tygodniu nie żył. Antonina wdową! Antonina wolna, mogąca rozpocząć życie nanowo, kochać i poślubić tego, którego pokocha! Czy wielbiciel, który wiedział, że jest tolerowany, dlatego, iż ukochana nie obdarza miłością nikogo innego, mógł nie zaniepokoić się tą myślą? Czy mógł nie obawiać się, choć się za to łajał, tej możliwości drugiego małżeństwa dla młodej kobiety, i to według jej serca?
Jakąż przeszedł wówczas próżną mękę zazdrości, i jakie znosił wyrzuty sumienia! Gdy w owych czasach szedł do pałacu na ulicy Lisbonne i widział okna salonu, musiał zatrzymać się przez chwilę. Dojmujący ból przeszywał mu serce na myśl, że tam, w tym saloniku, urządzonym, ustrojonym jego własnem staraniem, spotka człowieka, który zajmie Antoninę, który ją skusi, ażeby zawarła z losem nowe przymierze!...
Ach! co za bolesna, nędzna męka, tem boleśniejsza, że miał świadomość całego egoizmu swych uczuć i nie mógł go pokonać!... Zdarzyło się wszakże, iż Ewelinka, nie wiedząc o tem, stała się niewinnym dobroczyńcą i dopomogła mu otrząsnąć się z tego samolubstwa. Jak? Przez samo swoje istnienie, Bardzo zwykły wypadek posłużył za sposobność. Filip dnia tego, w jakie pięć miesięcy po śmierci Alberta Duveruny’a, był na śniadaniu przy ulicy Lisbonne, Dziecko siedziało z nimi, bez guwernantki Angielki, która je wychowała i która, zazwyczaj, jadła rano przy stole. W odpowiedzi na zdziwienie d’Andiguier’a pani Duvernay objaśniła go, że guwernantka, wezwana nagle do Londynu, z powodu ciężkiej choroby ojca, musiała wyjechać i że prawdopodobnie nie powróci, gdyż rodzina pragnie ją zatrzymać. D’Andiguier wiedział, że Ewelina kochała bardzo tę guwernantkę, i zdziwił się, że dziecko, słuchając, co mówi matka, nie okazało najlżejszego wzruszenia. Po śniadaniu, gdy Ewelina wyszła do swego pokoju, Filip wyraził pani Duvernay to zdziwienie.
— Panu się zdaje, że ona jest obojętna — odparła matka; — pójdź pan — i zaprowadziła Filipa do pokoju dziewczynki, gdzie zastali ją na łóżku, zanoszącą się od płaczu. Uspokoiwszy dziecko pieszczotą i znalazłszy się znów sam na sam z d’Andiguier’em, matka rzekła:
— Widzisz pan do jakiego stopnia byłeś w błędzie przed chwilą... Taką ma już naturę: im jest głębiej wzruszona, ten uparciej milczy... Odnajduję się w niej cała i to niepokoi mnie bardzo dla jej przyszłości. Za dobrze wiem, co to za męka tak się skupiać, żyć w sobie, czuć bez żadnych zewnętrznych objawów, nigdy się nie zwierzać... Jest to jeden z powodów, gdybym nawet nie miała innych, dla którego nie wyjdę już nigdy zamąż, Za bardzo się obawiam dać jej ojczyma, bez względu na to jakiego.
Ta scenka stanowiła dla d Andiguiern ważną datę. Zaznaczyła zwrot etapu czwartego — ostatniego. Znał swoją przyjaciółkę tak dobrze, iż był pewny, że powiedziała to umyślnie. Odgadła jego niepokoje i chciała odrazu położyć im koniec. Oświadczenie, że nie da nigdy Ewelinie ojczyma „bez względu na to jakiego,” dotknęło wprawdzie bolesnego punktu w jego duszy. Czy kochałby, gdyby nie był w sprzeczności z własnym rozsądkiem, czy cierpiałby, dowiadując się ponownie tego, o czem przecież wiedział tak dobrze, a o czem ciągle zapominał: — że Antonina go nie kocha, że go nigdy kochać nie będzie? Cierpienie to wszakże było niczem w porównaniu z ulgą jakiej doznał, na widok jaśniejącego w oczach młodej kobiety błysku woli, tak dobrze mu znanego, bo już w willi d’Este widział jak przemknął się w tych źrenicach, których łagodny lazur nabierał wówczas odcienia metalu.
Filip nie wątpił, że postanowienie zostania wdową było u Antoniny wynikiem głębokiej rozwagi, że będzie nieodwołalne, podobnie, jak niegdyś postanowienie wyjścia zamąż. I zaczął się okres nowy, taki krótki, ale taki rozkoszny, że gdy go sobie przy: pomniał, łzy rozrzewnienia zwilżał mu powieki; namiętna miłość dla matki i, pełne wdzięczności, przywiązanie do córki złożyły się bowiem wówczas na wzruszenia niewysłowionej słodyczy. Szalony! Jakże mógł przypuścić, że szczęście takie może być stałym udziałem człowieku? A wierzył jednak, wierzył, że to się nigdy nie skończy, że żyć tuk będą wiecznie: — Ona, prowadząc, jak od początku wdowieństwa nie zupełnie, lecz prawie klasztorne istnienie kobietysamotnej, która przyjmuje ograniczoną liczbę krewnych i przyjaciół i, pochłonięta wychowaniem córki, usuwa się od świata, usiłuje zatrzeć się, przejść niepostrzeżenie. On — będąc gościem stałym tego cichego domu, patrząc na matkę, jak uśmiecha się do dziecka, ogrzewając samotną starość w cieple tego ogniska domowego i opuszczając je obie po to jedynie, aby jeszcze zajmować się niemi.
Znalazł sposób pogodzenia miłości swojej i swoich upodobań zbieracza. Mocą testamentu uczynił panią Duvernay, a gdyby jej nie stało, córkę spadkobierczynią swego muzeum, którem zajmował się obecnie z większym jeszcze zapałem. Jedynemi podróżami Filipa były teraz wycieczki do Włoch, do tych niewyczerpanych Włoch, gdzie spodziewał się ciągle jeszcze znaleźć wszystkie pięćdziesiąt osiem kart tarokowych, pozostałych po Ambrożym de Predis’ie, lub też ich część. Tymczasem zaś z każdej podróży przywoził jakieś nowe arcydzieło, które zapisywał przyjaciółce, upajając się myślą, że później, gdy już odejdzie na zawsze, jakaś jego cząstka będzie ją otaczała, wywoływała w niej uniesienia...
Podczas jednej z takich podróży, powróciwszy do Pizy z wycieczki do Montalcino, za Sienną, otrzymał telegram ze straszną wieścią: pani Duvernay została zabita, podczas wypadku z powozem. Dziennik jakiś przyniósł mu okropne szczegóły katastrofy. Antonina jechała w swojej wiktoryi na Polach Elizejskich. Konie spłoszyły się i poniosły, pędząc, jak szalone, aż do placu Zgody. Tu, stangret, nie mogąc ich powstrzymać, skierował je bezwiednie na wielki wóz meblowy, który stał przed nim na rogu ulicy Rivoli, Powóz roztrzaskał się w kawałki, pani Duvernay wypadła na chodnik. Uderzyła głową o kamień, Została zabita na miejsca...
Istnieją ciosy takie nieprzewidziane i takie strasznie, że gdy czas, pomimo wszystko, dokona dzieła uspokojenia, zdumiewamy się, że, ugodzeni takiemi ciosami, mogliśmy je znieść. Osłupienie w pierwszej chwili nie pozwala nam uświadomić sobie tego, co zaszło i znieśliśmy nieszczęście, bo dowiedzieliśmy się o niem, nie wierząc w nie. To rozprzężenie umysłowe, które sprawia, że przez kilka godzin, niekiedy przez kilka tygodni, chwieje się w nas poczucie świadomości, jest jakby środkiem znieczulającym, zastosowanym przez naturę. Natura chce, żebyśmy trwali, nawet po śmierci tych, którzy tak byli zespoleni z naszą duszą, że zdawało się, iż, skoro znikną, pozostanie z nas żywa tylko część jakaś, D’Andiguier przypominał sobie, że po otrzymaniu fatalnej nowiny, przybył do Paryża jednym tchem — jak we śnie — że, jak we śnie, był na pogrzebie swojej przyjaciółki, taki zmiażdżony tą katastrofą, iż nie przypuszczał, że się stała, nawet patrząc na czarne draperye, na trumnę, na całą okazałość żałobną, nawet całując ze łzami biedną Ewelinę,
Uświadomienie potwornego faktu zaszło w nim dopiero później, gdy, w charakterze wykonawcy testamentu musiał czuwać nad wypełnieniem ostatniej woli Antoniny, zwłaszcza jednego polecenia, w którem dla niego streściła się cała boleść tej śmierci. Wiedząc, jak dalece Antonina była przewidująca, drobiazgowa nawet, nie dziwił się, że młoda kobieta, w wieku, w którym zazwyczaj nie mamy tej przezorności, napisała testament; zdumiał się raczej, że uczyniła to tak późno. Ów testament, jakby natchniony darem jasnowidzenia, datowany był na siedem miesięcy przed strasznym wypadkiem. Wybrała jego, d’Andiguier’a, by kierował rozdawnictwem drobnych pamiątek, które zapisała różnym osobom, a zwłaszcza uregulowaniem interesów Eweliny, a ten dowód wdzięczności za jego przywiązanie, był bardzo naturalny. Stało mu się to pewną pociechą w rozpaczy.
Dlaczego jednak, nawet dając mu ten ostatni dowód zaufania, Antonina pozostała ową tajemniczą przyjaciółką, jaką była zawsze, ową milczącą duszą, która nigdy nie daje się cała, która przed najbliższymi nawet ukrywa zakątek swego ja? dlaczego nawet zgłębi grobu ścigała go tym wzrokiem nieprzeniknionym, kryjącym tyle rzeczy niedopowiedzianych? W liście do niego zaadresowanym, a dołączonym do testamentu, dziękowała mu w słowach delikatnych i wzruszonych za przyjaźń, jaką jej okazywał od spotkania w willi d’Este i prosiła, żeby jej dał ostatni dowód tej przyjaźni. Poleciła mu spalić papiery osobiste, które znajdzie w szkatułce, zamkniętej na zamek specyalny i objaśniła, jak go otworzyć. Nalegała, aby się zastosował ściśle do wskazówek, napisanych na kopercie, do której papiery włożyła, i prosiła, ażeby jej wybaczył, iż mu nic więcej nie mówi.
Filip oczywiście usłuchał tego rozkazu z najściślejszą wiernością. Odszukał szkatułkę, do której zmarła przywiązywała widocznie wielką wagę, bo ją znalazł w kasie, gdzie przechowywała klejnoty. Otworzył ją, według wskazówek Antoniny, nie bez trudności, co ostatecznie dowiodło — ważności papierów tak starannie ukrywanych. W szkatułce znalazł, zaopatrzoną we wstążki, kopertę z białej skóry, na której pani Duvernay napisała: „Dla mego kochanego przyjaciela, pana d’Andiguiera, który zniszczy kopertę, nie otwierając...” Filip pojął, że przez te wyrazy podkreślone chciała mu dać do zrozumienia, nie prosząc go, ażeby nie czytał papierów znajdujących się w kopercie. Pojął też, iż nie zamknęła koperty szczelniej dlatego, że pragnęła mieć swobodę przeglądania dowolnego tych papierów, kreślenia, dopisywania, odczytywania poprostu, gdy zechce.
Przypomniał sobie, że powrócił do domu z tą kopertą. Kazał zapalić wielki ogień w najwyższym kominku, jakkolwiek była wiosna, i tam stał długo, zanim usłuchał świętego rozkazu zmarłej, dotykając palcami sprężystej skóry, wyczuwając kartki, powierzone jego prawości. Dlaczego przyjaciółce jego zależało tak bardzo na tem, żeby te kartki znikły? Co stało się w jej życiu takiego, że pragnęła nu zawsze zatrzeć ślady i dla kogo? Pod wpływem rozpędu myśli, która w chwilach podobnych tuk szybko bieży do krańca hypotezy, Filip powiedział sobie, że ta koperta zawiera listy miłosne. Przypomniał sobie, iż nagle w tym właśnie czasie, z którego datował się testament, uroda Antoniny rozkwitła całą krasą, że odblask szczęścia promieniał z jej oczu, z jej uśmiechu, z każdego jej ruchu... Czyżby kochała? Czyżby była kochaną?... Ale nie.
Dokonał w myśli błyskawicznego przeglądu wszystkich mężczyzn, którzy bywali w saloniku przy ulicy Lisbonne, i powiedział sobie, że żaden z nich nie mógł wzbudzić w Antoninie uczucia. A zresztą czyżby on, Filip, o tem nie wiedział? Cała jego dusza rzuciła się niejako w tył, wobec tego podejrzenia. Położył kopertę na ogniu, między dwiema płonącemi głowniami i podszedł do okna, żeby nie uledz nawet pokusie patrzenia jak się pali. I tu zaczął się zastanawiać i raz jeszcze Ewelina odegnała od niego złe myśli. Dlaczego zmarła tak obstawała przy tem, ażeby papiery zostały zniszczone? Ależ poprostu przez wzgląd na Ewelinę i dlatego, że stanowiły potwierdzenie głębokich nieporozumień pomiędzy panią Duvernay a jej mężem. Był to prawdopodobnie dziennik z czasów małżeństwa, bardzo surowy dla męża, co było bardzo naturalne; jakkolwiek zatem zachowała go przy sobie, ażeby módz odczytywać te kartki, nie chciała za nie, aby córka kiedykolwiek dowiedziała się o rozterce między ojcem a matką. Ukrywając zaś ze wstydliwością niemal dziką wzruszenia swoje, naturalnem też było, iż pragnęła zataić ten dziennik nawet przed przyjacielem, któremu polecała go zniszczyć.
Z hypotezy powyższej, zaledwie ukształtowanej, zrodziła się pewność w sercu tego wielkiego poety myślowego. Znalazł pewien rodzaj namiętnej rozkoszy w nakazaniu sobie tego aktu wiary w bezwzględną czystość tej, która była istotnie jego panią, w najbardziej rycerskiem znaczeniu tej szlachetnej nazwy, i powrócił do kominka, ażeby pokryć żarzącemi się węglami widoczne jeszcze strzępki papieru — białe pośród czarnych szczątków reszty.
Rozkaz został spełniony, ale był te ostatni dowód miłości, jaki jej mógł dać Filip, skoro teraz już nigdy nie będzie nic żądała od niego. Wobec tego ognia, trawiącego kartki, których tajemnicę uszanował, Filip uprzytomnił sobie nareszcie, że Antonina umarła i w duszy jego jakby się coś zatrzymało, skamieniało na zawsze. Miał żyć dalej owem życiem, jakie pędzą ci, którzy pogrzebali pod ziemią, razem z istotą ubóstwianą, wszystkie własne racye bytu.
Pozostała mu wszelako jedna, i umarła mogła była ożyć dla niego w Ewelinie. Ach! gdyby miał to dziecko przy sobie, aby je chować, bronić, śledzić rok za rokiem, tydzień za tygodniem, postępy podobieństwa do matki, oszczędzać jej najmniejszych niebezpieczeństw, przed któremi ostrzegałaby go znajomość charakteru tamtej! Okoliczności wszakże wnet postanowiły inaczej. Powierzono Ewelinę najbliższej krewnej, siostrze ojca, poślubionej hrabiemu Muriel’owi, wielkiemu właścicielowi ziemskiemu, zajętemu hodowlą bydła i spędzającemu osiem miesięcy na dwanaście w zamku swoim w Normandyi. Hrabina Muriel była kobietą niesłychanej dobroci; dziedziczna chłopska natura, która u brata zamieniła się w brutalność, u niej przybrała postać dobroduszności, szerokiego i szlachetnego sposobu odczuwania, pełnego prostoty, instynktownego. Własnych dzieci miała czworo, a biorąc bratankę ze sobą powiedziała: „Oto moja piąta córka, rzecz załatwiona” — i dotrzymała słowa.
D’Andiguier zrozumiał odrazu, że daremnem byłoby mówić tej rosłej, tęgiej obywatelce wiejskiej, takiej pierwotnie zwierzęcej, pomimo stu tysięcy franków renty, o nerwowości córki Antoniny i o zawiłościach jej przedwczesnej wrażliwości. Powiedział sobie, nie bez racyi, że proste, szczere przywiązanie ciotki wytworzy atmosferę zdrowszą dla nazbyt subtelnego dziecka, niż jego tkliwa pieczołowitość. Usunął się tedy, zadawalając się ciągłą stycznością z otoczeniem, w którem Ewelina wzrastała, stwierdzając za każdym pobytem w Paryżu, że się z nią dobrze obchodzono, że jest szczęśliwa. Przynajmniej — bo w tej istocie tak do matki podobnej ukrywały się zawsze po za pozorami rzeczy niewiadome — wydawała mu się szczęśliwą. Widząc zatem, że go nie potrzebuje, zamykał się coraz szczelniej u siebie, w muzeum, które wzbogacał nieustannie, i poddawał się hypnotyzmowi wspomnień.
Jednakże, pomimo rozłąki, węzeł tajemniczy łączył go nieprzerwanie z tem dzieckiem, które znał od urodzenia i, rzecz szczególniejsza, to dziecko z nim. Nie zdziwiło go to, gdyż uważał za rzecz zupełnie naturalną, że umarła, która pozostała dla niego taką żywą, istniała równie żywa dla córki i że była zawsze między nimi, jak dawniej. Bądź, że Ewelina, pomimo pieszczot nowego otoczenia, nie znalazła u ciotki i u kuzynek zadowolenia dla pewnych porywów swej subtelnej natury i żałowała zawsze dawnego życia; bądź, że tajemne przeczucie ostrzegło ją, iż nie znajdzie lepszego przyjaciela, dość, że zachowała dla starego gościa domu matki istny kult, który, gdy była maleńka, objawiał się powitaniem niesłychanie czułem przy spotkaniu, po bardzo długiej niekiedy rozłące. Gdy podrosła, dawała mu ciągłe dowody tkliwego szacunku, nie pomijając nigdy żadnej sposobności, aby mu dowieść, że go nie zapomina. Skoro została dorosłą panną, dowody te przybrały postać owej ufności, naiwnej i takiej wzruszającej, która domaga się rady, podpory, opieki... I za każdym razem, gdy otrzymał dowód taki, Filipowi, zawsze skłonnemu do mistycyzmu, zdawało się, jak wszystkim żyjącym z ciągłą myślą o umarłych, że wpływ z po za grobu oddziaływa na młodą duszę, i dziękował w sercu wiecznej nieobecnej, która dla niego, pragnącego połączyć się z nią i starzejącego się z tą nadzieją, była wieczną obecną.
I kto będzie dziwił się teraz, że, nosząc w sercu cały świat rozdzierającej czułości i niezatartych żalów, bolesnych zachwytów i marzeń namiętnych, ten bohater jednego uczucia został poruszony do głębi rozpaczliwem wezwaniem, jakie mu rzuciła córka tej, która była przedmiotem owego uczucia? Bilecik, w którym Ewelina prosiła go o schadzkę i mówiła o „strasznem nieszczęściu”, wzburzył d’Andiguier’a tembardziej, że, jak już powiedziałem, był to, po wielu innych, znak już stanowczy i niezaprzeczony istnienia tragedyi ukrytej, której się domyślał od kilku tygodni. Do ranka dzisiejszego mógł mniemać, że, ule gając tym obawom, był znów ofiarą wspomnień, wrażenia, wywołanego przez analogię, a takiego trudnego do sprawdzenia i odegnania. Niepokój Filipa na punkcie małżeństwa Eweliny rozpoczął się bez powodu, z chwilą, gdy doszła go wieść o jej zaręczynach.
Przed piętnastu miesiącami Ewelina pojechała spędzić zimę na południu w Hyères, a to z powodu złego stanu zdrowia jednej z kuzynek, która nie mogła przyjść do siebie po silnem zapaleniu oskrzeli. — Panna Duvernay miała wówczas lat blizko dwadzieścia jeden i d’Andiguier już od pewnego czasu oczekiwał wieści, że ktoś się o nią stara. Powinien był tedy przyzwyczaić do tego myśl swoją. Wiedział też z drugiej strony, bo mówił o tem niejednokrotnie z panią Muriel, że postanowiła nie wpływać na wybór bratanki. Gdy zatem Ewelina napisała mu, że się zaręczyła z panem Stefanem Malclerc’iem, Filip miał tę pewność, że nie było to małżeństwo z musu, jak jej matki. Nie chodziło też o pogoń za posagiem. Hrabina Muriel ze swej strony przesłała mu najprostszy, nie mogący budzić najmniejszej nieufności. opis tych zaręczyn.
Pan Stefan Malclerc miał lat trzydzieści pięć. Pochodził z bardzo dobrej rodziny obywateli ziemskich, a majątek jego, jakkolwiek nie dorównywał majątkowi panny Duvernay, nie mniej był znaczny. Pan Malclerc spędzał również zimę na południu, ze względów zdrowia, a po krótkim pobycie w Nizzy, która się okazała za hałaśliwa dla niego, przybył do Hyères. Spotkał Ewelinę. Kazał się przedstawić. Pani Muriel, widząc, że stara się o względy bratanki i stwierdziwszy, że i ona się nim interesuje, zasięgnęła wiadomości, nietylko co do jego majątku i stanowiska, ale i co do charakteru. Okazały się takiemi, że nie dały powodu do żadnego zarzutu, gdy Malclerc się oświadczył, u Ewelina, zapytana, odpowiedziała: tak.
Nie było oczywiście nic nadzwyczajnego w zaręczynach podobnych. Może zbyt szybko doszły do skutku, skoro pani Muriel zabrała Ewelinę na południe w połowie listopada; młoda dziewczyna mogła zatem znać pana Malclerc’a Zaledwie cztery miesiące. Ale było to takie naturalne, że, znajdując się w warunkach nieco anormalnych, zdecydowała się prędzej od innej. Zresztą, ileż to małżeństw przychodzi do skutku w przeciągu okresów krótszych i są szczęśliwe. Ewelina, która prowadziła stałą korespondencyę ze swym starym przyjacielem, wspomniała kilkakrotnie między innemi nazwisko pana Malclere’a, opisujące tryb życia światowego, jakie pędził w Hyeres, lecz nie napomknęła nawet o swojem rodzącem się uczuciu. Czyż i to nie było zupełnie naturalnem? Czyż d’Andiguier nie wiedział, że i pod tym względem była podobna do matki i że, jak mu ta matka powiedziała niegdyś, im bardziej była wzruszona, tem uporczywiej milczała?
Właśnie to podobieństwo do matki wnet nasunęło czarne myśli dawnemu powiernikowi smutków pożycia małżeńskiego Antoniny. Napróżno zwalczał te urojenia, przeprowadziwszy ostrożnie pomiędzy swymi znajomymi śledztwo co do osoby tego Stefana Malclerc’a, nieznanego wczoraj, a mającego nagle zostać jednym z aktorów w tem, co było zawsze dramatem jego życia. Nie dowiedział się niczego, coby zaprzeczyło dosyć banalnym szczegółom, zebranym przez ciotkę. O ile się zdawało, nigdy nie zaszło nie wybitnego w życiu Malclerc’a; było takie samo, jak całej młodzieży jego sfery, w tych smutnych czasach upadku narodowego, kiedy rozłam Francyi na dwa obozy sprawia, że tylu młodzieńców bogatych nie obiera żadnego zawodu, nie chcąc służyć niegodnemu rządowi, i stanowi kontyngens sił zmarnowanych. Ten, początkowo, chował się na prowincyi. Nauki kończył w Paryżu, a odbywszy służbę wojskową, przeszedł, prawdziwie po mieszczańsku, kurs prawa.
Został bardzo młodo panem swego majątku — utracił ojca, mając lat dwadzieścia dwa — i pędził życie bądź w Paryżu, gdzie miał stały apartament, bądź na wsi u siostry zamężnej i matki, które mieszkały w dobrach własnych w okolicach Dôle, lub też w podróżach, z których jedna, naokoło świata, trwała piętnaście miesięcy. Wogóle przeszedł raczej niepostrzeżenie śród otoczenia, w jakiem bywał, naprzykład w dwóch klubach paryzkich, których był członkiem. Ale d’Andiguier aż nadto dobrze wiedział z doświadczenia własnego, że człowiek może być zupełnie niepodobny do wyobrażenia, jakiego nabierają o nim inni z pozorów. Czekał tedy z niesłychaną niecierpliwością na sposobność bacznego obserwowania człowieka, od którego miało zależyć całe szczęście i cała niedola Eweliny. I ujrzał przy pierwszem spotkaniu mężczyznę szczupłego, wydającego się młodszym, niż był w istocie, o twarzy bardzo dlań uderzającej, gdyż przypominała mu niektóremi rysami typ czysto florencki, znajdujący się na licznych freskach jego ulubionych mistrzów. Malclerc miał sylwetkę i potrosze maskę tych postaci chudych i nerwowych, ich subtelną arogancyę i niemal brutalność delikatną; twarz raczej długą; nos prosty i krótki, usta, które byłyby zmysłowe, gdyby nie ściskała ich niejako zmarszczka zadumy. Płowy szatyn, z odcieniem rudawym, oczy miał piwne, odcinające się niekiedy jak dwie ciemne plamy na tle jasnej cery — oczy umyślnie unieruchomione, których spojrzenie wywołało w duszy Filipa wrażenie takie skomplikowane, że nie umiał zdać sobie sprawy, czy był to pociąg, czy wstręt, zapowiedź głębokiej sympatyi, czy też zdecydowanej antypatyi.
— Jakże się panu podoba? — spytała żywo Ewelina, gdy pozostali sami,
— A ja, jakże podobam się jemu? — odparł żartobliwie.
— Wie, jak bardzo pana kocham — odpowiedziała młoda dziewczyna — i już kocha pana również...
Ta miła odpowiedź dziecka, które w sposób taki naiwny okazywało odczuwaną potrzebę harmonii serca między tymi, których kochało różnemi uczuciami, ale równie głęboko, nie złudziła starca. Owym podwójnym wzrokiem serca, takim zaostrzonym u samotników, odczuł, że i on wywarł na Malclerc’u wrażenie bardzo nieokreślone.[Ilekroć go widywał, zdawało mu się, że pociągali się jednocześnie i odpychali wzajemnie. Były to tylko odcienia subtelne, bo niedawna ich znajomość pozwalała jedynie na stosunki bardzo grzeczne i bardzo konwencyonalne. Ślub odbył się, a żaden z nich nie przezwyciężył tej trudności, przeszkadzającej do rozmowy szczerszej, poufniejszej. D’Andiguier wytłómaczył to sobie własnem zdziczeniem i różnicą wieku. Poczem młodzi małżonkowie pojechali w strony rodzinne Malclerc’a i do Włoch.
Filip niebawem zauważył, że listy Eweliny przybierały ton mniej otwarty, że stawały się krótsze, zdradzały przymus. I tę drobną zmianę przypisywał winie własnej. Nadużył niewątpliwie w korespondencyi swojej praw poufałości, jakie mu nadawały dawne ich stosunki, co podrażniło Malclerc’a. Powrót młodej kobiety nie pozwalał mu już zadawalać się tą hypotezą. Przyjechała wychudła, pobladła, z wyrazem twarzy, który bardzo boleśnie przypominał mu wyraz twarzy matki w takiej samej epoce życia. Usiłował wypytać ją z całą delikatnością, jaką przywiązanie takie silne jak jego, mogło nadać badaniu takiemu: Spotkał się wszakże z tą powściągliwością, która mu już przyczyniła tyle cierpień ze strony przyjaciółki, z tą samą nieprzeniknioną słodyczą wejrzenia, głosu, uśmiechu.
Zachowanie się Malclerc’a, który go unikał widocznie, przekonało ostatecznie Filipa, że młode małżeństwo nie było szczęśliwe. Ponieważ te spostrzeżenia przypadły jednocześnie z początkiem ciąży u Eweliny, przeto Filip powiedział sobie, że córka stała się ofiarą takiego samego zaniedbania brutalnego, jak matka, że przy innych pozorach, przy pozornej dystynkcyi i subtelniejszym umyśle, Stefan Malclerc miał dla swojej żonę tę samą namiętność bez miłości, jaką odczuwał niegdyś Albert Duvernay dla swojej i że, zaspokoiwszy tę namiętność, zobojętniał, D’Andiguier żywił nadzieję, że ta identyczność losów obu kobiet trwać będzie przynajmniej do końca i że macierzyństwo przyniesie również Ewelinie ukojenie. Była właśnie w ósmym miesiącu, a jakkolwiek wraz ze zbliżającem się rozwiązaniem melancholia jej wzmagała się jeszcze, Filip nie wyrzekł się tej nadziei...
I oto naraz dowiaduje się, że między Malclerciem’a jego żoną zaszło coś stanowczego. Otrzymany bilecik nie dopuszczał innego tłómaczenia. Ale co? Jakie było to „straszne nieszczęście”, którego biedne dziecko się lękało i które musiało być istotnie straszne, skoro Ewelina zdecydowała się wezwać jego pomocy?... Jeszcze kilka minut — zegar wskazywał pięć minut do dziewiątej — a dowie się prawdy. W miarę, jak zbliżała się chwila spotkania, oznaczona przez Ewelinę, niepokój starca wzrastał, Chodził pomiędzy swojemi marmurami i obrazami, nie widząc ich wcale. Niekiedy zatrzymywał się, nasłuchując. Gdy odezwało się dwukrotne uderzenie dzwonka, którem odźwierny oznajmiał przybycie gości, Filip musiał usiąść, gdyż tak silnem było wzruszenie jego, spowodowane tem oczekiwaniem; takiem silnem i gwałtownem, jakgdyby zamiast być sześćdziesięcioletnim d’Andiguier’em był osiemnastoletnim wyrostkiem, z czasów poprzedzających nieuniknione abdykacye, który marzył o innej miłości, niż ta, jaka mu przypadła w udziale, równie gorącej, ale odwzajemnionej. Naraz przy. pomniał sobie, że ta, która przybywa do niego, potrzebuje jego pomocy, a ztąd i jego energii. Zawstydził się własnej słabości i wstał. Wywołał w duszy obraz umarłej, której córką była Ewelina, a gdy młoda kobieta weszła do salonu, podszedł ku niej uśmiechnięty, z wyciągniętemi rękoma.


III.
ZAGADKA W MAŁŻEŃSTWIE.

Ewelina pochwyciła te ręce starego przyjaciela dając znak, że nie może mówić. Pozwoliła się zaprowadzić i posadzić na fotelu, i zaledwie zdołała po: wiedzieć „dziękuję”, dodając: „Tak się bałam, że pana nie zastanę... Tak się bałam...” Dała mu znów do poznania, że jej zbrakło głosu, i zaczęła drżeć na całem ciele, d’Andiguier zaś, przerażony jej niesłychanem wzburzeniem, prosił tylko:
— Uspokój się najpierw. Później opowiesz wszystko,..
Nie widział jej od dni kilku, a zmiana tej twarzy dotknęła go tak boleśnie, że zamilkł i patrzył na nią w cichości. Policzki Kweliny pobladły i zapadły. Sine obwódki podkrążały oczy. Gorączka odbarwiła, jakby wysuszyła usta. Piętna cierpienia, wyciśnięte na jej młodem, delikatnem obliczu, wzruszały bardziej jeszcze, z powodu jej stanu. Zachowała wdzięk nawet w tem zeszpeceniu, którego już nie myślała ukrywać, opuściwszy z ramion okrycie, jakie zarzuciła wychodząc.
Dawny wierny czciciel Antoniny, patrząc na jej córkę, drżącą, dotkniętą tak głęboko moralnie i jednocześnie taką ciężką dolegliwością fizyczną, czuł, że odezwały się w nim najtajniejsze struny litości. A potem, czy mógł nie przypomnieć sobie, on, dla którego córka tak żywo wyobrażała matkę, sceny, kiedy zastał tę matkę, również w przededniu narodzin dziecka, również chorą na duszy i ciele, i wyznającą, w przystępie dzikiej rozpaczy, cały swój bunt przeciw losowi? A dziecko, jakie nosiła wówczas w swojem łonie, było ową Eweliną, której krótki, gorączkowy od dech słyszał teraz, którą widział drżącą na całem ciele, z zaciśniętemi zębami, z oczyma, temi łagodnemi, błękitnemi oczyma, roziskrzonemi twardym blaskiem metalu!
Obawiał się i pragnął zarazem wybuchu, które go te, aż nadto dobrze przez niego znane objawy, były zapowiedzią, Wiedział z pierwszego doświadczenia, że te natury skoncentrowane 1 skryte opłacają nieustanne panowanie nad sobą wybuchami, których być świadkiem jest okropnie, gdy je kochamy. Wszelako, jeśli obawiał się zwierzenia, które miało wyrwać się z tych ust drgających, łaknął go również i wzruszającą grupę stanowili ten starzec, stojący przed młodą kobietą, oboje zdjęci trwogą, w otoczeniu obrazów i marmurów, rzadkich tkanin i cennych mebli, śród cudnego poranku wiosennego, pełnego szmeru zielonych liści i świegotu ptaków, dochodzącego przez uchylone wysokie okna. Stopniowo oddech Eweliny stawał się regularniejszy, konwulsyjne wzburzenie, które ją ogarnęło, gdy weszła, uspakajało się, i d’Andiguier, tonem pełnym tkliwości, niby strofującym a pieszczotliwym, jaki chętnie względem niej przybierał, zaczął mówić:
— Już ci lepiej?... Czy to rozumnie, żeby w twoim stanie przychodzić tu z ulicy Lisbonne?... — Malclerc’owie zamieszkiwali od czasu powrotu de Paryża, dawny pałacyk pani Duvernay. — Trzeba było napisać, że czekasz na mnie u siebie... przecież to takie proste... Byłbym przyszedł natychmiast,
— Wiem — odparła pani Malclerc.
Uśmiechnęła się z wyrazem wdzięczności, lecz wnet odmalowało się na jej twarzy przerażenie i ciągnęła dalej:
— U mnie? Nie, nie. Niepodobna... Stefan dowiedziałby się, że pan jest u mnie... Byłby wszedł podczas naszej rozmowy. A temu należało zapobiedz za jakąbądź cenę...
— A więc to o niego chodzi? — pytał d’Andiguier — i o twoje pożycie małżeńskie?...
Młoda kobieta schyliła głowę na znak potwierdzenia.
— Odgadłem tedy! — zawołał — nie jesteś szczęśliwą! — i, nie bucząc na doniosłość słów swoich, powtarzał: — Nie jesteś szczęśliwą i ty także... Ale jam przy tobie, gotów być ci pomocą, podporą, obroną... Zaufaj mi i powiedz wszystko. Co się dzieje?
— Ach! — odparła boleśnie — gdybym sama wiedziała. Gdybym rozumiała, co jest memu mężowi!... Bo to prawda, o nim chciałam panu mówić i o naszem pożyciu, jeżeli pożyciem nazwać można to istnienie obok siebie, bez zrozumienia wzajemnego, w rozłączeniu, spowodowanem przez coś, czego nie można określić, ani wyrazić, a co jest niezaprzeczenie... Niech pan nie myśli, że zwaryowałam, albo że to urojenia. Nie wiem, co stoi między nami. Mąż mój jest ofiarą jakiejś myśli, której nie znam, której nie odgaduję... Ale że istnieje, że go trawi, że cierpi z jej powodu do tego stopnia, iż dłużej już tego znieść nie może, mam na to dowód straszliwy... Złapałam go tej nocy, słyszysz pan, tej nocy na gorącym uczynku, w chwili, gdy usiłował się zabić...
A widząc ruch d’Andiguier’a, wyrażający przestrach i zaprzeczenie, zawołała:
— Pan mi nie wierzy! Posłuchaj pan... Wczoraj wieczór, zaraz po obiedzie wyszedł, jak zazwyczaj. Sama nalegam, by nie siedział w domu, gdy jesteśmy sami! Takiem jest nasze pożycie!... Wrócił wcześniej, niż zwykle, przyszedł do mnie i powiedział mi dobranoc. Powinna byłam domyśleć się czegoś, bo długo patrzył się na mnie, takiem szczególnem spojrzeniem... Ale wszystko między nami było w ostatnich czasach takie szczególne, że nawet to mnie nie ostrzegło. Zasnęłam, lecz potem przebudziłam się po tym pierwszym śnie. Pasmo światła jaśniało podedrzwiami, dzielącemi mój pokój od pokoju Stefana. Spojrzałam na zegarek. Było już po trzeciej. Nie spał, zdjęła mnie obawa, czy nie chory. Wstałam. A potem, widzi pan znów z tego, jakie są nasze stosunki, bałam się, żeby go to nie rozdraźniło, gdy wejdę i spytam, dlaczego czuwa? Nasłuchywałam. Zdawało mi się, że chodzi po pokoju. Potem znów cisza. Podeszłam do drzwi i uchyliłam je cichuteńko. Siedział przy biurku w głębi pokoju i porządkował papiery, kartki, które wkładał do dużej koperty. Był taki pochłonięty tem zajęciem, że mnie nie słyszał. Na biurku leżały jeszcze inne listy, zapieczętowane, a obok fotelu stał kosz, zapełniony po brzegi podartemi papierami. Obezwładniona przerażeniem, stałam wobec tych przygotowań, które miały w sobie coś złowrogiego, śród ciszy nocnej, w mroku rozświetlonym dwiema nawpół spalonemi świecami. Stefan nie rozebrał się. Pozostał, jak powrócił przed kilku godzinami, i przygotowywał się... do czego? Nie śmiałam wierzyć w straszną myśl, która nagle powstała w mojej głowie i milczałam, ukryta w fałdach portyery, drżąca, przed chwilą, jak teraz...
I pokazała d’Andiguiero’wi, że istotnie, na samo wspomnienie, ręce jej drżały nerwowo.
— Gdy włożył już wszystkie kartki do wielkiej koperty, zapieczętował ją i położył na biurku razem z innemi. Poczem otworzył szufladę, wyjął rewolwer i pudełko z nabojami i zaczął go nabijać. W tej chwili krzyknęłam przeraźliwie. Stefan przedewszystkiem usiłował ukryć broń, wsuwając ją pod papiery. Ale ja już rzuciłam się ku niemu, zatrzymałam go w objęciach... Poznał, że widziałam wszystko, wszystko... Ach! jeżeli nie umarłam ze wzruszenia w owej chwili, to doprawdy tylko dlatego, że człowiek ma tyle sił, iż może znieść wszystko...
— Ale cóż ci powiedział? pytał d’Andiguier. — Utrzymywałaś przed chwilą, że nie wiesz, co jest pomiędzy wami. Zapytałaś go przecież po tem wszystkiem? Musiał ci odpowiedzieć... I cóż ci odpowiedział?...
— Co mi miał odpowiedzieć? Skłamał...Zaprzeczył, zaprzeczył faktowi... Te listy? To listy spóźnione, albo w interesie. Nie mógł spać. Załatwiał tedy korespondencyę. Ten rewolwer? Leżał w szufladzie. Spostrzegłszy broń i pudełko z kulami powiedział sobie, że ponieważ wraca niekiedy późnym wieczorem, roztropniej będzie, gdy zabierze rewolwer z sobą, i, nie chcąc go zapomnieć, postanowił nabić zaraz i położyć na widoku, na kominku... Jego zmieszanie, gdy weszłam do pokoju? Przeraziłam go krzykiem. Powiedział sobie, że jeśli zobaczę broń, przyjdą mi do głowy szalone myśli, takie właśnie, z jakiemi się teraz przed nim zdradziłam, i dlatego chciał rewolwer ukryć... Że nie było w tem wszystkiem cienia prawdy, wykazywała aż nadto jego bladość, jego spojrzenie i całe jego zachowanie. Och, czego ja mu wówczas nie powiedziałam i z jakim płaczem... Że go zaklinam, błagam, by mi powiedział prawdę, że chcę wiedzieć, mam prawo wiedzieć przyczynę takiego postanowienia! Że jestem gotowa znieść wszystko, prócz tego, żeby nie wiedzieć dlaczego wobec mnie sposobił się do śmierci. A on dawał mi ciągle tę samą odpowiedź, jak choremu dziecku: Mylisz się, mylisz się — odpowiedź, która mnie doprowadziła do szału... Nie wiedziałam już, co robię. Rzuciłam się do biurka. Schwytałam broń, którą nabił i, zanim zdołał mi przeszkodzić, skierowałam ją ku sobie, mówiąc: A więc ja umrę... Porwał mnie za rękę w chwili, gdy spuszczałam kurek. Strzał chybił. Kula utkwiła w murze. Pod wrażeniem huku staliśmy przez minutę bez ruchu naprzeciwko siebie. Nasłuchywaliśmy instynktownie. Na szczęście służba nasza śpi na innem piętrze. Hałas nie zbudził nikogo... Wówczas nerwy mnie zdradziły i, płacząc, padłam w objęcia mężowi, który mnie zaniósł do sypialni. Zmusił mnie, żebym się położyła i, siedząc przy łóżku, mówił do mnie wyrazami najczulszej miłości, a ponieważ powtarzał, że mnie kocha, spytałam: A więc dlaczego chciałeś umierać?... Tym razem nie śmiał mi skłamać. Był za bardzo wzruszony. Nie odpowiedział. Nie miałam już siły pytać go ponownie, lecz starczyło mi jej, by mu powiedzieć: Jeśli chcesz, żebym wierzyła, że mnie kochasz, daj mi słowo honoru, że nigdy już się nie targniesz na życie. Zawahał się, poczem litość nad moim stanem wyrwała mu wyrazy: „Masz moje słowo...” Było to przyznanie się, bo nikt nie przyrzeka, że nie zrobi znów tego, czego robić nie próbował. Narazie taka mnie przejęła radość, że nie myślałam już o niczem; gdyby nie to przyrzeczenie nie byłabym tu. Nie byłabym mogła go opuścić...
— I mówisz mi, że nie wiesz nic, że nie masz absolutnie pojęcia, co mogłoby go popchnąć do takiego postanowienia? — spytał d’Andiguier.
Teraz jego głos drżał, opowieść ta bowiem poruszyła go do głębi. Gdy Ewelina mówiła mu o swoim napadzie szału, o tem jak wzięła broń, nabitą przez męża, Filip ruchem instynktownym pochwycił i ścisnął drobną rączkę, którą teraz jeszcze tulił tak silnie, że aż bolała i pytał:
— Gdy zobaczyliście się znów dziś rano, po tej okropnej nocy, nie uczuł potrzeby opowiedzenia ci wszystkiego, poproszenia cię o przebaczenie, zatarcia wszystkiego?... Nie, skoro nic nie wiesz. Ale, gdy nie nie wiemy, usiłujemy się domyśleć. Zanim doszliście do tej strasznej sceny, przechodziliście inne, które ją przygotowywały i które musiały cię zastanowić... Słowem, co zaszło między wami przedtem?...
— Chciałabym to panu wytłómaczyć — rzekła Ewelina, po chwili milczenia, w ciągu której usiłowała widocznie zebrać myśli — i powtarzam panu, że to tak trudno... Jak panu uczynić dotykalnym ten przymus, ten niepokój, jaki Stefan i ja odczuwamy wzajemnie względem siebie od czasu, jakeśmy się pobrali?.. Nie, scen między nami nie było. Nie było żadnych faktów. Przynajmniej takie drobne, że nie chcę ich powtarzać. To jest położenie, atmosfera... Zdarzyło się panu chyba w życiu, że znalazłeś się wobec przyjaciela, który miał coś przeciw tobie na sercu, że odczuwałeś to po jego oczach, po jego tonie i milczeniu i że nie wiedziałeś, co to jest?.. Tak?.. A więc wyobraź pan sobie to wrażenie, trwające przez cały szereg dni, powracające, wzmacniające się w każdej godzinie, w każdej chwili, wyobraź sobie, że istota, która ci to wrażenie daje, jest droższą nad wszystko na świecie, a będziesz pan miał moje życie. Przed naszemi zaręczynami, jak Stefan zaczął często bywać u cioci, miewał nieraz napady milczenia i smutku, które przychodziły nagle w chwilach największej wesołości i swobody. Ale odgadłam, że był mną zajęty i przypisywałam te przejścia wahaniu się. Opuścił nagle Hyères, potem wrócił bez powodu, bez racyi, jak ktoś, co walczy. Kochałam go za to bardziej jeszcze. Ja go odrazu tak kochałam!... Jeśli się wahał, jeśli walczył, to dlatego, że chciał mi się oświadczyć, że mnie kochał. Po zaręczynach zdawało się, że razem z niepewnością napady te minęły. Zaledwie jednak pobraliśmy się, wróciły i to nazajutrz po ślubie. Ach! to nazajutrz, nie zapomnę go nigdy! Zatrzymaliśmy się, pamięta pan, w małej posiadłości, którą Stefan ma w sąsiedztwie dóbr matki... Nikt nie może wiedzieć, czem jest dla kobiety w dniu takim widok męża milczącego, z czołem zasępionem, z oczyma zamglonemi myślą, której nie wypowiada, walczącego z tą myślą i nie mogącego jej pokonać! Stefan czuł, jaką mi przykrość sprawia i ogarnęło go rozczulenie. Zapytałam go, bardzo nieśmiało, co mu jest, odpowiedział mi żartem. I odtąd zawsze tak samo... codzień na przemian wybuchy tkliwości i zobojętnienie, wylewy uczucia i milczenie, porywy ku mnie i cofanie się z obawą, ze wstrętem niemal. Zrazu zaniepokoiłam się o jego zdrowie. Myślałam, że cierpi fizycznie i nie chce mi tego powiedzieć, żeby mnie nie dręczyć. Potem wyobraziłam sobie, że są we mnie rzeczy, które mu się nie podobają. Pilnowałam się, żeby być zupełnie pewną, iż nie zraziłam go żadnem słowem, albo ruchem. Wówczas pytałam go jeszcze, stopniowo, ponieważ dawał mi zawsze odpowiedzi wymijające, zrozumiałam, że te niewytłómaczone melancholie, które tak uparcie stawały między nami, miały przyczynę i że on mi tej przyczyny powiedzieć nie chciał. Podróżowaliśmy wówczas po Włoszech, a ponieważ nie rozstawaliśmy się przez dzień cały, przeto nie uchodziło mojej uwagi nie z tego, co się w nim działo. Zauważyłam, że napady posępnego smutku przychodziły z większą siłą właśnie po chwilach zupełnego połączenia, zespolenia duchowego, oddania się i spokoju. Rzecby można, że jakiś zły duch buntował się w jego sercu przeciw tym wszystkim słodkim wzruszeniom. Zaledwie już usiłował walczyć teraz. Gdy dostrzegałam pewien cień, przesuwający się w jego oczach, mogłam być pewną, że po kilku chwilach oporu wewnętrznego, znajdzie wymówkę, by mnie opuścić. Powracał w godzinę, dwie, niekiedy w trzy dopiero. Pewnego dnia, w Neapolu, usiłował wytłómaczyć mi te szczególne napady. Powiedział, że cierpiał zawsze na rozstrój nerwowy, że w pewnych chwilach, jak mania, ogarnia go trwoga, która uspakaja się tylko w samotności. Mówił niejasno, bezładnie i zakończył prośbą, żebym mu pozwoliła pojechać gdziekolwiek samemu na kilka dni. Przystałam. Pojechał do Sorrento. Wrócił już nazajutrz i przepraszał mnie, ogarnięty istnym szałem tkliwości, która przyprawiła mnie o ból niesłychany. Zrozumiałam wówczas po raz pierwszy to, co odczuwałam tak często od owej chwili, i dzisiejszej nocy również: że, jeśli mnie kocha teraz, to przez litość... Ach, co za niedola!...
Przerwała szczególne zwierzenia, jak gdyby przypomnienie tych powrotów męża, pod wpływem litości, było jej istotnie nazbyt bolesnem. Co ona musiała przecierpieć, aby po roku małżeństwa dojść do tego stanu jasnowidzenia kobiety, która po za słowami miłości ukochanego rozróżnia uczucia inne; która przyjmuje jednakże te słowa, słucha ich, ulega im i wie, że jest pieszczona, pożądana, posiadana jedynie przez litość! W tych stosunkach między Eweliną a jej mężem, które odsłaniała w wyrazach z konieczności zagadkowych, istniała taka anomalia, a d’Andiguier, prześladowany wspomnieniem małżeństwa matki, domyślał się takich zupełnie innych przyczyn rozterki, w pożyciu małżeńskiem córki, że zmieszanie zapanowało narazie w nim nad wszystkiem, nawet nad współczuciem.
— Ale to obłęd oczywiście! — zawołał i powtarzał: — To obłęd... — A ponieważ Ewelina powiedziała „nie”, potrząsając głową: — Nie? — spytał. — A więc czem tłómaczysz sobie jego postępowanie?
— Nie tłómaczę go sobie wcale — odparła — i to właśnie doprowadza mnie do rozpaczy. I mnie się zdawało po naszym powrocie, że jest w tem jakieś zaburzenie umysłowe. Ale to nieprawda. Człowiek nie ulega zamroczeniu umysłowemu dlatego, że go dręczy ukryte cierpienie. Tu jest prawda, tylko tu. Powiedziałam sobie, że miał może przed ślubem jakiś stosunek, że zerwał z kochanką, że obawiał się zemsty. Szukałam dokoła nas, w naszem towarzystwie. Nic nie znalazłam. Zresztą, przybył do Hyères zaraz prawie po powrocie z wielkiej podróży na Wschód. Roku poprzedniego jeździł do Hiszpanii i do Marokka. Dawniej jeszcze do Indyi. Takie życie koczujące nie godzi się z miłością!... Zwróciłam poszukiwania moje w inną stronę. Przypuszczałam, że ma dziecko i że nie śmie mi tego wyznać. Potwierdzenie tego przypuszczenia, byłoby mi sprawiło ból wielki, ale ja go tak kocham, kochałabym więc i dziecko. Miałam odwagę powiedzieć mu, niby żartem, kiedyś to przypuszczenie. Po sposobie, w jaki mi odpowiedział, poznałam, że się mylę... Ale mniejsza o wszystkie urojenia, które mi przechodziły przez głowę. Najważniejszem jest to, że choroba naszego małżeństwa, inaczej doprawdy określić tego nie potrafię, wzmogła się jeszcze od naszego powrotu. Są chwile, w których jakby ogarniała go odraza nietylko do mnie, do mojej obecności, ale nawet do przedmiotów, które nas otaczają, do domu, w którym mieszkamy. Miałam nadzieję — i tu głos jej załamał się ponownie wobec tego ostatniego wyznania — miałam nadzieję, że gdy zostanie ojcem pokona wszelkie myśli, które go prześladują. Tymczasem nigdy nie był taki rozdrażniony, taki zaniepokojony, taki nierówny, jak od czasu mojej ciąży. I nakoniec ten szał nocy dzisiejszej!... Wiesz pan teraz wszystko... Nie sądziłam, że będę miała siłę — dodała — opowiedzieć do końca... Tak ciężko kobiecie mówić o swojem pożyciu małżeńskiem. Bo widzi pan, to duma domowego ogniska, żeby mąż i żona stanowili jedno, żeby po za nim nie istniało nie dla niej i po za nią nie dla niego... Ale, gdybym nie była powiedziała, zwaryowałabym niechybnie. Zwrócić się do ciotki? nie mogłam. Zna ją pan. Byłaby mnie podraźniła bezwiednie. Mam duszę taką obolałą, taką poranioną!... Pozostał mi tylko pan, bo pan, to jeszcze jakby cząstka mamy.
— Czemu nie mam jej znajomości spraw sercowych! — zawodził d’Andignier, tonem prawdziwej rozpaczy. — Mógłbym ci dopomódz, dać ci radę, tymczasem jestem wzburzony do głębi tem, co mi powiedziałaś... i ja również nic a nic nie rozumiem. Ale, masz słuszność. Twój mąż musi się wytłómaczyć. Mieć za żonę taką kobietę, jak ty — i, patrząc na nią z bolesnym zachwytem, powtórzył: — jak ty i przyprawiać ją o cierpienie! Widzieć ją w stanie, w jakim się znajdujesz i narażać ją na wrażenia podobne, to poprostu zbrodnia i Malclerc będzie o tem wiedział, ja mu to powiem!...
— A ja właśnie chciałam pana prosić — odparła Ewelina głosem błagalnym — żeby pan nie mówił z nim pod wpływem tych uczuć, ale jednak, ażeby się pan z nim widział. Tak — ciągnęła dalej — przyszłam żądać od pana, ażebyś się z nim rozmówił. Gdybym miała jeszcze matkę, albo ojca, poszliby do niego po tem, co zaszło między nami nocy ubiegłej. Pan ich zastępujesz, pan, mój najstarszy przyjaciel, który mnie zna od urodzenia, który był wykonawcą testamentu mamy... Są rzeczy, których mężczyzna nie powie nigdy żadnej kobiecie, nawet własnej żonie; innemu mężczyźnie wyzna je wszakże. A potem, pewna jestem, że się nie mylę; gdy staliśmy we dwoje przy biurku, na tej wielkiej kopercie, którą adresował na ostatku, widziałam pańskie nazwisko... Powiedz mu pan to i powiedz, że ja panu to powtórzyłam. Niech on panu pokaże tylko to, co pisał do pana w tej chwili tragicznej, chcąc, abyś odczytał po jego śmierci...
— On pisał do mnie? Do mnie?... — powtórzył d’Andiguier. — Omyliłaś się, to niepodobna... Skoro mówimy nareszcie z sobą szczerze, dlaczegóż mam ukrywać przed tobą, że od pierwszego dnia kiedy mi go przyprowadziłaś tu, okazywał mi jedynie antypatyę?...
— Obawiał się tylko przenikliwości pańskiej — odrzekła pani Malclerc — i pańskiej przyjaźni dla mnie. Ale ta powściągliwość nie była bynajmniej antypatyą. Nazwisko pana wymieniał zawsze z szacunkiem, z czcią niemal. Nie tak dawno rozmawialiśmy poufalej, niż zazwyczaj, i mówił mi właśnie o panu. Teraz aż nadto dobrze rozumiem dlaczego, Powiedział mi, że, gdyby go kiedy zabrakło, na pana jedynie powinnam liczyć, do pana się udać i tak szczerze, a tak słusznie, unosił się nad pańskim charakterem! Nie widuje się z panem prawie wcale, a zna pana równie dobrze, jak ja. Mój instynkt mnie nie myli. Jeśli zwierzy się komu, to tylko panu. A wreszcie, gdyby nawet nie panu powiedzieć nie chciał, to zobaczysz go pan, przyjrzysz mu się. Otrzymasz także jakieś wrażenie. Może odgadniesz. Słowem, pójdziesz pan? Nie odpowiadaj mi, że nie... I nie będzie mu pan robił wyrzutów, niech mi pan przyrzeknie. Jest w tem z pewnością moja wina. Gdybym miała więcej doświadczenia, sprawy przybrałyby inny obrót...
— Pójdę — odparł z pewną uroczystością w głosie d’Andiguier, chodząc znów po pokoju, jak przed chwilą, gdy był sam; lecz tym razem miotały nim myśl, których odbicie Ewelina mogła śledzić na jego starej, zawsze jednakowo wyrazistej, twarzy. Powtórzył: — Pójdę i przyrzekam ci, że mówić do niego będę bez wyrzutu... Ale żądam od ciebie, abyś pamiętała dobrze, iż każesz mi podejmować się misyi bez żadnych prawie widoków powodzenia... Jeśli mi się nie uda, nie będziesz miała żalu do mnie. A nadto i ja wymagam od ciebie przyrzeczenia możliwem jest, że po rozmowie z twoim mężem dam ci radę, która nie będzie odpowiadała twoim życzeniom. Przyrzeknij mi nie, że jej usłuchasz, ale że spróbujesz zastosować się do niej...
— Przyrzekam panu — odparła i z niepokojem dodała: — Rozumiem. Pan przypuszcza, że będzie trzeba się rozłączyć?
— Może na pewien czas — odpowiedział d’Andiguier. — Ale nie nie wiem i nie będę wiedział, dopóki nie rozmówię się z Malclerc’iem. Teraz trzeba, żebyś go przygotowała do mojej wizyty. Jak ci się zdaje, kiedy będę mógł pójść do niego?
— Ależ zaraz! — zawołała. — Zastanie go pan teraz w domu. Czeka z pewnością na mnie. Wyszłam rano, mówiąc, że idę do kościoła. Nie skłamałam. Wstąpiłam do św. Klotyldy, tam, gdzie był ślub biednej mamy. Tak mi tego było trzeba!... Niech pan przed nim nie ukrywa, że przyszłam do pana. Przeciwnie. Widzi pan, nie trzeba go przygotowywać. Jeśli nie zwierzy się panu teraz, pod wpływem wzruszeń ubiegłej nocy, to już nigdy nie nie powie... Niech pan idzie, dobrze? Weźmie pan mój powóz... stoi przed domem. Ach! pan mnie uratuje! pan mnie uratuje!... Jak ja się tu będę modliła!...
W porywie naiwnego zapału pobożności pobiegła, gdy starzec był już w progu, raz jeszcze ku niemu, i nakreśliła znak krzyża na jego czole i piersi. A skoro została sama, uklękła istotnie przed fotelem, w którym siedziała podczas swej długiej i okrutnej spowiedzi. Madonny starych mistrzów, które zdobiły muzeum Filipa d’Andiguiera, słuchały niewątpliwie wielu gorących modlitw, jakie ku nim wznoszono, gdy uśmiechały się w zadumie, wśród ciszy kaplic włoskich, pierwotnej swej ojczyzny. Wszelako nigdy u ich stóp nie łkało serce czystsze i bardziej zbolałe od serca tego dwudziestodwuletniego dziecka, które było w przededniu macierzyństwa i które w tych zaczątkach małżeństwa, kiedy wszystko jest nadzieją, światłem, ufnością, szamotało się z tajemnicą, nie podejrzewając, niestety, całej jej goryczy!
Jeżeli w atmosferze niewidzialnej, jaką otoczone są piękne dzieła sztuki, unoszą się jakieś atomy wzruszeń, które wywoływały, cząstki dusz, które pocieszyły i ukoiły swym czarem, to niewątpliwie uspokojenie musiało zstąpić na tę jasną głowę, konwulsyjnie przyciśniętą do złożonych dłoni... Dokąd bieży modlitwa? Gdy z głębin istoty naszej wybucha taka, jak ta odezwa do przyczyny nieznanej, która stworzyła ową istotę, która podtrzymuje jej istnienie, która przyjmie jej zgon, niepojętem wydaje się nam, żeby nie miała być wysłuchana, żeby ta przyczyna wszelkiej myśli nie miała myśli, przyczyna wszelkiej miłości nie miała miłości. Ale jakie są drogi tej łączności między światem cierpienia, w który zostaliśmy zepchnięci, mimo naszej woli, a światem nagrody, którego w tych chwilach agonii ducha pragniemy wszystkiemi krwawiącemi fibrami? Tego nie będziemy wiedzieli nigdy, podobnie juk nigdy nie poznamy przyczyny owego prawa ekspiacyi, ofiary z niewinnego za winowajcę, które zawisło nad nieświadomą żoną Stefana Malclerc’a, choć sama przez się zasłużyła tylko na szczęście.
Modliła się więc długo, dopóki, nie odzyskawszy panowania nad sobą, nie podniosła się i nie wpatrzyła w zegar starożytny, który teraz jej mierzył chwile oczekiwania, podobnie jak mierzył je d’Andiguier’owi przed jej przybyciem, od którego ona teraz z kolei wzroku oderwać nie mogła. Wahadło chyliło się w jedną, to w drugą stronę, napełniając obszerny pokój nieubłaganą jednostajnością swego ruchu. Niepokój gorączkowy zaczął ponownie ogarniać Ewelinę. Wyobrażała sobie obu mężczyzn, stojących oko w oko i przelękła się. Zdjął ją wyrzut sumienia, że wywołała to wyjaśnienie. Już chciała posyłać po dorożkę, jechać do domu, przerwać ich rozmowę. Lecz wnet nasuwało jej się dręczące pytanie: „Co oni sobie mówią? Czy będę wiedziała nareszcie? Ach! Boże miłosierny! Spraw niechaj się dowiem!...” I padała znów na kolana i znów się modliła... Tak minęła godzina, w porywach uniesienia i przygnębienia naprzemian, nadziei i niepokoju; naraz, z zaostrzoną bystrością zmysłów, właściwą w chwilach podobnych, dosłyszała po przez mury turkot powozu, oznajmiający powrót posła. Nie miała tej władzy nad nerwami, jaką posiadał jej stary przyjaciel, gdy ją przyjmował; to też z wyrazem niepokoju, graniczącego z obłędem, rzuciła się ku wchodzącemu.
— I cóż? — krzyknęła — widziałeś się pan z nim? Co panu powiedział?...
I pożerała oczyma tę twarz, tak dobrze znaną, chcące z niej wyczytać prawdę. Serce zamarło jej w piersi — spotkała się ze spojrzeniem martwem, z rysami skamieniałemi, z zaciśniętemi ustami, słowem z twarzą, przyobleczoną w maskę, z po za której niepodobna było czytać nie, prócz świadomości niesłychanej odpowiedzialności w przesileniu niesłychanie doniosłem. Co znaczy ta powaga? Dlaczego d’Andiguier wyszedł wzruszony, mówiący otwarcie, jak ona drżący i rozdraźniony, a wraca jakby zamknięty, jakby spętany? Dlaczego, odpowiadając na jej pytanie, miał w głosie bacznie przestrzeganą powolność człowieka. który waży każde słowo? Był to tylko odcień, ale Ewelina, jak powiedziała, miała duszę tak głęboko zranioną, że krwawiła za najlżejszem wrażeniem. A powiernik tak opowiadał o swoich odwiedzinach:
— Tak, widziałem się z nim i nie powiedział mi nic, coby się bardzo różniło od tego, co mówił tobie... Ale, uspokój się przedewszystkiem. Inaczej nie będę mógł opowiedzieć ci wszystkiego, jak należy, szczegółowo... Wszedłem więc. Czekał na mnie. Widząc, że nie wracasz, domyślił się, żeś pojechała do mnie... Utrzymuje, że powiedział ci prawdę w Neapolu, że cierpi na rozstrój nerwowy, miewa napady melancholii, bez żadnego powodu, a wtedy wszelka rozmowa jest mu niesłychanie uciążliwą. Wszystkie wasze nieporozumienia wywołane były jedynie wysiłkiem, mającym na celu ukrycie przed tobą tych napadów... Co do sceny dzisiejszej nocy, twój mąż zapewnia w dalszym ciągu, że trapiła go poprostu bezsenność i że dla rozrywki porządkował papiery. Pistolet nabijał, jak ci mówił, żeby go nie zapomnieć, gdyby wyszedł nazajutrz wieczorem. Dodaje, że dał ci słowo, iż nie targnie się na życie, jedynie dlatego, żeś tego zażąda, a bynajmniej nie dlatego, iż poprzednio chciał to uczynić... Pragnie, żebyś teraz wróciła i żebyście nie mówili o wypadkach nocy ubiegłej, bo musicie oboje odzyskać spokój; a ponieważ, pamiętasz, przyrzekłaś być mi posłuszną, przeto zastosujesz się do tego życzenia, które jest i mojem.
Przyrzekasz?
— I to wszystko co panu powiedział?... — spytała Ewelina — ale pan sam... co pan myśli?
— Co ja myślę?... — powtórzył d’Andiguier. —
Najpierw, że nie widzę powodu, dla którego to wyjaśnienie nie miałoby być prawdziwem. Ale, gdy chodzi o rzeczy, związane z życiem dwóch istot, a niezadługo trzech — przyciągnął młodą kobietę i pocałował ją w czoło — trzeba mieć trochę cierpliwości, zanim się wysnuje wniosek ostateczny. To jedno jednak jest pewnem, że przeszliście oboje przez okres bardzo bolesny, który trwać dalej nie powinien, który trwać nie będzie — ostatnia cztery wyrazy podkreślił tonem, jakim je wypowiedział. — Zrób, jak ci powiedziałem. Wróć do domu. Bądź z mężem tak, jakgdyby nie nie zaszło. Teraz kiedy ja jestem między wami, kiedy ty mi się zwierzyłaś kiedy rozmówiłem się z nim, możesz zawsze być pewną, że masz podporę i że te milczenia, które cię tak bolały, już się nie powtórzą. Jeżeli twój mąż był szczery, a zapewniam cię raz jeszcze, iż zdaje mi się, że był, te napady nerwowe są ciężkie do zniesienia, bardzo ciężkie, ale bywają gorsze, moja biedna mała... Ufaj mi — zakończył — i pamiętaj, że masz zostać matką i że wszystkie twoje wzruszenia, w tym czasie przebyte, odbiją się na dziecku...
Mówiąc to d’Andiguier trzymał głowę Eweliny przytuloną do swego ramienia, tak, żeby nie mogła mu patrzeć w oczy. Zabardzo się obawiał przenikliwości, którą okazywała młoda kobieta nawet w tej chwili, kiedy go darzyła ufnością i uległością, jakiej żądał. Nie próbowała już bowiem badać. Poprawiła zarzutkę, którą osłaniała niekształtność figury i zabierała się do odejścia, mówiąc:
— Będę panu posłuszna. Postaram się być spokojną i nie powracać do tego, co zaszło, skoro pan sądzisz, że tak lepiej... — Ale przed wyjściem nie mogła się powstrzymać od zapytania d’Andiguier’a raz jeszcze, głębokim głosem: — Pan przynajmniej nic nie ukrywa przedemną?... — i powtórzyła: — Nic pan nie ukrywa przedemną? Niech pan pomyśli, że mama nas widzi... — Poczem, ponieważ starzec na te słowa złożył dłonie ruchem istotnej rozpaczy, wnet pożałowała, iż wyraziła zwątpienie. Żałowała, że wywołała obraz zmarłej; wiedziała bowiem dobrze, jaką cześć miał dla niej jej przyjaciel, rzekła tedy: — Jeżeli sprawiłam panu przykrość, przepraszam. Byłeś pan taki dobry, taki lojalny! A pan nie oszukałbyś mnie nigdy... Ale, gdzie ten list, który Stefan do pana napisał, więc go panu nie oddał? Nie pytał pan co zawierał?...
— Zapomniałem o nim zupełnie... — odparł d’Andiguier. — Powiedziałaś, że to była duża koperta. Przypuszczam, iż Stefan zwracał mi jakiś katalog obrazów...
Rumieniec, silniejszy od woli, zabarwił twarz starcu, zdradzając aż nadto jak niespodzianie zaskoczyło go to pytanie. Ewelina miała na ustach pytanie drugie, ale go nie zadała. Odczuła w tej chwili u starego przyjaciela matki to samo postanowienie milczenia, z którem borykała się od tylu miesięcy u męża. Wrażenie to było takie niespodziewane, że ją na razie obezwładniło. I, podsuwając sama czoło ustom, które również już mówić nie chciały, rzekła tylko:
— Żegnam pana, dziękuję bardzo za to, co pan zrobił dla mnie dzisiaj. I opuściła pokój i mieszkanie, a d’Andiguier nie usiłował nawet rozproszyć okrutnej wątpliwości, jaką wyczytał wyraźnie w jej oczach. Stał i nasłuchywał Ewelina odjechała, a to, co Filip w tej chwili odczuwał, nie było litością dla młodej kobiety, która odeszła od niego z podejrzeniem w duszy gorszem od tego, jakie z sobą tu przyniosła. Nie. Była to radość z uwolnienia się od wstrętnej komedyi, którą grać musiał. Było to dzikie uczucie ulgi, jakiego człowiek, ugodzony w najboleśniejszy i najwrażliwszy punkt serca swego, doznaje, gdy może przynajmniej cierpieć swobodnie. Po raz pierwszy w życiu ten człowiek lojalny skłamał, a raczej usiłował skłamać, mową i twarzą, zachowaniem się i całą istotą. Ale, czyż mógł powtórzyć Ewelinie rozmowę, którą miał z jej mężem i która, gdy odgłos zamykanych drzwi wchodowych upewnił go, że młoda kobieta odeszła rzeczywiście, wyrwało mu z piersi okrzyk:
— Ach! jaka ona biedna!
Pod jednym względem d’Andiguier nie skłamał. Gdy przybył do pałacyku na ulicę de Lisbonne, Malclerec powitał go temi słowy:
— Spodziewałem się pana. Byłem pewien, że Ewelina udała się do pana i że pan tu przyjdzie... — Po chwili dodał: — I tak lepiej... — Zrezygnowany ton, jakim wypowiedział ostatnie wyrazy, uderzyły starca. Zgadzały się aź nadto z postawą obecną tego człowieka, którego widywał dotychczas takiego pewnego siebie, wyniosłego niemal, a który stał teraz przed nim, jakby upokorzony, jakby zwyciężony, jakby złamany w samej istocie swojej energii życiowej. — Co Ewelina powiedziała panu? — spytał jeszcze Malclerc. — Niech mi pan powtórzy wszystko. Mogę wszystko słyszeć,
I z ręką, opartą na biurku, z czołem w dłoni wysłuchał do końca opowieści d’Andiguier’a o rozmowie z młodą kobietą; nie przerwał mu żadną uwagą, a wzruszenie zdradzał jedynie chwilowem, nerwowem drganiem ust. Następnie zwrócił na interlokutora swego piwne oczy, których kontrast z płowym odcieniem włosów nigdy tak silnie, jak teraz, nie nasunął d’Andiguier’owi na myśl podobieństwa Stefana do jakiegoś portretu starożytnego, i rzekł:
— Znam pana oddawna, panie d’Andiguier, chociaż pan mnie nie znał... od lat dziesięciu przeszło... Szanowałem zawsze, czciłem w panu jeden z najpiękniejszych charakterów, jaki istnieje. Dowodem tego ów list, o którym mówiło panu to biedne dziecko, a który istotnie przygotowałem, by go panu oddano po mojej śmierci. Bo to prawda, chciałem umrzeć... Mówię: chciałem. Taka wielka litość nad Eweliną zdjęła mnie tej nocy, że usiłować będę dotrzymać danej obietnicy i nie targnę się już na życie. Mówię: będę usiłował... Sam, jednak nie mogę... — Powtórzył: — Nie mogę... Może i pan, gdy będziesz wiedział wszystko, powiesz mi, że nie powinienem dotrzymać tej obietnicy i mam odejść... — A na okrzyk d’Andiguiera dodał: — Nie oburzaj się pan, poczekaj aż będziesz wiedział...
Poczem, wydobywszy z szuflady biurka wielką kopertę, której adres uderzył Ewelinę, Stefan dodał ze szczególną powagą:
— Oto papiery, które chciałem panu przekazać po mej śmierci, wraz z listem, oznajmiającym panu to, co powiem teraz osobiście. Gdy powziąłem postanowienie zakończenia męki zabójczej, przyszło mi na myśl, że po mojem samobójstwie Ewelina szukać będzie jego przyczyny. Gdybym był pewny, zupełnie pewny, że nie odkryje jej nigdy, byłbym umarł, zniszczywszy poprzednio wszystkie dokumenty, które mogłyby posłużyć, nie do usprawiedliwienia, ale do wyjaśnienia mego życia. Nie byłem tego pewien. Pisywałem niegdyś listy i nie wiem czy zostały zniszczone. Niedawno jeszcze miałem do czynienia z ludźmi, którzy mogli byli mnie szpiegować i pochwycić moją tajemnicę. Tych myśli nie miewałem poprzednio. Przyszły w chwilach, które uważałem za ostatnie. Musiałem się przygotować na wypadek, gdyby Ewelina dowiedziała się o tem, co pan znajdzie tutaj — uderzył dłonią w kopertę. — Nie byłem zdolny znieść myśli, że ona mogłaby mnie kiedyś osądzić na zasadzie brutalnego faktu, nie wiedząc jakie staczałem walki, nie zrozumiawszy mnie. I dlatego właśnie, podczas długich nocy bezsennych, wydarłem z dziennika mego, zawsze pisywałem dziennik, byłem taki osamotniony! — z sześćdziesiąt kartek, dotyczących dwóch okresów krytycznych życia mego, przed ślubem i po ślubie... Ułożyłem je tak, żeby miały związek. Są to całe moje dzieje, takie, jakie przeżyłem i odczułem. Ukończywszy tę pracę, chciałem zachować sobie możność ukrycia na zawsze przed Eweliną tego bezmiaru nędzy. Chciałem, jeśli miała dowiedzieć się o wszystkiem, żeby pomiędzy nią a tą rzeczą okropną, stanął pośrednik pełen poświęcenia, inteligentny, tkliwy, któryby cios złagodził. I pomyślałem o panu, panie d’Andiguier. W liście moim proszę pana właśnie o podjęcie się tej misyi... Pan musisz znać te dzieje teraz, skoro chcę, pomimo wszystko, usiłować żyć. Powtarzam panu, że sam, nie mogę; potrzeba mi kogoś, któryby mi dopomógł, któryby mnie podtrzymał, z kim mógłbym mówić. Konałem też z milczenia. Dusiłem się... Czy pan ze chce być dla mnie tą podporą przez wzgląd na Ewelinę?... Nie jestem pewien. Jeśli jednak jest ktoś, który może mnie zrozumieć i żałować to tylko pan... Niechaj pana ta mowa nie dziwi. Stanie się dla pana zrozumiałą, gdy pan odczyta te kartki. Zabierz je pan. Uczynię to, co mi pan uczynić każesz, gdy już będziesz wiedział co zawierają... Proszę pana tylko, Żeby Ewelina teraz pod żadnym pozorem nie dowiedziała się co panu wyznałem, ani że pan ma te papiery... Po przeczytaniu postąpisz pan w tym względzie tak, jak pan będziesz uważał za stosowne... Narazie powie jej pan, że odpowiedziałem panu tak samo, jak jej i że pan nie więcej nie wie. Dzisiaj już jestem pewien, że mnie taki szał więcej nie napadnie i że będę mógł być jej użyteczny. Pozwoli mi na to świadomość, że nie sam już dźwigam ten ciężar, co mi serce tłoczy. Proszę pana usilnie, niechaj mnie pan o nic więcej nie pyta i pozwoli, że dłoń jego uścisnę... Może po raz ostatni... Tak — zakończył tonem jeszcze większego pognębienia — kto wie, czy pan potem zechce jeszcze mnie widzieć?...
Po tych zagadkowych słowach mężczyźni rozstali mię. Zaledwie d’Andiguier, wsiadł do karety, ogarnęła go taka gorączkowa niecierpliwość, że otworzył kopertę. Zawierała istotnie z jakie sześćdziesiąt kartek, wyrwanych z zeszytów rozmaitej wielkości, ułożonych w paczki i ponumerowanych. Starzec rzucił okiem na jedną z kartek i dostrzegł imię, które wyrwało mu okrzyk z piersi... Jeśli skłamał przed Eweliną, to dlatego, że nie mógł jej powiedzieć czego się dowiedział od pierwszego rzutu oka, zdjęty niewypowiedzianem zdumieniem i zgrozą, nie mógł z nią mówić o tym fakcie tak niespodziewanym, niesłychanym, a dla niego potwornym: że Malclerc, bardzo młodym będąc, znał panią Duvernay; że się w niej kochał; że był przez nią kochany; że był jej kochankiem i że później ożenił się z córką kochanki swojej; a przez jakie zatargi z sumieniem przeszedł, jaka pogoń za wzruszeniami popchnęła go do tego, jakiemi wyrzutami sumienia ukarany został za to kazirodztwo uczuciowe, miał się d’Andiguier dowiedzieć, z tej spowiedzi pisanej, jak również i szczegółów niezwykle romantycznych okoliczności, śród których Antonina szukała zapomnienia o swem nieszczęsnem małżeństwie...
Filip był sam. Mógł nareszcie odczytać tę spowiedź, pożerać wzrokiem wszystkie jej wiersze, wszystkie jej wyrazy. Zaledwie upewnił się o odjeździe Eweliny, pobiegł do przedpokoju i wydobył kopertę z szafy, gdzie ją schował za powrotem. Gdy trzymał ją ponownie w ręku i, zapowiedziawszy, żeby nie przyjmować nikogo, nawet pani Malclerc, znalazł się śród ciszy swego muzeum, w otoczeniu szlachetnych przedmiotów, tajemnych świadków jego szlachetnego życia, jego marzeń, żalów, ubóstwienia dla tej Antoniny, o której zdawało mu się, że wie wszystko, a o której nie wiedział „tego”, stanął mu nagle w pamięci odległy obraz. Widział siebie w tym samym pokoju, dziesięć lat temu, przed wysokim kominkiem, jak trzymał również w ręku kopertę i, posłuszny przyjaciółce, palił ją wraz ze wszystkiemi papierami, jakie zawierała, Jakże buntował się przeciw powstałemu wówczas w umyśle swym podejrzeniu, że to listy miłosne! Na to wspomnienie w oczach jego odbił się bezdenny smutek i starł surowość z tego obliczu, na którem wzniosłość uczuć wyryła w końcu piętno piękności. Poczem zaczął czytać kartki, na których Malclerc wyjawiał mu nareszcie ile utajonego szczęścia, jakie zuchwalstwa i jakie gorące porywy ukrywały niegdyś przed światem, a nawet przed nim, nieprzeniknione źrenice, powściągliwy uśmiech i tajemnicza słodycz zmarłej.


IV.
SPOWIEDŹ.
Pierwsze urywki z dziennika Malclerca.
1.
Nizza, 8 grudnia 1892. r,

...Było to u nas, tam „u nas”, w naszem utajonem schronieniu, gdzie ukrywaliśmy miłość naszą przez trzynaście miesięcy, przed laty dziesięciu, o tej samej porze, na krótko przed ową śmiercią tragiczną, której rocznica przypada jutro. Wieczór zapadał, zamglony, szary wieczór ostatnich dni listopadowych, i melancholię swoją przepajał całe mieszkanko na avenne de Suxe, które urządziłem osobno dla niej i którego dotąd nie miałem odwagi się pozbyć, Do jakich tajnych głębi istoty mojej wniknęła ona, skoro po latach siedmiu myśl o zdarciu tych obić, o sprzedaniu mebli, e zburzeniu owych trzech pokojów daje mi zawsze wrażenie drugiej śmierci! A gdy tam wejdę, odczuwam ból taki, że chodzę zaledwie sześć razy do roku!... Owego wieczora nie zamknelismy okienic wychodzącego na wązki ogródek okna. Nie zapaliliśmy światła i tylko płomień kominka sam bronił pokoju od najścia zmroku. Antonina siedziała na miękkiem krześle przy rogu kominka. Widziałem tylko jej profil, na który padał cień. Oparła twarz na dłoni, a ręka jej, obnażona i biała, wychylała się z miękkiej jedwabnej szaty, koloru mauve, którą mam jeszcze wraz z innemi, należącemi niegdyś do niej, drobnemi przedmiotami. Odnajduję w tej szacie, gdy śmiem jej dotknąć, kształt postaci Antoniny, jej ruchy, jej wdzięk, to wszystko, czego już niemal... Płomień ogniska nadawał płowe blaski jej jasnym włosom, które upięła w gruby węzeł wysoko nad karkiem, i mówiła do mnie, jak zwykle pod koniec naszych schadzek, śród tej agonii dnia, głosem, który jakby pochodził z odległej dali jej duszy i uderzał w moim głosie o strunę rozkoszy i tkliwości odtąd już przez nikogo nie poruszoną. Było to wzruszenie takie słodkie, że mogło przyprawić o omdlenie i jednocześnie takie przejmujące, że mogło wyrwać jęk. Już tylko tydzień żyć miała i, jakby odgadując ten blizki swój koniec, mówiła — słyszę ją jeszcze:
— „Mojem marzeniem, widzisz, jest, ażeby odejść, i to na zawsze, o tej godzinie, w dniu, w którym byłam najbardziej przez ciebie kochana. Uroda moja już nie potrwa długo. Chciałabym zniknąć przed moją pierwszą zmarszczką, przed twojem pierwszem znużeniem... Będę wówczas pewna, zupełnie pewną, że ci pozostawiam po sobie wspomnienie jedyne w sercu twojem ślad, którego już nic zatrzeć nie zdoła... Będziesz kochał jeszcze nieraz — nie mów, nie! — ożenisz się może. Nie mogę walczyć z twojem życiem. Poznałam cię zapóźno, a gdybym cię poznała wcześniej, zawsze byłabym starsza. Nie powinnabym cię poślubić... Ale chcę kochać cię z taką mocą, tak głęboko, tak tkliwie, ażeby twoja biedna Antka miała zawsze swój kącik żalu w twojem sercu... I miałabym go, gdybyś mnie utracił teraz... Ach! pozwól mi złożyć głowę na twem sercu! Tylko przy niem zaznałam szczęścia...”
I przyciągnęła mnie do siebie. Ukląkłem, a ona oparła głowę na mojej piersi. Milczeliśmy. Wszystko dokoła nas tonęło w mrokach nocy. Przez wielkie okno dobiegał nas gwar życia, taki daleki, taki głuchy. Wdychałem zapach unoszący się z jej włosów, i prąd miłości, który szedł od niej, wnikał do dna duszy mojej... O, słodkie widmo! aż nadto prawdą jest, że kochałaś mnie za wiele, aż nadto prawdą jest, że wyryłaś w sercu mojem ślad, który się już zatrzeć nie może, aż nadto prawdą jest, że pomiędzy to serce, a kobiety, które usiłowałem pokochać po tobie, wsuwa się zawsze twój obraz i przypomina mi, że one, to nie ty, że ich nie kocham taką miłością, jaką ty kazałaś kochać siebie... Dowodem tego, że co rok, gdy zbliża się ów fatalny 4 grudnia, wspomnienia, które powinny były się uspokoić, napastują nanowo pamięć moją. Wskrzesza je drobiazg, porównanie takie błahe, jak to, które mi dzisiaj wieczór znów uprzytomniło, z taką siłą, „biedną Antkę”, siedzącą przy kominku, u schyłku dnia, i mówiącą, jak zazwyczaj mówiła. Wystarczyła wizyta o godzinie piątej u młodej hrabiny Osinine, która jednak podobała mi się bardzo — i fakt, że wstała nagle, aby zadzwonić, mówiąc: „Niema chwili, którejbym tak nie cierpiała, jak szarej godziny...” Tak, podobała mi się, podobał mi się aksamit jej cudnych czarnych oczu, na tle cery kameliowej, podobały mi się jej dąsy i jej zalotność. Myślę, że i ja jej się podobam. Jest wolna i miłe byłoby to zajęcie przez zimę, skoro pozostanę prawdopodobnie do wiosny na Rivierze... I to niewinne jej zdanie cofnęło mnie nagle całego, przez kontrast, w przeszłość — taką minioną. Powinnaby nią być. Niestety! Nie minęła, i to tak dalece, że opuściłem nagle willę Osinine, pod wpływem tego jednego wrażenia, i zamknąłem się w tym oto pokoju, i oddaję się wspomnieniom...

Nizza, 4 grudnia.

...Spędziłem ten dzień rocznicy, jak każdy 4-ty grudnia od lat dziesięciu, na odczytywaniu listów, które mi po niej zostały.
Mógłbym przytoczyć z pamięci wszystkie zdania, a zdaje mi się za każdym razem, że je dopiero odnajduję... Ach! jakże słusznie żałuję tej przeszłości, i jakże naturalnem jest, że od owego czasu nie żyłem już godziną obecną, że ulegałem zawsze okropnemu wrażeniu upadku, utraconego raju, istnienia mego „ja“ dawnego, którego „ja” obecne jest tylko nędzną próbą, parodyą. Czy spotkanie takie, jak. nasze, zdarza się dwa razy w życiu? Jeżeli te trzynaście miesięcy trwania naszego stosunku — trzynaście krótkich miesięcy! — stały się całą moją młodością, to nietylko dlatego, że Antonina obdarzona była geniuszem miłości, urokiem wieszczki, która czarowała najdrobniejsze rzeczy, związane z jej uczuciem. Ale także i dlatego, że, przynosząc tej wielkiej artystce w tkliwości moją dwudziestopięciolenią duszę, podałem jej instrument już nastrojony do wtórowania jej harmonijnem drganiem, wrażliwość gotową do dreszczów wywołanych przez nią i dla niej. Byłem istotnie tym, którego oczekiwała. Okropne małżeństwo, długie dni skupienia wewnętrznego, tyle tłumionych smutków, tyle marzeń beznadziejnych, wysubtelniło jeszcze jej serce. Istniała w niej jednocześnie obawa i potrzeba wzruszenia, niesłychana powściągliwość i rozpaczliwe niemal porywy do szczęścia; strach wobec tego szczęścia, nareszcie pozyskanego, trwoga przed jego utratą, troska, niemal religijna, o upiększenie go, pogłębienie, o zrobienie z niego tego arcydzieła we dwoje, które ja sam teraz wspominam; a całe moje wychowanie uczuciowe przeznaczyło mnie niejako dla tej mistrzyni kochania. Dostałem jej się z sercem mężczyzny, którego już pożądać nie śmiała, młody i uległy, namiętny i poddający się wpływom, i nauczyła mnie kochać tak, jak chciała być kochaną...
Oczywistość tego faktu pognębiła mnie znów dziś, podczas długich godzin, kiedy przeżywałem w duszy wszystkie epizody naszego wspólnego romansu, od najpierwszych. Nigdy, nigdy już takich nie odnajdę, bo druga Antonina nie istnieje i dlatego także, iż nie noszę już w piersi ówczesnego serca. Jakie to serce było szalone w owej epoce i jak biegło ku przyszłości, jak się w nią rzucało, z jakim nierozważnym zapałem, z jaką chciwością życia! Są istoty, które posiadają tę wrodzoną mądrość, że czekają na swoją duszę; które pozwalają uczuciom swoim kiełkować, wschodzić, rosnąć, jak ogrodnik pozwala kiełkować roślinom. Przyjmują życie swoje, jak się przyjmuje pory roku, nie wyprzedzają go. Są inne, których niecierpliwa chęć życia buntuje się przeciw wolnemu biegowi czasu, którzy chcą przejść przez wszystkie uczucia, i to odrazu, których dłonie wyciągają się ku winnym gronom, zanim to dojrzeją, ku kwiatom, zanim się ich kielichy rozchylą. Do tych ja należałem.
Od pierwszych lat dzieciństwa żądza była u mnie siłą niepohamowaną, taką gwałtowną, że wyczerpywała z góry moją zdolność czucia. Zkąd odziedziczyłem ten szał wyobraźni, tę niepowściągliwość żądzy? Nie wiem. Po kim wziąłem, ja, dziecko wzrosłe w otoczeniu starego mieszczaństwa prowincyonalnego, tę niezdolność wytrwania, tę rozpaczliwą żarliwość, która, skoro tylko świat namiętności odsłonił się przed moją duszą młodzieńczą, zwróciła się jedynie, uparcie ku wzruszeniom miłosnym? Nie wiem. Czy może atmosfera niereligijna i sprośna, jaka panowała w obu liceach, gdzie dorastałem, pozbawiając mnie wiary i wtajemniczając zbyt wcześnie w rozpustę zmysłową, pozostawiła mnie bezbronnym, wobec upojeń przedwcześnie rozbujałej wyobraźni? Czy to książki, które w owym czasie czytałem, rozwinęły we mnie namiętne upodobanie do wrażeń uczuciowych? Pożerałem wówczas tyle książek, i to najchorobliwszych, tych, w których, rzekłbyś, iż autor podarł, pokrajał całą duszę, ażeby o nią wyostrzyć życie! Byłemże — a przychodziło mi to często na myśl, gdy stwierdzałem, jak wielkie niezadowolenie pozostawiało mi zawsze życie fizyczne, jeśli nie było przepojone duszą, jakie miejsce w moich radościach i cierpieniach zajmowały nadzieje i rozczarowania, wspomnienia i żale, to jest idee — byłemże-mistykiem chybionym, i czy, skoro już nie miałem Boga, w którego mógłbym wierzyć, ten poryw miłości, co we mnie, młodzieniaszku jeszcze, wzniecał taką gorączkę, nie był nostalgią za utraconą pobożnością? Czy byłem poprostu dzieckiem końca wieku, urodzonem w chwili wielkiej nędzy ogólnej, kiedy żadne tchnienie szerszego zapału nie unosiło się w powietrzu, kiedy żadna ziemia obiecana nie ukazywała się na widnokręgu?...
Zresztą, co znaczą przyczyny? Faktem jest, że, skoro doszedłem do samowiedzy, pojmowałem tylko jedno szczęście, miałem tylko jedną ambicyę, ścigałem jeden ideał; kochać i być kochanym!... Kochać, być kochanym! Ileż razy powtarzałem sobie te trzy wyrazy pomiędzy piętnastym a dwudziestym rokiem życia! Jakiż ja w nie wkładałem bezmiar uniesienia, jaką nadmierną trwogę, że wymarzonego celu nie osiągnę! Jakże one wniknęły do głębi mojej wraźliwości i podwoiły tam ów tajemny niepokój, jaki wzbudziły! Jak ja pragnąłem czuć! Jakże byłem roznamiętniony do namiętności, rozkochany w kochaniu, widząc w tem tylko wartość życia, stawiając ponad wszelkie powodzenia w karyerze, ponad wszelkie ambicye i obowiązki to, co nazywałem wówczas, co nazywałbym teraz jeszcze: wzruszeniem świętem!
Całą żarliwość uczuciową tej młodości przynosiłem w darze Antoninie. Czy mógłbym żarliwość tę odnaleźć w sobie dzisiaj? Nie. Tak samo jak nie odnalazłbym odwagi wewnętrznej, tej stanowczości, niemal rozpaczliwej, jaką wytworzyły we mnie przedwczesne rozczarowania. Lata, które upłynęły od mego wyjścia z liceum do spotkania z nią, roztrwoniłem na takie próżne, takie bezowocne doświadczenia! Dziś rozumiem to dobrze — a od początku ostrzegał mnie niejasny instynkt — że ta namiętność namiętności, ta miłość miłości są jednym z najgorszych warunków do wytworzenia namiętności prawdziwej i prawdziwej miłości. Młodzieńcowi, rozkochanemu w miłości, pilno jest czuć, co sprawia, że przywiązuje się do pierwszej lepszej kobiety, która ma jakiekolwiek podobieństwo z wymarzonym przezeń ideałem. Usiłuje doznawać przy tej sposobności uczuć, których pożąda, jakby zamierzonych z góry. Nie kocha tej kobiety, próbuje ją kochać. Lecz przychodzi chwila, i to niebawem, kiedy to kłamstwo dobrowolne pierzcha i ów rozkochany w miłości spostrzega, że nie kochał.
Zaczyna tedy nanowo gdzieindziej i doznaje tego samego rozczarowania i często biega tak od widziadła do widziadła aż do chwili, kiedy już jest za późno!... Ach! ta nędzna pogoń za wzruszeniem, nigdy nie osiągniętem, omal nie stała się historyą moich dziejów; a nawet już nią była! I kto wie, co stałoby się ze mną, gdyby nie przypadek — jeden z tych przypadków, które, gdy je sobie przypominamy, dają nam wrażenie przeznaczenia — nie zrządził, że udałem się owego dnia majowego w r. 1884 (widzę jeszcze jego przejrzysty lazur) do starej pani Saulnier, przyjaciółki mojej rodziny. Składałem jej wizytę raz do roku; pani Duvernay, która ją znała, nie odwiedzała jej częściej. Była u niej dnia tego... Ujrzałem ją, piękną tą urodą taką jej własną, jakby przesyconą wdziękiem i goryczą; z tem spojrzeniem takiem pieszczotliwem a takiem bacznem, z temi ustami, rozchylonemi do pocałunku a takiemi powściągliwemi, z tą delikatnością nerwową rąk, nóg, całej istoty; i zrozumiałem, że, jeżeli mam nareszcie doznać tego świętego wzruszenia, o którem tyle marzyłem, za którem uganiałem się już daremnie śród tylu przygód — to doznam go za sprawą tej kobiety.
Miałem kochanki i nie kochałem żadnej. Od pierwszej chwili odgadłem ze szczególnego wyrazu oczu, że Antonina nie była szczęśliwa. Znaczyło to dla mnie, że i ona dotąd nie kochała jeszcze. I jakgdyby nasze pragnienia, prawdziwie głębokie, miały na swe usługi nieomylny i tajemniczy dar podwójnego wzroku, od owej pierwszej chwili byłem pewien, że, jeśli zdołam się z nią zapoznać, będzie mnie kochała. Zapoznać się z nią? Ale jak? Trzeba było mieć dwadzieścia pięć lat, jak ja wówczas, ażeby się zdobyć na niedorzeczny, niesłychany krok, na jaki odważyłem się nazajutrz po tem spotkaniu. Trzeba było być ogarniętym przez ten szał namiętności, który mnie przejmował trwogą coraz bardziej gorączkową za każdem nowem rozczarowaniem, gdy pomyślałem, że jestem w kwiecie młodości, że ta młodość minie i że nie będę kochał prawdziwie, że narażam się na to, iż nie pokocham wcale, jeśli kobietę, którą mam pokochać, ominę w dniu, kiedy znajdzie się na mojej drodze!
Naturalnem, prostem byłoby, gdybym, zostawszy przedstawionym pani Duvernay, spróbował pójść do niej, być przez nią przyjęty, usiłował spodobać się jej, dostać do jej towarzystwa, zalecać się do niej wreszcie. Zamiast tego, na jakiż wybieg odważyłem się? Napisałem do niej list; i jaki list!... Oczywiście, nie odpowiedziała... Ośmieliłem się napisać list drugi, trzeci, czwarty i kilka innych jeszcze. Nie była to tylko prawie pewność, że zostanę potępiony przez nią na zawsze. Było to ponowne narażenie się na zanik uczucia, jakie zaczęło budzić się we mnie pod wpływem tego spotkania. Podniecając w sobie wolne, nie kochające serce temi stronicami, pisanemi do kobiety, o której nie wiedziałem nic, narażałem się na niebezpieczeństwo nagłego ostygnięcia w razie, gdyby przypadek sprowadził nas ponownie razem i okazało się, iż pomiędzy mojem rozegzaltowanem urojeniem, a jej osobą rzeczywistą panuje rozdźwięk. Ale tą kobietą była Antonina, równie doskonała umysłem, jak była doskonała wdziękiem. Zrozumiała mężczyznę w tych listach dziecka. Usłyszała rozpaczliwe wezwanie mojej młodości i żądzy namiętnej. Przyjęła tę miłość urojoną i uczyniła z niej najgorętsze z uczuć...
Co za wspomnienia! Zatrzymałem się w ich wywoływaniu. Całe to wejście do mego raju przedstawiło mi się ze zbyt wielką siłą. — Z za wielką gorączką przeżywałem znów wszystkie epizody: i moją drugą wizytę u poczciwej pani Saulnier, gdzie dowiedziałem się, że pani Duvernay była też po raz drugi — a odgadywałem aż nadto dobrze, iż przyszła, aby dowiedzieć się czegokolwiek o mnie; — i moje wyczekiwanie na rogu ulicy, aby ją dojrzeć jak wyjdzie z domu! Nie miałem już teraz odwagi pójść do niej. Widziałem siebie znów w chwili, kiedy już straciłem nadzieję zbliżenia się do niej i kiedy otrzymałem jej pierwszą odpowiedź; i stanęła mi znów tak żywo w pamięci nasza pierwsza schadzka i następne, wszystkie prawie w odległym Jardin des Plantes, gdzieśmy się tyle nachodzili; i reszta i schronienie na avenue de Saxe i słodki ukryty romans naszych pieszczot. Słyszałem jej głos, dyktujący mi ten najzupełniejszy rozdział między naszem życiem miłosnem, a jej życiem wdowy i matki — tę wolę romantyczną i szaloną napozór, jak moje listy; jak przeczucie, które mieliśmy, nie znając się wzajemnie, ja o niej, a ona o mnie — wolę taką rozumną, która z miłości naszej uczyniła owo arcydzieło podzielanego wzruszenia, o jakiem Antonina marzyła; a to dlatego, że ona miała energię obstawania przy tej woli, ja zaś uległość słuchania jej. Antonina mówiła:
— „Gdy się ludzie kochają, to muszą żyć razem całkowicie, albo wcale nie... Przyrzeknij mi, że nigdy nie usiłujesz nic zmienić z tego co jest, że nie zechcesz przyjść do mnie, włączyć się do mego drugiego życia. Byłoby to zgubą dla naszego szczęścia. Nie zabieram nic córce mojej, kochając ciebie, nie zabieram nic tobie, kochając ją, bo skoro się nie znacie, nie możecie być zazdrośni, ani ona o ciebie, ani ty o nią... Jestem taka wolna! Wezwij mnie, przybędę zawsze. Gdy już nie zechcesz, nie wezwiesz mnie. Chcę, ażebyś przychodził i odchodził, ażeby nasza droga tajemnica szła za tobą i ażeby nie stanowiła dla ciebie obowiązku, ażeby ci nie była natrętną, tylko samą słodyczą i uniesieniem. Niechaj będzie niby pałacem czarodziejskim, który masz gdzieś w ukryciu i który wznosi się, lub znika, stosownie do twojej woli... To mój jedyny odwet na tej, która cię posiądzie na zawsze... chcę być dla ciebie czemś, czem nikt nigdy nie będzie mógł zostać...”
Mówiła w ten sens, a ja przyrzekałem, przysięgałem, że uszanuję jej wolę. Podczas tych trzynastu miesięcy nie spotkałem się z nią ani razu w towarzystwie. Nie byłem u niej ani razu. Naturalnem zupełaie byłoby, gdyby to usilne trzymanie mnie zdała od jej zwykłego otoczenia, zatruło mi życie najstraszliwszemi podejrzeniami. Ale nie. Wiedziałem, że Antonina była prawa, prawa do najtajniejszej głębi duszy. Zresztą nie mógłbym oprzeć się najdrobniejszemu jej życzeniu. Gdy była przy mnie, szedł od niej prąd magnetyczny, który mnie zniewalał do czucia tak, jak ona chciała, żebym czuł. Niekiedy, patrząc na mnie swemi błękitnemi oczyma, w których odbijało się wytężenie jej najskrytszej woli, mówiła mi: „To ja chciałam, żebyś mnie kochał... Tak mi tego było trzeba...” I to prawda, kochałem ją tak, jak sama chciała. Jej wrażliwość objęła w posiadanie moją tak głęboko, tak całkowicie, że nigdy nie otrząsnąłem się zupełnie z tego wpływu i że odczuwam go w tej chwili tak dalece, iż zapytuję siebie, czy Antonina nie stoi tuż przy mnie, niewidzialna, i nie powtarza: „Kochaj mnie!...”

Nizza, 6 grudnia.

...Czyżby ten powrót wspomnień, zawsze żywych, taki nagły, taki uporczywy, był przeczuciem? Wczoraj i onegdaj przybrał wprost siłę manji prześladowczej. Przez pierwsze lata po śmierci Antoniny bywałem często blizki uwierzenia w istnienie węzła pozagrobowego, który mnie z nią łączy w dalszym ciągu. Nadmiar żalu wywołuje podobne złudzenia, którym nie poddawałem się nigdy. Tam, gdzie nic już niema, trzeba mieć odwagę powiedzieć sobie; niema już nic. Ale czyż najwięksi materyaliści śród lekarzy nie dopuszczają istnienia niewytłómaczonego zjawiska telepatyi, wrażenia z odległości? Przypuśćmy zatem, że ostry napad wspomnień, który mnie pochwycił, gdy wychodziłem z willi Osinine, nie był jedynie spowodowany banalnym frazesem młodej hrabiny i jej wstrętem do zapadającego wieczoru, ale także i przybyciem do hotelu, gdzie mieszkam, kogoś, którego nadal niepodobna mi będzie nie łączyć z myślą o „biednej Antce...” Siedzieliśmy zatem przed chwilą z moim ulubionym towarzyszem tutejszym — mieszka na jednem piętrze ze mną — Jakóbem de Brèves, w salonie, paląc i gawędząc, gdy naraz wchodzi jeden z naszych znajomych, mały René de Montchal, przebywający z matką w Hyères.
— Przyjeżdżam ztamtąd — odpowiedział na nasze pytanie — i wracam tam w przyszłym tygodniu. Przyjechałem, żeby się trochę „rozkrochmalić;” a nadto Łucya Tardif ma kilka dni wolnych przed przyjazdem Abla Msé... Przeczytałem wasze nazwiska na liście hotelowej i przyszedłem was przywitać. Nie przeszkadzam, co?...
Ten młody Montchal byłby niebrzydkim chłopcem; ma rysy delikatne i powierzchowność rasową, ale w dwudziestym siódmym roku życia rozpusta wyniszczyła, strawiła go już fizycznie, moralnie zaś jest dzieckiem swojej epoki — epoki syndykatów. — Zależy mu zwłaszcza na tem, abyśmy, starsi od niego, wiedzieli, że ma zawsze swój udział w łaskach dziewczyn najwjżej taksowanych w Paryżu.
— Widzisz pan, że niema jak Nizza — odparł z całą powagą Jakób; — uprzedziłem cię... Cannes, Saint-Raphaël, Hyères, te wszystkie cnotliwe miasta, to nie dla takich hulaków, jak ty...
— Zapominasz pan, że jestem w mocy macierzyńskiej — przerwał René. — Zresztą, gdyby nie Łucya zabijałbym i tam czas wcale niezgorzej. Jest dobra partya pokera w klubie i kilka domów istotnie bardzo przyjemnych.
Dostrzegłem w oczach Jakóba szybki, dobrze mi znany błysk. Odgadłem, że zacznie podkpiwać z naszego młodszego towarzysza. Między nami mówiąc, zdaje mi się, że nie może mu przebaczyć Łucyi, albo, że nie może Łucyi przebaczyć jego. I on miał z nią przygodę, bardzo krótką i to już dawno, co wystarczy do zrozumienia, że, kończąc lat czterdzieści pięć, nie bardzo lubi swoich młodziutkich następców. Nie gniewałby się prawdopodobnie, gdyby zdołał wnieść rozdźwięk do tego niby-małżeństwa — a raczej do tego udziału w niby-małżeństwie — ale syndykaty nie przeszkadzają scenom. Dość, że, zwracając się do mnie, rzekł z komiczną powagą:
— Stefanie, przypatrz się dobrze temu chłopcu. Zanim upłynie sześć miesięcy popełni kapitalne głupstwo. Mówię o małżeństwie — objaśnił.
— Ja! Co za pomysł!... — zawołał Montchal, a cień rumieńca przebiegł po jego twarzy i dodał: — A, Łucya?
— Konający odblask celibatu — odezwał się Brèves; — ale gdy kto jest z wielkiego rodu Caderousse’a — nadawanie biednemu Renému przezwiska tego słynnego eleganta, było jednym z ulubionych żartów Jakóba — i mówi o niezgorszem zabijaniu czasu w domach istotnie bardzo przyjemnych, a do tego tym tonem — naśladował go — dojrzał do małżeństwa... Słuchaj pan — ciągnął dalej, biorąc ze stołu jeden z dzienników sezonowych — załóżmy się o obiad w Monte-Carlo z Malclerc’iem i Łucyą, że znajdę nazwisko przyszłej pani de Montchal?
— Owszem, spróbuj pan... — mówi René.
Jakób zabiera się do szukania w dzienniku rubryki Hyères i zaczyna czytać długą listę pań i panien, mieszkających w hotelach i willach; a mały de Montchal odpowiada za każdym razem, stosownie do danego wypadku: „nie znam,” „młoda” albo „stara” — „niebrzydka” albo „okropna, ” aż wreszcie czytający wypowiedział nazwisko, które obudziło we mnie zajęcie dla tego pociesznego egzaminu:
— Hrabina Edwardowa Muriel z rodziną. Willa „des Cystes.”
— Pięćdziesiąt lat — objaśnił Montchal.
Zdawało mi się, że odblask rumieńca ponownie zabarwił mu lica.
— Dobrze — nalegał Jakób — ale rodzina?
— Cztery córki i siostrzenica.
— A córki?
— Niczego.
— A siostrzenica?
— Bardzo ładna.
I znów odcień rumieńca, ale głos pozostał spokojny. Taki spokojny, że Jakób prowadził w dalszym ciągu swoje badanie, nic nie dostrzegłszy, aż wreszcie rzucił dziennik, mówiąc:
— Przegrałem zakład. Kiedy chcesz pan zjeść obiad?
— Wszystko mi jedno — odparł Montchal.
— Dlaczego nie dziś? — odezwałem się.
— Niech będzie dziś — rzekł René. — Łucya jest właśnie wolna.
— Zdawało mi się, że jesteś zaproszony do pani Osinine — zwrócił się do mnie Jakób, gdy zostaliśmy sami.
— Uwolnię się — odparłem. — Innego dnia Łucya nie mogłaby może pójść z nami, a przyjemnie na nią popatrzeć. Wszak wiesz coś o tem...
Jakże mógłbym powiedzieć temu towarzyszowi klubowemu, który nie zna wcale mego życia utajonego, prawdziwą przyczynę? Nieokreślone zmieszanie, jakie dostrzegłem na twarzy Montchal’a, gdy usłyszał nazwisko hr. Muriel, mogło pochodzić ztąd, iż ma niejasny jeszcze zamiar poślubienia jednej z córek tej pani. A mogło być wywołane i myślą o ożenieniu się z siostrzenicą. Mam zaś wszelkie powody przypuszczać, że ta siostrzenica jest córką Antoniny. Że pani Edwardowa Muriel jest jej bratową, wiem napewno. Wiem również, że Ewelina, dziecko mojej ukochanej, została jej powierzona po śmierci matki. Wiem, że to dziecko żyje, że powinno mieć teraz lat dwadzieścia, i nic więcej. Moja zupełna nieświadomość w tym względzie, to logika woli Antoniny. To konieczny skutek tego rozwodu, jakiego się domagała między swem życiem rodzinnem a życiem miłosnem. Ileż to razy od czasu, gdy odeszła odemnie w sposób taki tragiczny, pragnąłem widzieć jej córkę, poznać ją, mówić do niej, wiedzieć, czy do matki podobna! A przytem uczynić cośkolwiek, aby doprowadzić do tego zbliżenia, wydało mi się uchybieniem słowu niegdyś danemu, niemal świętokradztwem względem jej pamięci.
Ileż razy wyobrażałem sobie, że przypadek, bez mego przyczynienia się, postawi mnie oko w oko z tą młodą dziewczyną, i że pogodzi moje skrupuły i moje pragnienia! Ale nie spotkaliśmy się nigdy. Panna Duvernay żyje zazwyczaj, jeśli moje wiadomości są dokładne — bo mogłem ich zasięgać jedynie z wielką ostrożnością — po za Paryżem. A ja tyle podróżowałem przez te lat siedem, tak ciągle oszukiwałem ruchem tę nieudolność czucia, tę niemożność odmłodzenia się w nowych wzruszeniach — płaciłem okup za miłość zbyt doskonałą!... I przed chwilą, po tym ostrym napadzie wspomnień, nagła wieść, że owo dziecko znajduje się tak blizko mnie, przejęła mnie znów zabobonnym dreszczem, uczuciem, którego jednak nie uznaję, łączności nadprzyrodzonej między umarłą a mną. Przez jedną sekundę, wobec drobnych oznak zmieszania, którego dostrzegłem u Renégo de Montchal’a, pomyślałem, że Antonina powróciła dnia poprzedniego, aby zażądać odemnie, żebym pojechał, żebym bronił jej córki od nieszczęśliwego małżeństwa...
Co za ironia! ów poryw złudzenia mistycznego skończy się przecież na tem, że będę jadł dziś obiad z tym szydercą Jakóbem, z tym małym idyotą Reném Montchal’em i z dziewczyną — w restauracyi w Monaco! Jak się tu wziąć do tego, żeby Montehal mi powiedział, czy siostrzenica pani Muriel jest naprawdę Eweliną Duvernay i żeby nie mógł domyśleć się nawet, iż znam jej nazwisko?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2.
Hyères, 22 grudnia.

...Nie bez wyrzutów sumienia przyjechałem tu, ale jakże ich się nie pozbyć po wzruszeniu tego dnia, które jakby zgalwanizowało mi duszę. Gdyby Antonina mogła zaznać jeszcze jakiej radości w tej krainie wieczystego zapomnienia, do której weszła, czyż nie byłoby jej słodko odczuć do jakiego stopnia pozostała mi żywą? Bo to dla niej, jedynie dla niej, chciałem widzieć jej córkę, a w tej córce ją ujrzałem, z takiem przejmującem zdumieniem, że nie wiem czy mnie to więcej boli, czy raduje, czy zechcę w córce tego wskrzeszenia, czy ucieknę od niej na zawsze!...
Uporządkujmy nieco wspomnienia, skoro powróciłem znów do pisania dziennika i zacząłem ponownie opowiadać sobie dzieje własnego serca. Byłbym upadł pod ciężarem niegdyś, gdybym nie był miał tego sposobu oszukiwania przerażającej samotności, a czas ten powrócił. Czy ja wiem dlaczego? Z powodu pory roku, prawdopodobnie, i rocznicy, za sprawą tego serca zwłaszcza, które nie chce, które nie umie przyjść do rozumu i które teraz z upodobaniem przyczynia sobie cierpień dla wrażenia czucia. W dwudziestym piątym roku życia miałem przynajmniej tę wymówkę w mojej szalonej pogoni za wzruszeniem, że chciałem żyd. Żyłem. Chciałem kochać i być kochany. Jakiegoż nowego porywu zachciało mi się dla serca postarzałego?... Ale odbiegam ponownie... Spisujmy fakty.
Fakt pierwszy, który mnie zniewolił do nagłego wyjazdu z Nizzy: nieznośne rozdrażnienie, w jakie nagle wprawił mnie początek stosunku z panią Osinine o tym właśnie czasie! Rozmawiałem kilkakrotnie z Montchal’em i doprowadziłem go do tego — co mi przyszło łatwiej, niż się spodziewałem — że mi opowiadał o Ewelinie Duvernay, wymieniając jej nazwisko i to wystarczyło, żeby mi znów przypomnieć przeszłość z całą siłą; nowa przygoda zaś nużyła mnie banalnością, zanim prawie się zaczęła. — Fakt drugi: to, co Montchal mi powiedział o sobie w toku tych różnych rozmów i pewno zdanie, które wykazało, iż miał stanowczy projekt świetnego i blizkiego małżeństwa. Ten szyderca Jakób miał słuszność, nazywając historyę z Łucyą „konającym — blaskiem celibatu!...”
Ostatniego wieczora pobytu Montchal’a w Nizzy, wchodząc do klubu de la Méditerranée, spotkałem go, jak wychodził przybity, osowiały. „Wracam do Hyères jutro, „mówił,” ta podróż kosztowała mnie «a drogo.” „A Łucya Tardif,” pytałem. „Z nią, jak z grą i jak z Nizzą,” odpowiedział, „Mam jej dosyć... Gdy pomyślę,” ciągnął dalej (muszę dodać, że wypił parę cocktails’ów za dużo, chcąc zapomnieć o niepowodzeniu w bakaracie), „gdy pomyślę, że odemnie tylko zależy, a będę miał przyjemny dom i dużo, bardzo dużo gotówki z żoną o tyle wytworną, o ile Łucya jest ordynarna... Bo, ostatecznie ta panna Duvermay, siostrzenica pani Muriel, gdybym chciał... I, na honor, zdaje mi się, że zechcę...” — Tak; ta paplanina zadecydowała ostatecznie o moim wyjeździe do Hyères. Niepokonana potrzeba przekonania się, jaki jest istotnie stosunek Montchal’a do Eweliny, czy ma widoki powodzenia, sprawiła, że wsiadłem wczoraj wieczór, po długiem wahaniu do pociągu, i oto jestem.
Część nocy po przyjeżdzie spędziłem w oknie pokoju hotelowego, wpatrując się w widnokręg równiny, która odgranicza Hyères od morza, w latarnie morskie — na wyspach; w aleje palmowe, tonące w blasku księżych, w drżące, wielkie gwiazdy. Nie mogłem spać. Skrupuły, wynikające z myśli, że sprzeniewierzam się dawnemu przyrzeczeniu, walczyły znów we mnie z ogarniającym mnie mirażem mistycznym, z tem szalonem złudzeniem wpływu pozagrobowego, które mnie popycha, zniewala do uchronienia dziecka zmarłej od wstrętnego małżeństwa. Jakgdybym mógł mieć jakikolwiek wpływ na los młodej dziewczyny, dla której będę zawsze tylko znajomym z miejscowości kuracyjnej! Nie. Wiem dobrze, iż to jedynie sofizmat, pretekst. Jeśli przybyłem do tego miasta, gdzie bawi córka Antoniny, to poprostu kierowany niepokonaną ciekawością zobaczenia, co też Ewelina ma w sobie z matki. Prawdziwem, głębokiem pragnieniem mojem było otrzymanie wrażenia Antoniny za sprawą tego dziecka, które jej było takie blizkie.
Ani podejrzewałem, jakie mnie spotka wstrząśnienie. Wiedziałem, że wstrząśnienia doznam i pragnąłem go niemal z pożądliwością fizyczną. Dlatego też skrupuły dręczyły mnie jeszcze dziś rano, gdy, dowiedziawszy się, gdzie mieszka pani Muriel, skierowałem kroki ku dzielnicy Costebelle; tam, jak mi powiedziano, stała willa des Cystes. Niespełna pół godziny idzie się z Hyères do tego ładnego pagórka, zadrzewionego pinjami z Alepu, ponad którym widnieje biała dzwonnica kościoła, pod wezwaniem Najświętszej Panny Pocieszycielki. Wzdłuż drogi wznoszą się w pewnych odstępach skromne kapliczki, otoczone kratą, gdzie stoją w niszy figury tu Madonny, tam św. Rocha, owdzie św. Józefa. Zaznaczają one etapy pielgrzymki, a pobożne kobiety tej krainy kwiatów stroją je ciągło w świeże wiązanki.
W usposobieniu ducha, w jakiem byłem, ten symbol poetyczny rozrzewnił mnie, jak objaw sympatyi. Bo czyż ta moja droga nie była również pielgrzymką, podjętą wprawdzie bez wiary wiernych białemu kościołowi, lecz z jedyną religią niedowiarka: religią śmierci i wspomnienia? Przypadek zrządził, że ranek tego dnia, takiego dla mnie niezwykłego, był prawdziwie prowensalski — panowało powietrze przezroczyste i cierpkie, w atmosferze unosił się pieszczotliwy blask słońca i lekki powiew ostrego wiatru, które rozdrażniają orzeźwiając. A co za krajobraz dokoła! Tam w dole równina, z której przybywałem, na drugim planie miasto, przytulone do swojej skały, uwieńczonej ruinami zamczyska, dalej w głębi morze, zasiane okrętami, błękitne, uwięzione w szerokiem kole Giens, Porquerolles, Port-Cros i wybrzeża. Przedemną droga, okolona żywopłotami z róż, biała, wijąca się między polami fiołków, winnicami, gajami oliwkowemi i zadrzewionemi stokami wzgórz. Na lewo dzwonnica kościoła. Na prawo, w wykroju pagórka — urwista sylwetka gór Tulońskich, a ponad tem wszystkiem promieniejący lazur nieba południowego roztaczał jakby aureolę. To boskie światło dodawało uroku nawet siedzibom warzywników, rozproszonym, tu i owdzie, ożywiało i zlewało jednocześnie jasne kolory murów willi, przezierających pomiędzy drzewami.
Szedłem wolno, wpatrując się w widnokręg, wdychając zdrowy zapach pinij, czytając napisy, wyryte na bramach ogrodowych, myśląc o Antoninie i o nieznanem dziecku, które po niej zostało, aż do chwili, kiedy dwa wyrazy: Les Cystes, powtórzone na dwóch filarach kamiennych, oplątanych wijącą się geranią, sprawiły, że zatrzymałem się, zlekka wzruszony. Stałem u celu. Te filary służyły za podpory bramie kraty, przez którą dostrzegłem cały kobierzec roślinności podzwrotnikowej: jubee, o szerokich liściach pierzastych, jukki najeżone wąsatemi liśćmi, olbrzymie agawy, altanki z drzew mandarynkowych, których złociste owoce błyszczały śród ciemnej zieleni liści, trawniki z klombami anemonów i rabatami z narcyzów i fryzyj. Słodkawa nieco woń tych kwiatów dobiegała mnie z zapachem ukrytych fiołków, których zagony ciągnęły się widocznie gdzieś blizko mnie. A w głębi wtulony był dom, cały różowy, i również strojny aż do pierwszego piętra w wijące się rośliny.
Był to budynek bardzo prosty, szeroki, nizki, z włoskim tarasem na końcu każdego skrzydła. Z tyłu pagórek zbiegał się nagle w wierzchołek. Widocznem było, iż przecudny ogród ze wspaniałemi krzewami egzotycznemi, założony został śród lasu, gdyż z dwóch stron okalały go te same pinje z Alepu, śród których wiatr wzniecał ów szum kołyszący, taki podobny do odgłosu odległego morza. Nie słyszałem nigdy nic o tym ogrodzie i o tym domu; nigdy nie pokazano mi żadnego ich wizerunku, żadnej fotografii, a jednak zdawało mi się, że je poznaję, tak dalece odpowiadały schronieniu, gdzie byłbym pragnął ukryć się niegdyś z Antoniną; do tego stopnia wszystko tchnęło tam spokojem śród światła i samotności, takie to było prawdziwe zacisze, gdzie chciałoby się żyć tylko po to, by wyczuwać wzajemnie uczucia!
Mały park okolony był murem wysokości człowieka. Wpatrywałem się długo w ten dom wymarzony, poczem poszedłem wzdłuż muru, bez żadnego zamiaru, chcąc tylko nadać jakiś cel przechadzce. Będąc na wzgórku, spostrzegłem, że dla zapewnienia osobom, zamieszkującym willę, widoku na las, obniżono mur i urządzono na nim długi szpaler. Usiadłem na kamieniu przydrożnym, pod pinjami, wśród drzew pistacyowych, zarośli, czystek i rozmarynów. Czystka, ta roślina taka typowo południowa, od której nazwy ochrzczono siedzibę, obfituje na całem wzgórzu. Unosi się z niej zapach delikatny i cierpki, którego zapomnieć niepodobna. Napoleon utrzymywał, że odnajduje go w powietrzu morskiem, w pobliżu Korsyki. Ja zaś łączyć go zawsze będę ze zjawiskiem — bo było to naprawdę zjawisko — jakie nagle zaskoczyło mnie śród tego zacisza, gdzie upajałem się wspomnieniami i przyrodą, nie myśląc już o ciekawości, połączonej z wyrzutami sumienia i nadzieją, która mnie od rana zagnała do Costebelle.
Siedziałem zatem pogrążony w nieokreślonej i jakby rozproszonej śród słodyczy otoczenia zadumie, gdy głosy, dobiegające z po za muru, przywołały mnie do rzeczywistości. Kilka osób zbliżało się z przeciwnej strony w parku. Powiedziałem sobie odrazu, że możliwem jest, iż znajduje się między niemi Ewelina Duvernay. Na tę myśl zerwałem się i podążyłem szybko do końca drogi, w stronę przeciwną tej, z której dobiegały głosy. — Obliczyłem, że, wracając następnie, spotkam się z osobami, idącemi w parku. Jakoż obliczenia moje okazały się słusznemi; idąc znów wzdłuż muru, wolnym krokiem tym razem, dostrzegłem pomiędzy drewnianemi szczeblami nizkiej kraty zbliżające się ze strony przeciwnej grono, złożone z trzech kobiet: jednej wiekowej, bardzo tęgiej i bardzo rumianej; była to, jak się dowiedziałem później, pani Muriel; drugiej młodziutkiej, nic nie mówiącej, i trzeciej. Pod osłoną kapelusza ogrodowego, który miękką słomą okalał delikatną twarzyczkę, ujrzałem znów nagle Antoninę, Antoninę młodszą, roześmianą, z pełniejszemi licami, z piętnem młodości i dziecinnego wesela na całej twarzy, którego u tamtej nie znałem. Były to jej rysy, jej kształt podbródka, jej ruch głowy, jej włosy, jej sylwetka, jej chód — a nadewszystko jej spojrzenie — tylko, że tamte oczy, oczy umarłej, jaśniały zawsze, spoczywając na mnie, pieszczotą i płomieniem miłości, a błękitne oczy żyjącej nie znały mnie. Byłem dla nich obojętnym turystą, takim, jakich przewijały się dziennie dziesiątki po drodze na wzgórzu i wzdłuż muru... Trzy kobiety oddaliły się, rozmawiając ciągle, jakgdyby nie zaszło nic nadzwyczajnego na tem miejscu i pośród tych pinij, pod któremi ja ujrzałem cud, patrzyłem na wskrzeszenie mojej kochanki, na wywołanie mojej młodości z grobu; widziałem przeszłość nieodwołalną, zamienioną przez sekundę na teraźniejszość, za sprawą czarów podobieństwa takiego niesłychanego, że stawało się już prawie halucynacyą!
Gdy znalazłem się znów sam na tej drodze, niebo było równie czyste, rozmaryny i czystki równie woniejące, pinje z Alepu równie rozszemrane i tajemnicze ze swą mieszaniną ciemnej zieleni i szarawych konarów; willa „des Cystes” spała snem równie spokojnym, pośród swych agaw i kwiatów; wyspy na widnokręgu wznosiły się skałami równie dumnemi, nad morzem równie blękitnem, Hyéres, w dole, rozściełało z równym wdziękiem domy swoje u stóp starego zamczyska, ale dla mnie zmieniło się wszystko. To podobieństwo matki z córką, które nie pozwoliło mi ani przez chwilę wątpić o tożsamości Eweliny, uprzytomniło mi znów tak boleśnie moje wdowieństwo uczuciowe, moją wielką niedolę! Nie pamiętam już kto to porównał podobieństwo dwóch istot, z których jedna nas kochała, a druga nas nie kocha, do ptaka-szydercy, co fruwa przed myśliwymi z gałęzi na gałęź i śpiewa piosnkę innego, poszukiwanego przez nich ptaka. Ogarnął mnie przejmujący smutek, który powinien był, logicznie rzeczy biorąc, wpłynąć na mnie, żebym wsiadł do pociągu i wrócił do Nizzy, a tam do saloniku pani Osinine; przyjęłaby mnie niechybnie całym arsenałem, obojętnych mi najzupełniej, minek zalotnych, nie mających nic wspólnego z niepojętem szczęściem posiadanem przez kilka miesięcy, opłakiwanem przez lat siedem.
A jednak nie pojechałem! Zdawałoby się, że pewne cierpienia mają niepokonany urok dla starzejącego się serca. Największa jego niedola to nie krwawić, tylko odrętwieć. A dowodem fakt, że zaledwie powróciłem do Hyéres, zabrałem się przedewszystkiem do studyowania nie rozkładu kolejowego, lecz wykazu gości, jak wtedy Jakób, i w chwilę po śniadaniu dzwoniłem do drzwi Renégo de Montchal’a. Czego od niego chciałem? nie wiedziałem. Ale byłem pewien, wnosząc z tego, co mówił w Nizzy, że nudzi się kapitalnie w tem sam na sam ze starą matką. Niechybnie zatem powita mnie chętnie, nazbyt chętnie i zaproponuje, że mnie wprowadzi do kilku domów, w których bywa, a które, ku niesłychanej uciesze Jakóba, nazwał, tak po mieszczańsku, bardzo przyjemnemi. Nie ulega wątpliwości, że należał do nich i dom pani Muriel. Pretekst, tłómaczący mój nagły przyjazd, miałem w pogotowiu. Powiem Reému to samo, co powiedziałem Jakóbowi — że chcę spróbować klimatu mniej podniecającego od klimatu Nizzy. Stało się dokładnie, jak przewidziałem. Po pięciu minutach i po nieuniknionych okrzykach zdziwienia, Reé już proponował mi, że mnie zabierze na przejażdżkę po plaży, a z powrotem na herbatę de Vertobanne’ów.
— To ludzie tutejsi, prowadzą dom bardzo duży — nalegał. — Mają ciekawy pałacyk w dolnej części miasta i skarbiec przecudownych mebli prowensalskich. Podczas rewolucyi mieli szczęście; nie zrabowano ich. Zobaczysz pan tam całe towarzystwo tutejsze; z jakie piętnaście rodzin wszystkiego razem. Mama, która nie jest wcale nouveau jeu, utrzymuje, że to bardzo dobre towarzystwo. Co do mnie, wolę złe... Ale, kto się na gorącem sparzył... A nie zdradzisz mnie pan przed Brèves’em? Będzie tam może i mała Duvernay, o której panu mówiłem; chcą, żebym się z nią ożenił. Powiesz mi pan swoje zdanie o niej...
Ta ponowna aluzya dowiodła mi, że Jakób nie omylił się co do projektów małżeńskich przyjaciela pięknej Łucyi Tardif, ani ja co do osoby, która była celem tych projektów. Gdy usłyszałem rzucone z udaną obojętnością wyrazy: „mała Duvernay”, wstrząsnął mną znów ten sam dreszcz, który po mnie przeszedł w Nizzy, skoro otworzyła się nagle przedemną perspektywa związku między tym zubożałym pankiem a córką mojej ukochanej Antoniny. Teraz, kiedy miałem na oczach sylwetkę Eweliny, małżeństwo podobne wydało mi się wstrętniejszem jeszcze. Ale czy to możliwe? Stawiałem sobie co chwila to zapytanie, w drodze do plaży, a później do bagnisk nadmorskich i na jeden z cyplów, jakiemi się kończy półwysep Giens, naprzeciwko Porquerolles, a który się nazywa Tour-Fondue.
Spoglądałem na mego towarzysza, który palił papierosa, wciśnięty w kąt powozu. Miał rysy regularne i delikatne, na których uwydatniły się już piętna hulanek paryzkich — ale dla kogo? Dla mnie, który znałem sprawy zakulisowe jego życia. To przedwoześnie zwiędłe oblicze nie przeszkadzało mu być tem, co zwykliśmy nazywać ładnym chłopcem. Słuchałem jego mowy i przekonywałem sio, że istotnie Paryż i najpospolitsze w nim rozrywki stanowiły treść jego wszystkich myśli. — Był to łobuz i do tego łobuz nawskroś zepsuty. Powinnoby to było być mi obojętne, bo ostatecznie czem Ewelina jest dla mnie, czem była zwłaszcza w chwili owej przejażdżki? Młodą dziewczyną, której głosu nawet nie słyszałem, która przemknęła przed wzrokiem moim, jak błyskawica, po przez kraty parkowe. Gdyby ona była tylko dzieckiem swojej matki, nie doznałbym z pewnością wrażenia gwałtownego buntu na myśl o tem małżeństwie. Podobieństwo sprawiło, że podsuwałem mimowoli dawną kochankę na miejsce jej córki, że ogarniało mnie z powodu tej ostatniej potrosze to samo uczucie, jakie owładnęłoby mną z przyczyny matki. Podobieństwo? co za obłęd! podobieństwo, którego nie byłem nawet pewien. Tak często zdarza się, że w przelocie, rzutem oka, który pochwyci jedynie całość, dostrzegamy tożsamość dwóch fizyognomii, a potem poznajemy, że był to, jak się mówi pospolicie, rys familijny — rys istotnie nikły na pozór, w którym analiza rozróżnia nadewszystko sprzeczności.
Będęż miał niezwłocznie sposobność sprawdzenia, czy z córką Antoniny dzieje się tak samo? Czy zobaczę ją dziś? W miarę jak mijały godziny i po wóz nasz wracał w stronę Hyères, pragnienie ujrzenia jej pochłaniało stopniowo wszystkie moje myśli. Czy doznam znów tego wstrząśnienia, które wywołało w mem sercu takie osobliwe wzruszenie? Gdy zajechaliśmy przed pałacyk Vertobanne’ów, ten stan niepokoju dosięgnął szczytu. Kilka powozów stało przed domem. René de Montchal poznał lando hrabiny Muriel.
— Mam szczęście! — rzekł. — Ewelina Duvernay jest tutaj.
Była w istocie i narazie ją tylko widziałem w salonie, gdzie znajdowało się około piętnastu osób. Służba nie przyniosła jeszcze lamp i po pokoju, umeblowanym staroświeckiemi fotelami i szafkami z rzeźbionego orzecha, dzień zaczął rozsnuwać owe blade tony, które stanowią właściwość Południa, w porze, gdy słońce zachodzi; następuje wówczas, jakby nagle przejście od światła olśniewającego niemal do światła prawie martwego. Ta jasność bezbarwna odpowiadała aż nadto dobrze wrażeniu, za którem tu goniłem i które odnalazłem niezwłocznie, ale bardziej przejmujące, silniejsze, niż na drodze w lesie. Na szczęście, Ewelina siedziała, gdy wszedłem, w gronie dokoła kominka, utworzonem z gospodyni domu i dwóch innych pań, których nazwiska nie pamiętam, tak, że przedstawiono mnie jej od pierwszej chwili i usiadłem prawie naprzeciwko niej.
Mały de Montchal wziął krzesło i postawił je śmiało obok fotelu młodej dziewczyny. Sposób, w jaki ta gorliwość została przyjęta, dowiódł mi niezwłocznie, że ów niedorzeczny projekt małżeństwa nie ma szans powodzenia. Ewelina nie interesuje się nim wcale, to rzecz oczywista. Ale czy interesuje się kimkolwiek? Czego chce? Co czuje? Co myśli? Kim jest? W ciągu półgodzinnej wizyty nie zadawałem sobie tych pytań, które mi się nasuwają teraz. Zajęty byłem jodynie rozbieraniem szczegółów jej osoby, usiłując przytem nie tracić zbytnio wątku rozmowy. Na szczęście chuda i gadatliwa pani de Vertobanne jest pełną temperamentu Marsylianką, która chętnie sama stawia pytania i daje odpowiedzi, tak, że rozmawianie z nią ogranicza się słuchaniem lub udawaniem, że się słucha.
Mogłem tedy z całą swobodą studyować twarz młodej dziewczyny i odnajdywać w niej rysy oblicza mego widma, jak w kopii, wykonanej z pamięci odnajdujemy rysunek oryginału. Antonina, moja Antonina przynajmniej, ta, którą ja znałem, i która tyle przeżyła i przecierpiała, była bledsza. Cera jej nie miała zaróżowionego blasku, puszku młodości tej cery. Ale ta sama to krew blondynki, krew, która za lada rumieńcem rozświetla twarz całą falą głęboką i przejrzystą! Antonina miała dokoła oczu ciemne obwódki, które nie okrążają świeżych powiek Eweliny. Ale to samo to spojrzenie, te same błękitne źrenice, takie łagodne i takie nieprzeniknione zarazem, ten sam w nich wyraz pieszczoty i surowości, nadmiernej wrażliwości i silnej woli!... Antonina nie miała — nie miała już — tego śmiechu dziecięcego, szczerego. Ale te same to usta, pełne, wypukłe, ze zmarszczką w kąciku warg, zdradzającą gorycz nieświadomą, wrażliwość nieustannie powstrzymywaną i zbyt subtelną! Lica Antoniny były szczuplejsze, bardziej zapadłe, ale miała ten sam dołek, tam, na lewo, i tę samą, wyraźnie zarysowaną, linię podbródka. Ewelina ma też z matki czoło zamyślone, nos wązki, odcień włosów, kibić, ręce i nogi, i w całej postaci te nieokreślone cechy namiętności i panowania nad sobą, żądzy i powściągliwości, które stanowiły charakterystykę Antoniny.
Głos Eweliny jest nieco odmienny, donośniejszy w dźwiękach wyższych, mniej przytłumiony w niższych. Ale ten sam to sposób wydobywania go, spokojny, równy, bez żadnych niespodzianych porywów! Mieszała się do rozmowy tak mało, że nie usłyszałem od niej nic takiego, co mógłbym tutaj zanotować. Coprawda ilekroć się odezwała, słuchałem mniej jej wyrazów, niż jej głosu, takiego podobnego dźwiękiem i akcentem do tamtego, który mi mówił najsłodsze w życiu słowa. Byłbym pragnął mieć prawo pozostania sam na sam z tem dzieckiem śród owego półmroku. Uprosiłbym ją wówczas, żeby mi powtarzała bez końca pewne słowa, takie tkliwe, że na samo ich wspomnienie, omdlewa mi serce... Ona mówiłaby mi je wśród tego zmierzchu, a ja wpatrywałbym się w nią i słyszałbym, widziałbym tamtą... Słyszałem ją prawie, widziałem ją niemal w tym salonie, który zaciemniał się coraz bardziej aż do chwili, w której zapalone światło rozproszyło fantasmagoryę tej halucynacyi wstecznej. W tej samej chwili też zbliżyła się do mnie osoba pokaźnej tuszy, w której poznałem jedną z pań z parku des Cystes, i przedstawiono mnie hrabinie Muriel. Byłem taki roztropny, że rozmawiałem z nią dość długo, tak, iż, żegnając się, powiedziała mi:
— Mamy bardzo piękny ogród przy naszej willi. Możemy to przyznać, skoro nie nasza w tem zasługa... Gdyby pan zechciał go zwiedzić, zastanie nas pan zawsze prawie po śniadaniu...
— I cóż?... — zapytał mnie mały de Montchal, skoro znaleźliśmy się znów po za drzwiami pałacu Vertobanne. — Jakie wrażenie zrobiła na panu panna Duvernay? Trochę chłodna, nieprawda, ale śliczna...
— Śliczna — odparłem z jaknajbardziej udaną obojętnością. Biedny chłopak, ani się domyślał, że z powodu tego „trochę chłodna” i tej „panny”, które dowodziły, że odczuł istotnie lodowatość obejścia Eweliny, przebaczałem mu wszystko, co nagadał po południu.
Jakkolwiek spotkanie, które sprawiło, że skrzyżowały się drogi nasze nie powinno mieć jutra — bo czuję, że nie będę mógł pozostać w Hyères, to podobieństwo przyprawiłoby mnie w końcu o ból zbyt wielki — niemniej ciężko byłoby mi znieść myśl, że z tem obliczem jest dla mnie wrogo usposobiona... A jednak to tylko ptak-szyderca!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
3.
Hyères, 2 lutego 1893.

...To co się mnie zdarza jest tak niesłychanie nadzwyczajnem, niespodzianką do tego stopnia nieoczekiwaną, że, chcąc w to uwierzyć, muszę zebrać wszystkie siły umysłowe i przekonywać się dowodnie, że meble pokoju hotelowego, w którym rozegrała się scena pamiętna, stoją rzeczywiście, że nie śniłem, słuchając tego, co mówił Montchal, siedzący na tym fotelu, do mnie, siedzącego na tamtym. Ale tak, wyrazy owe zostały wypowiedziane, na ten miejscu, pomiędzy temi czterema murami i przez okno moje widzę zarysowującą się w dali dzwonnicę, która się wznosi nad Costebelle. Widzę szeregi pinij, po za któremi ukrywa się willa „des Cystes.” Wszystko jest rzeczywiste, bardzo rzeczywiste, rzeczywistością, która mnie tak zbija z tropu, że jestem wprost blizki szału. Niepodobna już mieć jakiejkolwiek wątpliwości i trzeba objąć dokładnie położenie. Określają je całkowicie wyrazy, które piszę, drżąc cały: powtarzają tu wszędzie, że Ewelina mnie kocha, a sumienie mówi mi, że to jest prawdą lub że prawdą będzie, że ranie kocha lub że mnie kochać będzie.
Czyżby Ewelina mnie kochała?... Byłożby to dziełem kilku tygodni poufałości, której niebezpieczeństwa nie podejrzewałem? Co zauważyłem od pierwszego dnia, w którym ten hypnotyzm podobieństwa zaczął oddziaływać na mnie? W tem miasteczku zimowem, cieplejszem i zaciszniejszem od innych, panuje atmosfera rozleniwiająca, która odpowiada aż nadto rozkoszom duszy, jakim się poddawałem, by dojść do tego przebudzenia. Mogę sobie oddać sprawiedliwość i przyznać, że tego nie chciałem; pragnąłem tylko przeżyć nanowo w wyobraźni najbardziej opłakiwane godziny mojej młodości, a to za sprawą owego żyjącego przypomnienia urody tej, która je czarowała. Pokusa była zbyt wielka dla tego serca, które nigdy nie wyleczyło się całkowicie — zapragnęło rozjątrzyć nanowo ranę, czuć, że broczy krwią, lecz, że jednocześnie przenika do niej, wpływa balsam. Bo balsamem była ta obecność. Ukojeniem to złudzenie niewinne — ja przynajmniej byłem przekonany, że jest niewinne. — To tak, jakbym prosił żywej, żeby mi pozowała do umarłej, jakbym raczej posiadał moc magiczną ożywiania, wprawiania w ruch, wizerunku kochanki oddawna opłakiwanej. Jakże było się oprzeć temu czarowi, któremu warunki życia tutejszego, aż nadto sprzyjały? W tem towarzystwie, bardzo ograniczonem i bardzo zamkniętem, w którem niema tego kosmopolitycznego braku łączności, co w towarzystwie w Cannes i Nizzy — wszyscy się znają, odwiedzają się ciągle wzajemnie.
Od chwili, gdy przedstawiono mnie Ewelinie u Vertobanne’öw, nie minął jeden dzień, ażebym nie wpadł w ten nieokreślony stan halucynacyi połowicznej, w jaki mnie wprawiła od pierwszej chwili... Poczem powoli, nieprzeparcie, inna postać nakładała się na nią, nieuchwytna, mglista, w końcu wyraźna zupełnie. Ewelina zrobiła jaki ruch, właściwy tamtej, ruch najprostszy, naprzykład przyjmowała kwiaty w ogrodzie, a pierzchały lata, znikała miejscowość. Nie była to już Ewelina, była to Antonina, taka, do jakiej zbliżałem się na jednej z naszych schadzek po za Paryżem — miewaliśmy takie rozkoszne spotkania! — i ofiarowywałem jej fiołki, a ona wąchała je, spuszczając tak samo powieki na oczy, przyczem delikatne jej nozdrza, drgały tak samo, a białe zęby ukazywały się tak samo pod górną wargą, tak samo opuszczoną w kącikach — zupełnie tak samo!... I jakże mogłem był zdawać sobie sprawę z tego, co się — działo w chwilach takich w duszy młodej dziewczyny?
To wrażenie czegoś już widzianego, już słyszanego pochłaniało mnie, jak senne marzenia, w upojeniu morfiną, kiedy rzeczy obecne są niby rzeczy minione, rzeczy zbliżone jak rzeczy odległe. Z charakterem mniej zamkniętym, od charakteru panny Duvernay, to doszukiwanie się w niej innej osoby, byłoby prawdopodobnie niemożliwe. Ale Ewelina jest skryta, jak matka, panująca nad sobą, skupiona, czuje, „na wewnątrz“, nie zdradza się, nic nie okazuje. I dlatego to, nie umiałem w oczach jej odczytać zajęcia, jakie w niej wzbudziłem. Nie zrozumiałem tego, czego z powodu tego podobieństwa do Antoniny, powinien byłem obawiać się przynajmniej: tej samej kobiety z tą samą wrażliwością. Wielu bardzo rysami natury mojej pozostałem tym samym mężczyzną, jakim byłem, gdym znał matkę. Nieuniknionem tedy prawie było, żeby te same przyczyny wywołały te same skutki. Moje stany duszy mogły oddziałać na nią tak, jak oddziaływały na tamtą. Nie przewidziałem nawet tej możliwości, tej konieczności raczej. Drobne scenki, jak ta, którą opowiedziałem, dokądże doprowadziły mnie stopniowo?... Tak, te długie tygodnie widywania się codziennego były snem, w którym prawda zatarła się, roztopiła się dla mnie w chimerę. — Jestem zbudzony. — Co pocznę?
Gdybym to tylko ja jeden wiedział o powstaniu w niej tego uczucia! Ale wypadki wczorajsze i dzisiejsze nie pozwalają mi wątpić, że wszystkie osoby, które nas znają, Ewelinę i mnie, odgadły to, czego ja dostrzedz nie umiałem. Dla oświecenia mnie trzeba było zajścia wprost śmiesznego. I jeszcze szczęście to, doprawdy, że wpadłem na chłopca, który, pomimo wielkich wad, złego tonu, nizkich upodobań, próżności, zdolny jest do pewnych porywów i do szczerości wspaniałomyślnej. Pierwszy odgłos dzwonu dobiegł mnie wczoraj dopiero. Spotkałem właśnie hrabinę Muriel z dwiema córkami starszemi, Anną i Matyldą, i odprowadziłem je do cukierni, która jest miejscowym Rumpelmayer’em[1], w nadziei, że zastanę tam Ewelinę z młodszemi kuzynkami. Różą i Ludwiką. Ale wszystkie trzy panny poszły już do domu. Pomagam tedy hrabinie wsiadać do powozu, gdy nadchodzi pani de Montchal, matka Renégo. Zatrzymuje się z paniami Muriel, rozmawia z niemi, a mnie, na mój ukłon, odpowiada zaledwie, i to z taką jawną niechęcią, ruchem głowy takim suchym, takim wyniosłym, takim wrogim, że omal się nie zmieszałem. „Co ja jej zawiniłem?” spytałem siebie. Badałem się na punkcie tych drobnych względów, do których stare osoby, w stylu pani de Montchal, wielką przywiązują wagę. Ponieważ sumienie nic mi nie wyrzucało, przeto przestałem myśleć o tem, lecz inny drobny fakt dołączył się do powyższego i dowiódł mi, iż wrażenie moje co do zachowania się pani de Montchal, nie omyliło mnie. Nie mając nic do roboty, wszedłem do klubu. Roné de Montchal siedział, jak zwykle, przy stoliku, grając w pokera. Zbliżyłem się, aby śledzić partyę i niebawem spostrzegłem, że popełniał błąd za błędem. Znam go wszakże jako pierwszorzędnego pokerzystę, stos żetonów, spiętrzonych przed nim, świadczył o tem wymownie. René poczerwieniał silnie i całe jego zachowanie się, jego dłonie, ramiona, usta zdradzały niesłychane wzruszenie. Jakkolwiek wydało mi się to bardzo dziwnem najwidoczniej moja obecność była tego powodem. W kwadrans później nie mogłem już wątpić — usiadłem w jednym z zakątków sali i zabrałem się do czytania dzienników, a Montchal wyszedł, nie podawszy mi ręki. I on zatem miał do mnie jakąś urazę? Ale jaką?...
Poróżnienie się z Montchal’ami, matką i synem, nie mogło mieć dla mnie żadnego znaczenia, niemniej sprawa ta prześladowała mnie wczoraj wieczór i dzisiaj rano, jak rozdrażniająca zagadka. Ponieważ prowadziłem zawsze życie bardzo niezależne, przeto nie opancerzyłem się przeciw tym marnym nieporozumieniom towarzyskim, nieodłącznym od wszystkich koteryj. W tym wypadku obawiałem się zwłaszcza, ażeby pani de Montchal, która zna się bardzo dobrze z panią Muriel, nie przysłużyła mi się u niej, co utrudniłoby mi bywanie w willi, „des Cystes.“ Kto wie, czy ta nagła oziębłość nie wynikała z jakiego oszczerstwa? A zwłaszcza, czem się to działo, że René zachowywał się względem mnie zgodnie z matką?... Czy przypadkiem nie przypisywał memu wpływowi, że jego zamiary na Ewelinę tak mało miały dotąd powodzenia? Jego zamiary? Ale, czy miał je jeszcze?
Zastanawiałem się nad temi różnemi hypotezami, jadąc kłusem na niezłej wynajętej klaczy, około jedenastej rano szosą, przecinającą bagna nadmorskie. Gdy skręcałem na drogę do półwyspu Giens, ujrzałem jeźdźca wjeżdżającego w lasek pinjowy, który dzieli tę drogę od wioski Accapte. Poznałem zdaleka konia Montchal’a. Jeździliśmy od czasu mego przybycia do Hyères tylokrotnie razem, że nie mogłoby go zdziwić, gdybym się do niego przyłączył. Nie chciałem ominąć tak dobrej sposobności wyjaśnienia wrażeń z dnia poprzedniego. Dałem tedy ostrogę koniowi i wjechałem na ścieżkę między drzewami. Ponieważ moja klacz jest szybsza od jego konia, przeto dogoniłem go niebawem i przywitałem, jak zwykle, z przyjaznym wyrzutem, że nie uprzedził mnie o swej konnej przejażdżce. Odpowiedział mi tonem człowieka zakłopotanego, który nie ma żadnego słusznego powodu do zmiany postępowania względem kogoś, a który jednakże ukrywa z trudnością urazę.
Niezwłocznie prawie puścił konia krótkim galopem, chcąc widocznie uniknąć dalszej rozmowy. Moja klacz pogalopowała również i tak wjechaliśmy na polo wyścigowe. Na zakręcie, w nagłem przejściu z cienistego lasu na rozległą przestrzeń, moja klacz spostrzegła wielką, migocącą kałużę. Przelękła się, skoczyła w prawo i pchnęła zadem konia mego towarzysza. Wówczas, ze zdumieniem, które wyrwało mi dwukrotny okrzyk: „Ależ, oszalałeś pan, oszalałeś chyba!“ — ujrzałem, że Montchal podniósł szpicrutę i zaciął gwałtownie moją klacz. — Ta skoczyła znów w bok przeciwny i, zanim zdążyłem powtórzyć okrzyk raz jeszcze, Montchal spiął ostrogami swego konia, zaciął go również z całej siły i popędził w las, w kierunku plaży, galopując, jak się to mówi, na złamanie karku.
Nie usiłowałem go ścigać, przekonany, że w stanie rozdrażnienia, w jakim się znajdował i w jaki, muszę dodać, mnie wprawił, swojem niewytłómaczonem postępowaniem, mogłoby przyjść między nami do obelg czynnych. Mnie zaś, ze względu na różnicę naszego wieku, zależało na tem, aby nie dopuścić do żadnego kroku niewłaściwego, i, wjeżdżając z kolei w aleję, mówiłem sobie z gniewem, który brał górę nad doznaną przykrością; „Pojedynek z tym chłopakiem... nie, jakie to śmieszne! Ale muszę. Nie mogę przecież puścić tego płazem. Kogo tu poprosić na świadków? Jakaż głupia sprawa! Boże! jaka głupiał Czego ton nieszczęśliwy chce odemnie?...”
Po raz pierwszy uprzytomniła mi się jakaś cząstka prawdy. Napad nagłej wściekłości, w jakim widziałem Montchal’a, był najoczywiściej wybuchem namiętności, a w dwudziestym siódmym roku życia jakaż to mogła być namiętność? Kobieta stanęła między nami. Jaka kobieta, jeśli nie panna Duvernay? Przyszło mi to na myśl, lecz myliłem się co do natury urazy. Ta wściekłość nie mogła pochodzić jedynie z niepowodzenia zamiarów małżeńskich — kazała się domyślać uczucia i zazdrości, — „Ależ tak”, mówiłem sobie „zakochał się w niej, nic innego, i jest zazdrosny o mnie. Rzecz zupełnie naturalna. Nie wie nie. Ale nienaturalnem jest postępować w ten sposób i nie myśleć o skutkach. Ludzie będą szukali powodu naszej kłótni i znajdą go. Imię Eweliny zacznie obiegać z ust do ust. Trzeba przeszkodzić temu za jakąbądź cenę. Sprawa musi pozostać w zupełnej tajemnicy. Wszystko zależy od świadków. Kogo tu poprosić?...” Powtarzałem znów moją zwrotkę „Boże! jakie to głupie!...” Poczem zawnioskowałem: „Widocznie sam byłem nieostrożny. Zanadto się nią zajmowałem, nie zwracając na to uwagi, że jemu na niej zależało więcej, niż przypuszczałem, i że nas obserwował...”
Do wyrzutów sumienia, że przez nierozwagę dałem powód do awantury kompromitującej młodą pannę — i jaką pannę! — przyłączyła się wnet pewna obawa. Niech się sprawa rozniesie, niech zaczną tylko o niej mówić, a skończy się rozkoszna ścisłość stosunków, jaka zapanowała w ciągu ostatnich tygodni. Pani Muriel już na nią nie pozwoli. Powróciłem tedy głęboko zadumany, i, zamknąwszy się po śniadaniu w moim pokoju, gdzie piszę w tej chwili pamiętnik tego małego dramatu, zacząłem rozważać dokładnie szczegóły położenia, przed powzięciem postanowienia nieodwołalnego. Medytowałem właśnie nad trudną sprawą wyboru świadków, gdy odźwierny hotelowy przyniósł mi kartę, na której wyczytałem ze zdumieniem niesłychanem nazwisko Renégo de Montchal’a. Tym razem doznałem niezwykłej ulgi, W chwilę później mój napastnik wchodził, bardzo wzburzony jeszcze, bardzo zdenerwowany, ale z wyrazem męzkości na silnie zaczerwienionej twarzy, którego dotąd u niego nie widziałem.
— Nie spodziewał się pan mnie, prawda? — rzekł. — Ale zależało mi na tem, ażeby się widzieć z panem, zanim mi pan przyślesz swoich sekundantów, bo chciałbym, ażeby wszystko załatwiło się, jeśli to możliwe, między panem a mną... Nie byłem panem moich nerwów dziś rano i wyrażam żal z tego powodu, gotów jednak jestem dać panu inną satysfakcyę, jeśli tego zażądasz...
— Podaj mi pan rękę — odparłem, wyciągając dłoń do niego; — przypuśćmy, że to skok mojej klaczy był przyczyną wszystkiego. Skoroś pan przyszedł, sprawa skończona. Mówmy o czem innem...
— Nie — odpowiedział, uścisnąwszy mi dłoń, ale gorączkowo — mówmy o tem. Moje przyjście do pana daje mi do tego prawo. Krok ten kosztował mnie, nie ukrywam, i kosztuje jeszcze bardzo dużo. Moja matka, która jest uosobieniem honoru, powiedziała mi, że powinienem tak postąpić, aby z naszego powodu ludzie nie zaczęli wymieniać żadnego nazwiska... Panie Malclerc, jak pan widzisz, zachowuję się względem pana z całą szczerością; dlaczego pan nie był równie szczerym ze mną?
— Ja nie byłem szczerym z panem? — spytałem.
Jakkolwiek nie wymienił Eweliny Duvernay, aluzya była dla mnie najzupełniej jasna i niemniej jasną różnica między jego uczuciami obecnemi, a temi, jakie żywił przed mojem przybyciem. Nie omyliłem się na jednym punkcie: zrazu widział w Ewelinie tylko dobrą partyę, lecz stopniowo uległ jej urokowi, może widząc, że ja się nią zajmuję. Tem tłómaczyła się jego antypatya, jego napad złości i wizyta u mnie. Uspokoiwszy się po tej waryackiej napaści, ocenił jej skutki tak samo jak ja. Chciał im zapobiedz i jednocześnie, prawdopodobnie za radą matki, dowiedzieć się, jakie są właściwie moje zamiary. Jakkolwiek rozmowa taka była mi bardzo przykrą, niemniej nie mogłem się od niej uchylić w danych okolicznościach. Chcąc zatem przynajmniej skończyć ją jaknajprędzej, dodałem:
— Pytaj ranie pan, proszę; to sposób najprostszy, który panu wnet wykaże, iż zaszło między nami tylko nieporozumienie...
— Przypominasz pan sobie — mówił Montchal — że, gdyś tu przyjechał, wspominałem ci o projekcie małżeńskim ułożonym dla mnie przez matkę?... Wahałem się bardzo, ale projekt niemniej istniał. Zwierzyłem się panu z tych zamiarów. Powiedziałem nazwisko panny, o którą chodzi... — Urwał, poczem z goryczą mówił dalej: Czy zatem, gdy sam zacząłeś się pan nią zajmować, nie powinien byłeś mnie uprzedzić? Czy to się godzi, według pana, być przezemnie przedstawionym, i działać przeciw mnie skrycie?... Gdybyś mi pan był powiedział lojalnie, po przyjacielsku, że chcesz się także o nią starać, wiedziałbym jak postąpić i nie miałbym do pana urazy. A tak miałem do pana żal za to milczenie i, jeżeli mam być zupełnie szczery, mam go jeszcze.
— I miałbyś pan najzupełniejszą słuszność — odparłem — gdyby tak było w istocie. Ale tak nie jest. Wszystko to zaszło w pańskiej wyobraźni. Mogę panu tylko powiedzieć, że panna Duvernay jest dla mnie prześliczna; że patrzę na nią, rozmawiam z nią z wielką przyjemnością, ale nie miałem nigdy i nie mam zamiaru z nią się żenić...
— A więc dlaczego rozkochałeś ją pan w sobie? — zawołał Montchal, tonem prawdziwego bólu.
— Ja? — krzyknąłem — ja ją rozkochałem?...
— O! wiesz pan dobrze o tom — odpowiedział — i wszyscy w Hyères zauważyli to tak samo jak ja. Nie trzeba zresztą być na to wielkim obserwatorem. Od czasu puna pobytu tutaj zmieniła się zupełnie. Była wesoła i rozmowna; stała się zamyślona i milcząca... Nie była nigdy poufała w obejściu; stała się powściągliwsza jeszcze i niedostępniejsza... Gdy pan masz przyjść gdziekolwiek i spóźniasz się, widocznem jest, że czeka i cierpi... Przychodzisz pan, ona niema spokoju dopóki nie siedzi obok pana... Wypowiadasz jakąś myśl wobec niej, przyswaja ją sobie niezwłocznie... W tych dniach... dlaczegóż nie miałbym powiedzieć tego panu?... przyszła do nas z ciotką. Rozmowa skierowała się na panu, u ja zacząłem pana krytykować. Nie dziw się pan... miałem serce wezbrane takim żalem do pana. Jak ona pana broniła, jak się uniosła, ona, zazwyczaj taka łagodna! Naraz spostrzegła się samu, że się zdradza. Umilkła nagle i cala krew nabiegła jej do twarzy. Gdybyś ją pan był widział rumieniącą się w ten sposób, nie powiedziałbyś, żeś jej nie rozkochał...
I mówił dalej, wyrzucając istotnie z serca falę wezbranej goryczy, a w miarę jak wyliczał objawy, które spostrzegał, sceny, które jątrzyły jego zazdrość, każdy wyraz budził w mej duszy obrazy przekształcające się nagle na tyleż dowodów niezbitych; a ja zaledwie je zauważyłem pijany, od przybycia tutaj, hypnotyzmem wspomnień. Stanęła mi przed oczyma Ewelina roześmiana, taka, jaką widziałem pierwszego wieczora, i Ewelina inna, ta, z którą przechadzałem się, choćby onegdaj: zamyślona, z głębokiem spojrzeniem błękitnych oczu, z zadumą, osiadłą w zagięciu ust. Czy podobna, żebym ja był przyczyną tej przemiany nieświadomego dziecka na kobietę? Przypomniałem sobie, że w istocie niejednokrotnie, spóźniwszy się na niektóre z tych pół-schadzek, jakie wyznaczają sobie ciągle ludzie widujący się prawie codziennie, zastawałem Ewelinę zdenerwowaną.
W ubiegłym tygodniu naprzykład, umówiliśmy się z jej ciotką, że zwiedzimy razem ruiny rzymskie Pomponiany, u wejścia do lasów Costebelle, nad brzegiem morza. Zegarek mój spóźniał się, nie zdążyłem tedy już wstąpić po panie do willi „des Cystes”, poszedłem prosto do ruin. Ewelina, widząc mnie wychodzącego nagle z parowu, przeraziła się tak silnie, że mnie to uderzyło. Jakkolwiek nie mam najmniejszego powołania do rzemiosła cicerona, nie wiem dlaczego, zwiedzając owe ruiny, zacząłem opowiadać o Rzymie i dzielić się wspomnieniami z podróży po Włoszech. Istotnie Ewelina słuchała mnie z zajęciem niezwykłem. Narazie wszystkie te wskazówki przeszły dla mnie niepostrzeżenie. Przy Ewelinie myślałem zawsze o innej. Nie ją w niej widziałem. Po raz pierwszy uświadomiło mi się brutalnie to, o czem nie powinienem był nigdy zapominać; że istota, za której pośrednictwem dopuszczałem się tej gry wywoływania widma, była istotą żywą, mającą swoją własną indywidualność. Chciałem widzieć w niej tylko portret, przy którym mógłbym marzyć o ukochanej zmarłej, a tymczasem to był portret czujący, portret cierpiący. Ogarnęło mnie przerażenie wobec tego co się przedemną odsłaniało, a czego nie umiałem sam rozpoznać. Zapanowałem nad sobą jednak, chcąc odpowiedzieć tak, by zakończyć rozmowę, która powiedziała mi już wszystko i poruszała mnie do głębi.
— Mój kochany René, nic mogę doprawdy przyjść do siebie ze zdumienia. Na szczęście wszystko to dzieje się w twojej wyobraźni, powtarzam to panu raz jeszcze... Rzeczywistemi są tylko plotki towarzystwa tutejszego i te muszą ustać... Dla mnie wynikają z tej rozmowy dwie rzeczy: pierwsza, że pan postąpiłeś jak prawdziwy dżentelmen, nie chcąc dawać powodu nowego do plotek, za co pana bardzo szanuję... Druga, że odtąd będę ostrożniejszy w stosunkach z panną Duvernay.
Montchal niecierpliwie potrząsnął głową. Ten chłopak, taki lekkomyślny, taki gminny w obejściu i mowie, miał w tej chwili prawdziwie szlachetny wyraz twarzy, pod wpływem widocznego uczucia, jakie nim owładnęło. Bezinteresowność kroku, do którego zniewoliło go to uczucie, nadawała mu niemal powagę.
— Moja wyobraźnia nie gra tu żadnej roli — rzekł. — To rzecz poważna, bardzo poważna. Jeśli pan istotnie nie chcesz się żenić z panną Duvernay, wyjedź z Hyères, powinieneś wyjechać — i powtórzył: — Powinieneś!...

Hyères, 3 lutego.

...Powinieneś! Powinieneś! Tak jest! powinienem i to z innego jeszcze względu, niż przytoczony przez tego zacnego chłopca, takiego uczciwego, takiego naiwnego jeszcze w tem, co bierze za doświadczenie. Tak powinienem wyjechać. Bo to prawda, że Ewelina mnie kocha. Wiem. Widziałem. Nie mogę już wątpić, jak nie mogę wątpić o własnem istnieniu. I stała się rzecz szalona, rzecz straszna... ach! czy będę miał odwagę wypisać ją tutaj?... Dlaczegożby nie, skoro postanowiłem nie uledz? To potworne, ale i ja ją kocham!
Kocham ją? Jak? Jaką namiętnością, niepojętą dla mego własnego serca, w której teraźniejszość zlewa się z przeszłością? Jakiem uczuciem zawikłanem, w którem wspomnienie tego, czego doznawałem niegdyś, miesza się z niepozbawionem goryczy i gwałtownem pragnieniem doznania tych wrażeń ponownie? Jaki cud nieświadomości sprawił, że nie dostrzegłem przepaści, w jaką się staczałem? Za sprawą jakiego obłędu mniemałem, że wdałem się w grę, którą przerwę dowolnie, gdy tymczasem z każdym dniem, z każdą godziną ogarniał mnie szał głębszy? Czy ocknęło się we mnie drganie dawnych pieszczot, gdy tak hypnotyzowałem się szukaniem w jej rysach obrazu rysów innych, połączonych dla mnie z uniesieniami, jakich nigdy nie zaznałem ani przedtem, ani potem? Czy to tamte pocałunki, otrzymywane z ust takich do tych ust podobnych, palą jeszcze moje wargi swoją słodyczą? Nie wiem. Nie wiem. Ale to wiem dobrze, iż wielka fala wewnętrzna zaczęła nanowo unosić mnie i mną miotać; że to dziecko, które miało być tylko ukojeniem nostalgii, w które miałem się tylko wpatrywać jak w marzenie, wsączyło znów w żyły moje jad gryzący.
Wiem, że opuścić ją, uciec z tego miasta, gdzie oddycha, od tych dróg, gdzie mogę ją spotkać, jest mi w tej chwili bólem strasznym. To powrót już nie do melancholii samotności, ale do rozpaczy. I wiem także, iżem tak uczynić powinien. Bo byłem kochankiem jej matki... Byłem. Jestem nim jeszcze, po latach siedmiu, w myśli, w żalu, w najgłębszej istocie ciała mego. Gorączka, co mną owładnęła z niepokonanym żarem, to nie nowa choroba, która się zaczyna, to stara, która ciągnie się dalej. Ja pożądam umarłej w żywej... Nie. Nie chcę, nie powinienem trwać do końca w tym obłędzie. Kochać jednaką miłością matkę i córkę, to zbrodnia, i taka nadto, która ma nazwę: to kazirodztwo. Nie. Nie. Nie. Ja jej nie popełnię.
Dla wyleczenia się, muszę się oddalić, mieć odwagę i nie widzieć jej już więcej. Teraz, skoro wszelka dwuznaczność jest rozproszona, ze spojrzeń jej, z ruchów, z dźwięku głosu, z samej obecności, jak niegdyś od tamtej, idzie siła wszechmocna, która unicestwia moją wolę. Myśl, że mogę czuć się kochanym tak, jak się czułem kochanym przed laty dziesięciu, z tą samą tkliwością przez tę samą kobietę, przyprawia mnie o zawrót głowy, który popchnąłby mnie do najgorszych szaleństw, doprowadziłby do pochwycenia jej w ramiona, całowania jej oczu, ust, tulenia namiętnie do serca, gdyby nie była ową istotą, mimo wszystko, świętą, mocą swojej niewinności; młodą dziewczyną. Młodą dziewczyną, duszą przeczystą, która ma całe życie przed sobą, a której los cały można złamać jednem słowem; duszą bez obrony, którą podchodzić, wstydem jest i podłością! Już to, co uczyniłem dzisiaj, jest niemałem przestępstwem!...
Na skutek rozmowy onegdajszej, zastanawiałem się poważnie, długo i, z silnym zamiarem wykonania, powziąłem postanowienie, jakie nakazuje rozwaga i honor. Niepodobna mi było jednak postąpić jak zamierzyłem. Powiedziałem sobie: „Gdyby nawet Montchal powtórzył mi tylko plotki, szerzone w salonach powinienbym wyjechać przez delikatność i dla uchronienia dobrej sławy tego dziecka od wszelkiej potwarzy; a jeśli to nie są jedynie plotki, jeśli ona zaczęła mną się zajmować, obowiązek wyjazdu jest jeszcze nieodzowniejszy...” Te „jeśli” nie były szczere. Wiedziałem tak dobrze, że Montchal powiedział prawdę. Jjego odkrycie wniosło odrazu jasność do mojej duszy. A czyż nie był też odkryciem, i niemniej niezaprzeczonem, ten żar, jakim pewność, że jestem kochany, rozpalała całą krew moją, ta wskrzeszona nagle żywotność, ta radość, którą nawet w przerażeniu mojem, byłem przepełniony? Ale do tej drugiej prawdy, do prawdy o mojem własnem sercu, dzisiaj dopiero śmiem przyznać się przed sobą. Wczoraj stosowałem się do niej w tem, co dotyczyło Eweliny. Powiedziałem sobie jeszcze: „Chcąc, żeby ten wyjazd był skuteczny w obu wypadkach, żeby położyć odrazu koniec i pewnym plotkom i możliwym uczuciom, trzeba mieć odwagę i wyjechać, nie zobaczywszy jej już więcej. To tak łatwo! Wymówię się nagłem wezwaniem do Nizzy. Poślę ciotce bilecik z przeprosinami, że nie mogłem się pożegnać, Z Nizzy pisać nie będę. Za miesiąc wszyscy w Hyères zapomną o mnie, i ona także”.
Po walce wewnętrznej oczywistość obowiązku wzięła górę. Pogodziłem się z postanowieniem wyjazdu bez pożegnania. Kazałem lokajowi spakować kufry, zażądałem rachunku w hotelu, uregulowałem inne zaległości. Te drobne zaczątki przyśpieszonego wykonywania stanowią ucieczkę woli, która wie o sobie, że nie jest niezachwianą. Dziś rano odchodził pociąg błyskawiczny. Powiedziałem lokajowi, że nim wyjedziemy... Nie wyjechaliśmy i dziś o drugiej, to jest w chwili kiedy byłem zupełnie pewny, że zastanę Ewelinę, zadzwoniłem do kraty willi „des Cystes”. Pani Muriel i panny były w domu. Od pierwszych kroków w alei powróciło mi przejmujące, jak rzeczywistość, wspomnienie pierwszej schadzki z moją kochanką w „ Jardin des Plantes.” Ogarnęła mnie ta sama gorączka nerwowa, co wówczas, tak samo skupiło się całe życie moje w pragnieniu jej obecności, serce biło mi tak samo, uderzeniami krótkiemi i przyśpieszonemi, tak samo dławiło mnie w gardle, jakgdyby mi je ręka jakaś ścisnęła. Ta tożsamość wrażeń dawnych i dzisiejszych, powinna była wygnać mnie z tego miejsca. A tymczasem wprost przeciwnie, czarowała mnie, nęciła, przyciągała. Tam to, w owej chwili, zrozumiałem jaka świętokradzka robota „podsuwania“ dokonywała się w mojem sercu, i do czego właściwie zmierzałem — nie cofnąłem się jednak! W wielkim salonie, do którego wprowadził mnie lokaj, nie było nikogo. Zapukał tedy do drzwi pokoju hrabiny, poczem nie otrzymując odpowiedzi, powiedział mi, że jest pewnie w ogrodzie, i że pójdzie mnie zaanonsować. Pozostałem zatem sam w salonie, gdzie wszystko mówiło mi o Ewelinie, wpatrzony w miejsce, gdzie ona siada zazwyczaj, a myśl, że nie usiądę tam już nigdy przy niej, przejęła mnie nagle dotkliwym bólem. I bólem przejął mnie również przecudny widnokręg, roztaczający się po za oknami, i krajobraz z zielonemi pinjami, z szafirowem morzem i fiołkowemi wyspami, na którego tle nie ujrzę już odcinającej się czystej linii jej profilu! Oparłem czoło o szyby, chcąc ochłodzić palącą mnie gorączkę, i patrzyłem na wierzchołki drzew, drżące pod obłokami, na fale morskie w dali, wyrzucające pianę na płaszczyznę nadbrzeżną, na statek, sunący wzdłuż skał Mèdes; i oto nagle moje oczy spuszczone ujrzały tę, za której sprawą ten błogosławiony zakątek natury stał mi się taki drogi.
Ewelina szła zwolna jedną z alei, prowadzących do domu. Miała ten sam kapelusz ogrodowy, który nosiła, gdy mi się ukazała po raz pierwszy, a którego giętkie skrzydła, poruszały się w takt jej chodu i rzucały cień ruchomy na jej twarz; wydało mi się, że ta twarz wyrażała znużenie i że zeszczuplała nieco przez te trzy dni com jej nie widział. Ewelina trzymała w ręku koszyk pełen róż, bladoróżowych, zupełnie tego odcienia co jej cera. które, świeżo ścięte, leżały bezładnie wśród własnych liści. Jaka ona była ładna! taka smukła w sukni z serży szafirowej, która uwydatniała silniej jeszcze płowe odblaski jej przepysznych włosów! Głowę miała spuszczoną. Kierowany nagłym popędem zapukałem dwukrotnie w szybę, chcąc, aby Ewelina głowę podniosła i spojrzała na mnie. Tak się też stało; — spostrzegła mnie i uśmiech rozchylił jej usta, blask roziskrzył źrenic?. Ach! gdybym miał najlżejszą wątpliwość co do słuszności wieszczych, natchnionych przez zazdrość, twierdzeń Montchal’a, zatarłaby się w chwili, gdym się spotkał z tym uśmiechem i z tem spojrzeniem... Jakże ono jasno, bez zalotności, bez kłamstwa, bez nieufności, wyrażały radość, którą moja obecność przejmowała tę śliczną istotę! A ja, jak zupełnie zapomniałem o wszystkich rozumowaniach wczorajszych i dzisiejszych! Była dla mnie w tej chwili taka rozkoszna, to rozrzewnione powitanie takie było podobne do powitania, z jakiem spotykałem się niegdyś, za dni dawnego szczęścia, że przestałem się zastanawiać. Sposobność rozmawiania z nią sam na sam przez kilka minut była zbyt kusząca, — uległem. Zbiegłem ze schodów i stanąłem przy niej.
— Ciocia jest tu gdzieś niedaleko... — rzekła, skoro tylko zamieniliśmy pierwsze banalne frazesy. Widziałem, i to wrażenie wzmogło jeszcze ogarniający mnie rozkoszny niepokój, że była bardzo wzruszona, iż ją tak zaskoczyłem i niepewnym głosem wypowiedziała te wyrazy, jakby szukając w nich obrony.
— Służba już jej szuka — przerwałem — ale dostrzegłem panią i zeszedłem do ogrodu. Tak mało mam sposobności rozmawiania z panią bez świadków!...
Słuchałem siebie, mówiąc te słowa zupełnie przeciwne tym, które powinienem był wypowiedzieć. Honor mój potępił je w tejże samej chwili. Ale stała przedemną i, dla ukrycia zmieszania, układała wolną ręką róże w koszyku; a jej spuszczone powieki tak mi przypominały wyraz twarzy tamtej, zupełnie ten sam, że to podobieństwo musiało się zakończyć wybuchem tkliwości, jak wówczas, trzeba mi tego było poprostu, za jakąbądź cenę.
— Niech mi pani da jedną różę — prosiłem, a nigdy jeszcze nie mówiłem do niej tak wyraźnie — zachowam ją na pamiątkę tego pięknego dnia i przyjemności, jakiej doznałem na widok pani, idącej, bez towarzystwa, tą aleją...
Widziałem jak powieki jej, ciągle spuszczone, zaczęły trzepotać nerwowo, jak ręka jej drżała zlekka, wyjmując z koszyka różę, którą mi podała w milczeniu, jakgdyby nie chciała zrozumieć tego, co było zbyt wyraźne w moich słowach. Spojrzała jednak na mnie źrenicami, w których wyczytałem błaganie, żeby więcej tak nie mówić, i rzekła, zwracając odrazu rozmowę na ton zwykły:
— Dlaczego pan nie przyszedł wczoraj? Wszak ciocia prosiła pana...
— Miałem przykrość — odparłem — wielką przykrość... — Umyślny chłód jej obejścia w tych krótkich chwilach, ostatnich może, jakie spędzaliśmy razem, zachwycał mnie i gniewał zarazem. Byłem pewien, że, żaląc się, choćby trochę tylko, wyprowadzę ją z tej postawy. Jakoż twarz jej zwróciła się ku mnie z wyrazem szczerego zaniepokojenia. Ach! widziałem, czułem, że czuje! czułem, że mnie kocha! I to wrażenie odmładzało mnie o tyle lat, że, chcąc zdwoić jego siłę i przedłużyć je, powiedziałem jej jeszcze, szalony: — Tak, otrzymałem niedobry list od jednego z moich przyjaciół, który jest chory i sam w Nizzy... Jadę więc do niego... jutro.
— Pan wyjeżdża?... — zapytała głosem, którego drżenia pokonać nie mogła. Gdyby mi przysięgała, że mnie kocha, przysięga nie dorównałaby wyznaniu, zawartemu w tym stłumionym okrzyku, w którym odezwało się przyśpieszone nagle bicie jej młodego serca. Wielkie liście palmowe, tworzące sklepienie nad naszemi głowami, trącały o siebie wolno, spokojnie. Słońce, prześlizgując się po przez tę zieleń, tkało u stóp naszych ruchomą koronkę ze światła i cieni. Znajdowałem się w jednym z tych stanów oszołomienia, jakiego nie zaznałem od lat młodzieńczych, kiedy dla wrażenia chwili, która mija, której już niema, człowiek postawiłby bez wahania całe życie na jedną kartę.
— Tak, wyjeżdżam — ciągnąłem dalej — i przyszedłem panią pożegnań...
— A kiedy pan wróci? — pytała.
— Nigdy — odpowiedziałem — chyba, że...
— Chyba, że?... — powtórzyła.
Biedne dziecko czuło, aż nadto dobrze, iż będę jej znów mówił rzeczy, których słuchać nie powinno. A ja czułem, że słuchać mnie nie chciała i nie mogła. Powiedziałem jednak:
— Chyba, że pani tego zażąda, że mi pani wrócić rozkaże.
I jednocześnie moja ręka chwyciła jej dłoń i przyciągnąłem ją do siebie. Wyrwała się, drgnąwszy konwulsyjnie. Wyciągnęła rękę i oparła się o pień drzewa, bo drżała tak silnie, że koszyk upadł na ziemię. Różo rozsypały się u jej stóp, na piasku, i w tejże samej chwili usłyszeliśmy głos hrabiny Muriel, wołający z sąsiedniej alei. Ewelina oprzytomniała. Purpurowa fala oblała jej twarz. Odpowiedziała: „Jestem tutaj, ciociu...” Poczem, nie patrząc na mnie, zaczęła zbierać róże, by ukryć zmieszanie. Nie śmiałem jej pomagać. Stałem przy niej, nieprzytomny ze wzruszenia. Gdy skończyła, podniosła oczy na mnie, te kochane, błękitne oczy, w których wyczytałem tyle lojalności, wstydliwości i ani cienia wyrzutu, i rzekła:
— Dlaczego pan był taki ze mną?... To nie dobrze. Jednej osoby tylko powinien pan był tutaj prosić o prawo powrotu, mojej ciotki...
A ta ciotka w chwili, gdy słodkie dziecko mówiło do mnie w ten sposób, była na końcu alei i uśmiechała się do nas pobłażliwym uśmiechem, jaki mają starsze kobiety dla ujmującego wybiegu dwojga zakochanych w przededniu zaręczyn. Gdy powiedziałem jej, że przyszedłem się pożegnać, w oczach jej odbiło się szczere zdziwienie. Spojrzała na Ewelinę. Spojrzała na mnie. Widziałem wyraźnie na jej ustach zapytanie, zadano przez siostrzenicę: „A kiedy pan wróci?...” Nie wypowiedziała go jednak, a karygodne szaleństwo mego postępowania ukazało mi się z całą jasnością, za sprawą odzyskanego nagle zdrowego rozsądku. Wczorajsze Słowa Renégo de Montchal’a zadźwięczały mi nagle w uszach: „Jeśli pan nie chcesz żenić się z panią Duvernay, opuść Hyères, powinieneś...” Ożenić się z nią?... Nieszczęśliwy, ty tego uczynić nie możesz, ty nie możesz popełnić kazirodztwa... A więc, co znaczy twoja dzisiejsza wizyta, twoje obejście, twoja mowa?... Nieszczęśliwy! nieszczęśliwy!... Niechajże ta zbrodnicza słabość będzie przynajmniej ostatnią, Daję sobie słowo honoru, że wyjadę jutro pierwszym rannym pociągiem do Nizzy, nie powróciwszy już do willi „des Cystes..” Tym razem słowa dotrzymam. Boże! Jakże to będzie ciężko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
4.
Nizza, 26 lutego.

...Jaki ja byłem szalony, wierząc, że mógłbym znieść zrzeczenie się tego, co było szczęściem mojej młodości, a co cudem odnalazłem właśnie w chwili, gdy ta młodość się kończy, gdy dobiegam wieku oschłości wewnętrznej i ostatecznych abdykacyj, że zdławię serce, gdy nanowo zaczyna drgać życiem, krwawić, wezbrane taką pełnią pragnień, tuką siłą wrażliwości, do jakiej nie sądziłem się już zdolny! I dlaczego? Dlaczego? Jakiemiż niewolnikami przesądów: pozostają ludzie najwolniejsi, ci, którzy zawsze walczyli z sobą przeciw niewolnictwu opinii! Tak, dlaczego opuściłem to spokojne miasteczko Hyères, gdzie moje biedne, starzejące się serce rozgrzało się i odmłodziło? Dlaczego porzuciłem to przecudne dziecko, które mnie kochało, które mnie kocha, które widzę ciągle opierające się jedną ręką o drzewo, gdy chciałam je przyciągnąć do siebie, i wypuszczające z drugiej koszyk, zkąd potoczyły się róże? Czeka na mnie, woła mnie cichutko i rozpacza. Dlaczego przyjechałem tutaj cierpieć i ją o cierpienie przyprawiać; męczyć się życiem fałszywych rozrywek, fałszywych sympatyj, fałszywych nienawiści, tu, gdzie spędziłem już tyle godzin niedoli?
Mogłem znosić to życie, gdy mówiłem sobie, trawiony żalem za Antoniną: „Mniejsza o to gdzie i jak żyję, skoro wiem, że jej nie odnajdę...” Ale odnalazłem ją. Jest blizko mnie. Pragnie mnie. Kocha mnie. I to boskie wzruszenie, jakiego doznaję przy niej, poświęcam dla czego? Dla najpospolitszego, najmniej usprawiedliwionego przesądu. Co się stało z odwagą mojej własnej uczuciowości, którą, mając lat dwadzieścia, obrałem sobie za religię, gdy wchodziłem w świat, postanowiwszy niezachwianie radować się swojemi radościami, cierpieć swojemi cierpieniami, chcieć moją wolą, żyć swojem życiem? Kochałem, kocham matkę, och! namiętnie, głęboko! Kocham córkę. Kocham je obie, jedną umarłą, drugą żywą. Tu jest cała prawda mego serca. Reszta to kłamstwo... Ale nie kocha córki ten, kto poprzednio kochał matkę!... A to dlaczego? Jeśli tak czuję, takiem jest moje uczucie. A logika uczucia tego wymaga, żebym szedł do końca i żebym zdeptał skrupuł, który ma jedną tylko — ach, jaką podłą! — przyczynę: myśl, co powiedzianoby o mnie, gdyby tajemnica stała się wiadomą. Tak, ale kto? To stado dusz konwencyonalnych, to kobiety i ci mężczyźni, którzy słowami potępią kochanka, ożenionego z córką kochanki, i którzy cisnąć się będą na jego przyjęcia, jeżeli jest bardzo bogaty. Kto jeszcze? To dusze zimne, które namiętność przeraża, które boją się jej żaru, jej gorączki, jej uniesień. Ależ ten żar, ta gorączka, te uniesienia są wszystkiem, czego pragnąłem, za czem tęskniłem — i ja waham się jeszcze!
Gdybym był znał i kochał Antoninę, młodziutką, mającą tyle lat, co Ewelina dziś, gdybyśmy byli rozłączeni przez lat dziesięć i gdybym ją odnalazł teraz w tym wieku, jaką była podczas upajających godzin na avenue de Saxe, czy miałbym wyrzuty sumienia, zbliżając się do niej? Czyż nie ukląkłbym z uniesieniem przed nią i nie ujął jej dłoni, jak dawniej, i nie złożył głowy na jej kolanach, mówiąc: „Dzięki, żeś powróciła?...” Jakichże pierwiastków z moich dawnych uczuć wypierałbym się wobec moich uczuć obecnych, skoro przyniósłbym w dani to samo serce tej samej kobiecie? Co byłoby występnego w tym powrocie do dawnego szczęściu? Nic — i takie jest, ściśle, dokładnie, położenie obecne.
Gdy mówię, że je kocham obie, kłamię. Kocham tylko jedną, bo one obie stanowią jedną tylko. Czyż mogę je rozróżnić w mojej myśli, w mojej tkliwości, w mojem pragnieniu? Czyż mam dla jednej jedno uczucie, a dla drugiej inne? Jedyną różnicę stanowi fakt, że między Antoniną a mną istniało to, wobec czego miłość nawet jest bezbronna: czas. Czas nas rozłączał, w przeszłości i w przyszłości, skoro ona żyła, czuła, cierpiała przedemną i obawiała się tak strasznie, żebym nie widział, jak się starzeć będzie. Ewelina, to Antonina bez przeszłości, Antonina z całą młodością przed sobą, gotowa kochać i być kochaną. Ach! gdyby „biedna Antka” żyła jeszcze, gdyby zaczęła się starzeć i widziała, że złota włosów jej, które tylokrotnie rozplątywałem, a które pobielały, szukam we włosach córki, jej oczów błękitnych, w których tonąłem cały, w świeżych źrenicach córki, jej zadumanego uśmiechu w uśmiechu córki i gdyby zazdrość szarpnęła jej sercem, do którego z taką pieszczotą tuliłem własne, wówczas podłością byłoby zadawać jej takie katusze, Ale nie. Za dobrze znałem i ją i całą wspaniałomyślność jej tkliwości, całą nieskończoność jej poświęcenia. Gdyby widziała, że zakochałem się w Ewelinie, słyszę, jak powiedziałaby mi tym głosem, którym mówiła do mnie w godzinach najwznioślejszych: „Ty mnie w niej kochasz. Nie dręcz się wyrzutami. Poddaj się temu uniesieniu. Ty mnie pozostaniesz wierny. Kochaj ją, dając ci ją, zawsze jeszcze siebie ci oddaję. Jest młoda. Będziesz dłużej kochał mnie w niej...”
Tak, Antonina mówiłaby tak do mnie. Mówi tak do mnie. I znów mam niepokonane wrażenie, że to ona chciała tego spotkania, że jest przy mnie, niewidzialna i obecna, że mnie popycha, wpływem tajemniczym i dobroczynnym, że mi szepce: „Idź...” Walka skończona. Usiłowałem uczciwie oprzeć się temu wezwaniu, mojemu widmu, które odżyło i które uśmiecha się do mnie, wyciąga do mnie ręce, niosąc mi w dani swoje życie — życie samo. Komu zrobię krzywdę, jeśli je wezmę? Komu co zabiorę w dniu, w którym ożenię się z Eweliną, jeżeli się z nią ożenię? Jestem tym, którego jej trzeba, jak ona jest mnie potrzebna. Gorąca moja miłość dla tamtej — posłuży mi do tego, że będę tę kochał lepiej, będę lepiej wiedział, jak oszczędzać jej płochliwą wrażliwość... Byleby mi tylko przebaczyła ten odjazd, byleby, gdy powrócę, nie kochała mniej, niż w tej niezapomnianej chwili, kiedy posypały się jej róże; byleby... Będę wiedział to wszystko jutro, jeśli zechcę! Jutro, w niespełna dwadzieścia cztery godziny, mogę znów iść białą drogą z Costebelle, pomiędzy kapliczkumi, strojnemi w kwiaty; mogę jutro znów ujrzeć pinje z Alepu, drzewa oliwkowe, bramę willi „des Cystes, ” pośród pnących się roślin, aleję pod palmami; widzieć znów dom, ją, ją samą, jutro, jeśli zechcę!

Nizza, 27 lutego.

...Chcę: Postanowienie powzięte. Godzina siódma rano. Piszę to, czekając na powóz, który mnie odwiezie na dworzec. Pociąg odchodzi o ósmej. O pół do dwunastej będę w Paulinie, o dwunastej w Hyeres. O pierwszej zobaczę ją. Za kilka dni mogę być jej narzeczonym... O, widmo moje, niechaj mi dozwolonem będzie wywołać cię istotnie i błagać cię, byś wypowiedziało materyalnie te słowa, których cichy odgłos słyszę w sercu: „Kochaj ją! Kochaj nas!...” Och, boję się!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


V.
SPOWIEDŹ.
Dalsze urywki z dziennika Malelerc’a.
I.
Promontogno, 24 sierpnia 1893.

...Zatrzymaliśmy się tu na dni kilka, w połowie drogi między Engadiną i Włochami — temi rozkosznemi Włochami, do których z taką radością jechałem z Eweliną, gdzie dawniej tak pragnąłem żyć, niczem nie krępowany, z Antoniną!... Jakie smutki czekają mnie tam teraz? Jakie zawody? Jakie napady tej idée fixe, która zaczęła mnie prześladować? Co napiszę w tym dzienniku, do którego wracam, szukając po takiem długiem milczeniu ulgi w rozmowie z sobą samym, jak dawniej, w innych godzinach? Wówczas byłem wolny, bez tej świadomości, że serce tkliwe, oddane śledzi każdy mój ruch. Wówczas mogłem puścić wodze cierpieniu własnemu, nie słysząc tego odbicia, co zdwaja jego siłę, bez tej męki, jaką udręcza mnie myśl, że własnem nieszczęściem unieszczęśliwiam niewinne dziecko, któremu poprzysiągłem opiekę. Dałem słowo, muszę go dotrzymać. A co znaczy wyraz opieka, jesli nie branie na siebie wszystkich doświadczeń losu, jeśli nie noszenie całego krzyża, jak powiedziałaby Ewelina, ona, która się modli, ona, która w chwilach zbyt ciężkich ma ołtarz, gdzie klęka i błaga o podporę? Ja zaś mam tylko siebie, a życie we dwoje jest w podobnem przesileniu duchowem dlątego takie niesłychanie przykre, że zaniepokojona tkliwość mojej towarzyszki nie pozwala mi skupić się w „sobie,” pokonać, ukrzepić. Jej słodkie oczy, takie okrutne nieświadomie, mają badawczość zazdrosnej miłości, która chce czytać w głębi duszy istoty ukochanej, odnależć tam ukryty smutek, dzielić go, nieść pociechę. Takiej ranie, jak moja, tak głęboko jadem zatrutej, trzebaby zupełnego spokoju, absolutnej samotności; trzebaby, żeby żadna ręka nie usiłowała zbliżyć się de niej, nawet dla opatrzenia jej, i żeby krwawiła, krwawiła, krwawiła bez końca.
Od chwili, gdy usiadłem przy biurku, by myśleć na tym oto zeszycie, zdawało mi się, że trochę krwi upływa istotnie z rany w tę spowiedź; a wahałem się tak długo, nie śmiałem pozwolić sobie na nią, powrócić do tego niebezpiecznego dziennika! Ale nieustająca komedya przyprawiała mnie o utratę zmysłów. Muszę być szczery, zupełnie, okrutnie szczery wobec kogoś, choćby wobec tego papieru, gdybym nawet dla oddania się tej, absolutnej szczerości miał tylko taką, jak obecna, zdobytą kłamstwem chwilę. Chcąc mieć prawo zamknięcia się na klucz w tym pokoju, musiałem udać zmęczenie, potrzebę wypoczynku. Wiem, że Ewelina jest tam, w pokoju sąsiednim, że dręczy się mojem cierpieniem, wyobrażając sobie, że śpię, nie śmiejąc się poruszyć. Biedactwo! A ja, tłumię wszelkie ruchy, nie wstaję, nie oddycham, w obawie, żeby, usłyszawszy, iż nie śpię, nie zapukała do drzwi i nie zapytała, czy mi lepiej, tym swoim głosem, który mnie wzrusza do łez i na którego dźwięk bierze mnie nieraz ochota paść jej do nóg i błagać o przebaczenie...
O przebaczenie, ale za co? Czy człowiek jest winowajcą, jeżeli rzucił się całą duszą ku temu, co mu się wydawało szczęściem, oszołomiony mirażem nadziei, ale z taką dobrą wiarą; oszukany, ale tak szczerze, przez tę potężną siłę magiczną żądzy, która, jak obłok pary, unosi się między nami a rzeczywistością? Serce męzkie nie jest w trzydziestym czwartym roku życia tem, czem było w dwudziestym piątym. Dziewczyna dwudziestoletnia i kobieta trzydziestoletnia nie są tą samą istotą. Miłość po za małżeństwem nie jest tem, czem w małżeństwie, Wszystkie te prawdy wydają mi się dziś jasne, zasadnicze. Nie rozumiałem ich. Nie rozumiałem również, że pewne tajemnice zbyt wielkim ciężarem przygniatają serce. Nie można być szczęśliwym mężem córki, gdy się kochało jej matkę. Można kochać tę córkę, ale w marzeniu, idealnie, zdaleka. Podczas zaręczyn naszych tak było i dlatego były one możliwe. Te dwie twarze, umarłej i żywej, takie podobne jedna do drugiej rysami, spojrzeniami, wyrazem, nakładały się jedna na drugą, mieszały z sobą, zlewały. Z tych dwóch istot jedna była tylko wspomnieniem, druga nadzieją. A ja znajdowałem się w stosunku do nich w dziedzinie myśli, którą przepaść oddziela od dziedziny posiadania i, w przejściu z jednej do drugiej, poznałem dopiero cały bezmiar mego szaleństwa, spostrzegłem się na jaką drogę wszedłemnie sam, niestety!
Z dniem, w którym Ewelina została faktycznie moją żoną, nastąpiło przebudzenie, równie nagłe, szybkie, równie nieodwołalne, jak poryw zwierzęcy, z jakiego wynikło. Przed pewną chwilą Antonina i Ewelina były jedną istotą. Od chwili owej jest ich dwie, a, bym mógł być szczęśliwy w małżeństwie podobnem, należałoby, żeby ta dwoistość nie ukazała mi się nigdy, żeby to złudzenie wskrzeszonej kochanki mojej trwało, żeby!.. Ach, trzebaby żebym był szczęśliwy! Tylko szczęście rozgrzesza z pewnych czynów. Tylko upojeni niemi, możemy znieść myśl, żeśmy je popełnili. Każdy byłby mi przepowiedział to, co się teraz ze mną dzieje. Ja tego nie przewidziałem.
Gdy myślę teraz o moich zaręczynach, zdaję sobie sprawę, że byłem przez cały czas jak w obłędzie. Nie znajdowałem się bynajmniej w stanie młodocianego, lekkiego upojenia, zwykłego temu okresowi, który jest rozkosznym etapem do świata nieznanego, oazą marzeń między życiem skończonem a życiem zupełnie nowem. Mój obłęd był, tragicznym w głębi, zapałem mężczyzny, który spodziewa się od małżeństwa tego, czego oczekujemy od namiętności zmysłowej — nadmiernego podniecenia wrażliwości, dreszczu najwyższego, zachwytu. Jakże mogłem czytać jasno w duszy własnej, skoro żyłem śród onieśmielającej poufałości połowicznej, kiedy młoda dziewczyna jest taka daleka i taka bliska, taka obca i taka swoja, taka spragniona uścisku i taka dziewiczo niedostępna? A jednakże błysk rozsądku po trzykroć przerywał to obłąkanie. Po trzykroć stwierdzałem — mógłbym stwierdzać, gdybym był chciał — że tożsamość dawnej mojej miłości z nową była złudną. Po trzykroć mogłem był przewidzieć to, co się teraz ze mną dzieje; to rozdarcie serca przez dwa uczucia, które się wyłączają, zamiast się dopełniać, które się zwalczają, zamiast się zlewać w jedno. Wyłączały się już, zwalczały w czasie zaręczyn, ale w takich głębiach duszy mojej, do których nie zstępowałem. A rozświetliły je trzy dowody. Ale ja zamknąłem oczy — i, pominąwszy ostrzeżenia, poszedłem dalej.
Pierwszy dowód przypadł za powrotem naszym z Hyéres. do Paryża, gdy przedstawiono mnie panu d’Andiguier’owi, zbieraczowi, staremu przyjacielowi Antoniny. Jakże często w ciągu ostatnich lat siedmiu pragnąłem poznać tego człowieka, pragnąłem i bałem się!... Wiedziałem od mojej biednej kochanki, że jego obrała wykonawcą swego testamentu.
Ztąd wywnioskowałem niegdyś, że nazajutrz po katastrofie wszystkie moje listy dostały się w jego ręce. Nie odesłał mi ich. Został zatem niewątpliwie upoważniony przez ten sam testament do zniszczenia listów. Wmawiałem zawsze w siebie, że je czytał, i niepokonana wstydliwość powstrzymywała mnie od zbliżenia się do tego depozytaryusza tajemnicy, którą byłbym chciał sam jeden ukrywać w głębi serca. Obawa ta z chwilą zaręczyn zamieniła się w istną trwogę. Ewelina doniosła mu o naszych zaręczynach. Spodziewałem się, że przybędzie do Hyères. Nie przyjechał. Odpowiedział w wyrazach, które mi dowiodły, że albo nigdy nie miał w ręku moich listów, albo je spalił, nie czytając. Gdyby mi pozostała jaka wątpliwość w tym względzie, sposób, w jaki pan d’Andiguier mnie przyjął, byłby ją rozproszył. Dlaczego nie mogłem mu odpłacić wzajemnością? Dlaczego ta sympatya zawstydziła mnie nagle? Dlaczego pod jasnem spojrzeniem tego starca ogarnęło mnie niepokonane zakłopotanie, jeśli nie dlatego, że przedstawiał mi tak żywo moją kochankę, matkę mojej narzeczonej? Dlaczego to zakłopotanie wzmogło się do siły cierpienia, w miarę jak przedłużało się zwiedzanie muzeum, jeśli nie dlatego, że Antonina mówiła mi o niem tylokrotnie?
Widok pewnych przedmiotów uprzytomniał mi ją z taką niesłychaną mocą — naprzykład ta Św. Klara Angelica, trzymająca swe płonące serce na dłoni: „Chciałabym tak dać się sportretować dla ciebie...” Przypomniałem sobie nagle, że Antonina powiedziała to kiedyś, opisawszy mi ów obraz; odszukałem go tedy i przyglądałem mu się z niewysłowionem rozczuleniem. Zdawało mi się, że istotnie serce mojej ukochanej płonie na dłoni Świętej. W tej chwili Ewelina podeszła ku mnie, by przyjrzeć się malowidłu, które mnie tak zajęło. Zaledwie pozwoliłem jej rzucić na nie okiem. Dlaczego jej obecność przed tym obrazem, w tej chwili, była mi fizycznie nieznośną, jeśli nie dlatego, że jest córką tamtej i że cała istota buntuje się przeciw pewnemu pomieszaniu uczuć? Jakież ostrzeżenie! I dlaczego nie stałem mu się posłuszny?...
A czyż zwiedzanie pałacyku przy ulicy de Lisbonne — gdzie zamieszkamy za powrotem — nie było ostrzeżeniem powtórnem i to bardziej jeszcze znaczącem? Jak mogłem przystać na ten projekt i jakże się obawiam jego urzeczywistnienia! Na szczęście pałacyk był przez ostatnie lata wynajęty ludziom obcym, tak, że urządzenie przynajmniej było inne, niż za życia Antoniny, ale Ewelina dopełniała te zmiany wspomnieniami. Prowadziła mnie z pokoju do pokoju, przypominając sobie głośno szczegóły ze swego życia dziecinnego i z życia matki, i uprzytomniając mi je. Słuchałem tych opowiadań z ciekawością, a potem z bolesnem wzruszeniem. Wywoływanie obrazów z życia dziecinnego Eweliny cofało mnie zbyt dokładnie w tę samą epokę, kiedy pędziłem życie kochanka. Czułem, że i we mnie odradzają się wspomnienia i że między temi dwiema kobietami dopełnia się rozdwojenie. Obraz matki odrywał się, odróżniał bardziej od obrazu córki za każdem słowem tej ostatniej. Mówiła: „Ja robiłam to i to... Mama robiła to i to...” I rozpraszała się halucynacya, w której się zlały w jedną. Odczuwałem, że są dwie — i to dwie rywalki...
W chwili, gdy wchodziliśmy do buduaru, gdzie Antonina zamykała się, ilekroć chciała pisać do mnie, ujrzałem nagle postać Eweliny, odbitą w zwierciadle nad kominkiem. To jej podobieństwo z umarłą, którem dotychczas byłem wprost oczarowany, przejęło mnie nagle zgrozą. Zdawało mi się, że ujrzałem widmo Antoniny samej, które przyszło wypędzać nas z tego pokoju, gdzie kochała mnie tak gorąco myślą. Na dźwięk głosu żywej, która nazywała mnie po imieniu i mówiła do mnie poufale a serdecznie, zadrżałem, jak wobec profanacyi. Powiedziałem: „Słabo mi, chodźmy ztąd...” I wyprowadziłem ją z tego pokoju, z tego domu, do powozu, gdzie czekała na nas jej poczciwa ciotka. Na moje szczęście pani Muriel nie chciała wchodzić na schody, a żadna z jej córek nie była z nami. Czy winienem mówić na szczęście? Czy nie stałoby się lepiej, gdyby ktokolwiek był świadkiem tej sceny, gdyby słowem jakiem zwrócił uwagę Eweliny? a tak, ona w swem tkliwem zaślepieniu jedną tylko miała troskę — o moje zdrowie. Ja zaś dopatrywałem się w tem tylko przejściowego rozstroju nerwów, gdy tymczasem owa wizya zagniewanej umarłej była zwiastunką udręczeń i niepokojów, prawdopodobnie nieuleczalnych, których jestem teraz ofiarą. Gdybym przynajmniej mógł być ofiarą, nie stając się zarazem katem!
I było jeszcze ostrzeżenie trzecie, najuroczystsze, bo dane przez człowieka żywego, żywym głosem. A wyszło od starego księdza, do którego udałem się, na życzenie narzeczonej, po kartkę ze spowiedzi. Spojrzenie księdza Fronteau, który chrzcił Ewelinę i znał Antoninę, zmieszało mnie od pierwszej chwili tak samo, jak mnie zmieszało spojrzenie p. d Andiguier’a. Wszystko dokoła tego kapłana tchnęło atmosferą rezygnacyi, życia wewnętrznego, skierowanego wyłącznie ku sprawom ducha, które zawsze szczególnie silne wywierało na mnie wrażenie. Zapytywałem siebie często, czy wielkie wzruszenie to, co nazywałem wzruszeniem świętem, nie było udziałem tych, którzy takie właśnie pędzili życie? Pokój, gdzie mnie ksiądz przyjął, miał ściany pobielone wapnem, posadzkę w tafle — była to niemal cela klasztorna, ozdobiona kilku obrazami świętych... Na dużej ascetycznej twarzy kapłana, okolonej siwemi włosami, malował się wyraz chłodnej, surowej powagi, której kłam zadawał ogień źrenice, niezwykle bystrych i przenikliwych. Gdy mu wyjaśniłem, że się nie spowiadałem, bo nie mam wiary, i powody, dla których chcę jednak wziąć ślub w kościele, rzekł:
— Nie chcę wywierać nacisku na pańskie sumienie, nie mam prawa. Żądam od pana tylko jednego przyrzeczenia; nic to nadzwyczajnego. Gdy panna Duvernay zostanie panią Malclerc, nie będziesz pan nigdy usiłował stawiać przeszkód jej religijności...
— Przyraekam księdzu — odparłem — lecz dotrzymanie słowa nie będzie z mej strony wielką zasługą.
— Apostoł napisał, że mężczyzna niewierzący będzie uświęcony przez małżonkę wierzącą — mówił znów kapłan. — Jeśli pan dotrzymasz przyrzeczenia, będzie ono podstawą nawrócenia pańskiego. Dziś widzisz pan w małżeństwie tylko umowę, układ. Później, wykonywając tę umowę, przekonasz się pan, że to sakrament i to wielki sakrament, jak powiedział ten sam Święty Paweł. Zsyła on na tych, którzy go otrzymują łaskę szczególną — możność stworzenia tego, co jeden z naszych moralistów nazwał tak trafnie zespołem serc. Proszę zwrócić uwagę na wyrażenie, którego używam: stworzenia. tworzyć! Człowiek nie mógłby tego dokonać bez łaski. Małżonkowie powinni, przytaczam ciągle Pismo Święte, urzeczywistnić cud, jaki Zbawiciel głosi w rozmowie z Nikodemem: urodzić się nanowo. Oportet nasci denuo. Trzeba, żebyście oboje urodzili się namowo... Dziecko, które panu los szczęśliwy daje za żonę, znam od czasu jak jest na Świecie. Dostajesz ją pan z duszą przeczystą. Te narodzenie się do nowego życia dokona się dla niej bez wysiłku, bez żalu. Nie będzie miała nie do ukrycia przed panem ze swej przeszłości. Nie znam przeszłości pańskiej, ale pewien jestem, że z chwilą, kiedy zdecydowałeś się na to małżeństwo, jesteś wolny. Mój stan kapłański, mój wiek, moje głębokie przywiązanie do tego dziecka, znajomość niedoli ludzkiej — spowiadałem już bardzo wiele w życiu — upoważniają mnie do powiedzenia panu, że powinieneś wymazać przeszłość nietylko w czynach ale i w duszy. Pójść do ołtarza, nie mówię z żalem, bo go pan mieć nie możesz, ale ze wspomnieniami, byłoby profanacyą sakramentu, dopuszczeniem się istnego świętokradztwa, za które zostałbyś pan kiedyś strasznie ukarany, drogami, jakie umie odnajdywać ten Bóg, z którego naigrawać się niewolno... Deus non irridetur. Absolutne, najzupełniejsze zniweczenie przeszłości, śmierć prawdziwa, pogrzebanie, unicestwienie dawnego człowieka, oto dar nadprzyrodzony, jaki narzeczona uzyska dla pana, jeśli nie będziesz stawiał przeszkód...
Te słowa, którym cytaty łacińskie, właściwe duchownym, nadawały niejako ton liturgiczny, miały dla mnie znaczenie zbyt bezpośrednie, by nie przeniknęły, jak ostrze sztyletu, do dna mego sumienia, Czyżby spojrzenie niektórych księży miało, jak spojrzenie pewnych lekarzy, zdolności jasnowidzenia chirurgicznego, które sprawia, że odnajdują odrazu miejsce chore, wrzód ukryty? Czcigodny ksiądz Fronteau nie znał mojej przeszłości, to rzecz pewna. Powiedział mi to, a jego spojrzenie potwierdziło, że mówił prawdę. Pewnem również było, że przemawiał do mnie tak, jakgdyby ją znał, z tą siłą przekonania, która się zawsze udziela, choćby kto, jak ja, był przeświadczony, iż rzeczy nadprzyrodzone nie istnieją. Wyszedłem od niego, ścigany na schodach, a potem na ulicach przez słowa jego, które wygłosił, jak przepowiednię nieszczęścia; zasmucony nowym dowodem, że Ewelina, pod pozorami takiemi podobnemi do matki, była od niej taka odmienna. Ksiądz wypowiedział mi, słowami teologii bardziej oderwanej, wyobrażenie, jakie moja narzeczona wytworzyła sobie o małżeństwie. Wierzyła w Boga katolicyzmu, surowego i tragicznego; w Boga, wymierzającego nieodwołalną i mściwą sprawiedliwość. Przez kontrast stanęła przedemną Antonina ze swemi cudnemi, tonącemi w zachwycie oczyma i mówiła:
— Ja się Boga nie boję, bo jest miłością. Nie uwierzę nigdy, iż karze nas za to, żeśmy kochali. Karze nas tylko. za nienawiść. Gdy mamy w sercu to uczucie, jakie ja mam dla ciebie, jesteśmy z Nim, a On jest z nami. Czytając w „Naśladowaniu” stronice o miłości, odnajduję w miłości to, co żywię dla ciebie...
I głębokim głosem swoim powtórzyła na pamięć zdanie z rozdziału tej książki o dowodach prawdziwej miłości: Rozprzestrzeń mię w miłości Twojej, ażebym w głębi mojego serca umiał czuć, jak to słodko jest kochać i w miłości pływać i rozpływać się. Powtarzałem sobie sam głośno te wyrazy, pełne egzaltacyi, jakgdyby dla zaprotestowania przeciw surowym wyrazom, któremi do mnie przemawiano. Przyśpieszyły one, jak dawniej, bicie mego serca, a jednak nie mogłem powstrzymać dreszczu zabobonnej trwogi. Gdyby jednak ksiądz miał słuszność? Jaką byłaby wówczas przyszłość mego małżeństwa, skoro sposobiłem się pójść do ołtarza nietylko ze wspomnieniami, ale wyłącznie ze wspomnieniami i dla szukania wspomnień?
Tak, były to trzy ostrzeżenia, z których każde miało swoje znaczenie. Pierwsze wykazywało mi w mojem własnem sercu podstawę przyszłych zatargów między wzruszeniami dawnemi a nowemi. Drugie odsłoniło mi w sercu narzeczonej również wspomnienia — mnie, takiemu udręczonemu własnemi — wspomnienia z dzieciństwa, całą indywidualność odrębną, która z konieczności, prędzej czy później, przeciwstawi się w duszy mojej wizyi jej matki. Trzecie odwoływało się do mojego poczucia moralności. Nie usłuchałem żadnego, gdy wolno mi jeszcze było cofnąć się przed zobowiązaniem nieodwołalnem. Trzeba wyznać wszystko. Te wrażenia były takie przelotne, takie szybkie! Czyż mogłem odgadnąć, że się wzmogą wraz z pożyciem zupełnem, o którem mówiono mi tak często, że jest najpotężniejszym czynnikiem złączenia, czynnikiem, któremu nie oprze się żadne nieporozumienie? A dla mnie to pożycie stało się czynnikiem rozłąki, zbudzeniem nagłem ze snu, w którym się lubowałem...
Zaczęło się to w wagonie, którym wyjechaliśmy z Paryża, wieczorem, po ślubie. Wyruszyliśmy o godzinie czwartej, ażeby stanąć w Auxonne przed północą. Tam mieliśmy zastać powóz i w ciągu czterdziestu minut zajechać nim do domku w Ouradoux, który odziedziczyłem po ojcu, a gdzie bawiłem się będąc małem dzieckiem. Gdy pociąg ruszył, Ewelina, z wyrazem wielkiego wzruszenia na twarzy, zwróciła się ku mnie. Z własnego popędu przytuliła się do mego ramienia, cicha, milcząca; ale w jej oczach, w uśmiechu, w tej całej rozedrganej, cudnej twarzyczce mogłem wyczytać najzupełniejszą, bezgraniczną ufność jednej istoty, która się oddaje drugiej, która zdaje się na łaskę i niełaskę i nie ma żadnych obaw. W tym milczącym, tkliwym porywie było coś takiego dziewiczego, unosiła się z niej taka czystość, że pocałunek, jakim zamknąłem jej ukochane błękitne oczy, był naprawdę pocałunkiem brata, pieszczotą duszy dla duszy... I nagle, gdy siedziała przy manie taka piękna i taka niewinna, taka świeża i taka naiwna, a jedwabiste jej włosy twarz mi muskały, a młodociane jej łono tuliło się do mej piersi, zaczęła się budzić we mnie pamięć zmysłów, ta pamięć tajemnicza i niezniszczalna, która w najtajniejszej głębi naszej istoty zachowuje echa pocałunków dawanych i otrzymywanych.
Wspomnienie ust moich przesuwających się przeciągle a namiętnie po rysach takich do tych podobnych, i rozkoszy, doznanych w tej pieszczocie, rozpaliło w żyłach moich gorączkę żądzy. Usta moje zaczęły się zsuwać z roztrzepotanych powiek do przecudnych ust, rozchylonych uśmiechem, czarującym niewinnością i nieświadomością. Lecz do tego wrażenia namiętności i rozkoszy przyłączyło się nagle uczucie niespodziewane, niepokonane: szacunku, onieśmielonego wobec tego zaufania i tej czystości... Zamiast przycisnąć usta do tych ust, których nie skalał jeszcze pocałunek miłosny. zaledwie ich dotknąłem. Samo zespolenie przez chwilę tego dziecka, które znać będzie z życia tylko to, czego ja je nauczę, z obrazem rozkoszy, zaznanych niegdyś przy matce, przejęło mnie wstrętem do samego siebie. Zdawało mi się, że je chcę zbezcześcić. Nie doznałem nigdy dotąd takiego wyrzutu sumienia, jaki przesunął się między córką Antoniny a moją żądzą...
Wrażenie to było takie gwałtowne w swej nagłości, że ramię moje, otaczające kibić Eweliny, opadło. Oddaliłem się od niej pod pozorem, że chcę ją usadowić wygodnie do podróży. Z tym samym uśmiechem, pełnym ufności i oddania się przyjmowała odemnie drobne usługi rycerza dla damy serca; pozwoliła, ażebym jej podsunął poduszeczkę ceratową pod plecy, taburet pod nogi, ustawił na ruchomym stoliku miniaturowy podróżny serwis do herbaty. Z uśmiechem na ustach i śmiertelną trwogą w głębi serca bawiłem się w młodego rozkochanego męża. Czyżby tożsamość oblicza tych dwóch kobiet, która mnie zaniepokoiła, pociągnęła, oczarowała do tego stopnia, że pogrążyłem się w marzeniu o rozkoszy przeczutej, wyśnionej, niezaznanej, miała się stać pierwiastkiem bólu i rozłąki w pożyciu małżeńskiem, mnie również zupełnie nieznanem? Zdawało mi się, że było ono takie samo. jak pożycie miłosne, tymczasem nie upłynęła jeszcze pierwsza godzina małżeństwa, a już wzruszenia dawniejsze, zamiast złączyć się z dzisiejszemi, aby je spotęgować i roztkliwić, zmroziły mi je i zatruły.
Czy widmo Antoniny wciskać się będzie między Ewelinę i mnie, jak się wciskało przez lat siedem między moje kochanki a mój uścisk, i nie pozwoli mi być szczęśliwym innem szczęściem, niż niegdyś zaznanem? Tylko, że te kochanki, to były miłostki jednodniowe, a jeżeli małżeństwo moje będzie nieszczęśliwe, to już na całe życie. A więc urojeniem jest owo głęboko upragnione zespolenie się przeszłości z teraźniejszością, owo spodziewane wskrzeszenie dawnych uniesień za sprawą posiadania tej kobiety, tej samej, ale zmartwychwstałej i młodej? A jakgdyby dla uwydatnienia mi sprzeczności między tem co dawałem a tem, co otrzymywałem, Ewelina, ze wzruszającą prostotą szczęśliwego i czującego głośno dziecka, opowiadała mi, jak cieszy się tem, że uciekamy z Paryża, sami we dwoje, i to na długo:
— Gdybyś wiedział — mówiła — jak byłam pewna, że bać się będę pojechać sama z tobą, że mnie zdejmie strach, iż ci się nie spodobam, nie wystarczę ci... A teraz zdaje mi się, że nigdy nie byłam spokojniejsza. Przy tobie czuję się taka pewna, taka zadowolona, nie pragnę niczego, niczego się obawiam, taka się sobie wydaję zabezpieczona od wszystkiego, z wyjątkiem od tego, co jest nieuniknione. Ale tyś młody i ja także. Pan Bóg, który dozwolił, żeśmy się spotkali, da nam też długie lata...
Pełna poświęcenia uczciwa miłość uśmiechała się do mnie w jej czystych oczach. A gdy tak mówiła do mnie, z jej ruchów, postawy, tonu unosił się cały wdzięk uczucia, tchnącego prostotą. Iten wdzięk zwyciężył — na kilka chwil. Zaczęliśmy rozmawiać o projektach dotyczących bezpośredniej przyszłości. Opisywałem jej stary dom, gdzie mieliśmy spędzić pierwszy tydzień, potem dom na wsi w Dôle, gdzie zamierzaliśmy odwiedzić moją matkę i siostrę, Engadinę, dokąd postanowiliśmy jechać w sierpniu, Włochy, gdzie chcieliśmy spędzić wrzesień. Śród jej pytań i moich odpowiedzi zapadał wieczór... Zaimprowizowana, dziecinna zabawa „w obiad” uspokoiła mnie ostatecznie. Niepokój miał powrócić z chwilą, kiedy zacząłem ją traktować już nie jako towarzyszkę, jako młodą dziewczynę, siostrę niemal, lecz jako kobietę, jako moją żonę... I znów, gdy noc zapadła zupełnie, a ostatni purpurowy odblask zgasł na skraju nieba, znaleźliśmy się tuż przy sobie, z dłonią w dłoni, ona przytulona do mnie; oddechy nasze łączyły się, piękność jej była taka blizka mego pożądania, a wraz z tem pożądaniem powstał we mnie obraz wrażeń doznawanych wespół z jej matką i, jak przed chwilą, cała moja dusza cofnęła się nagłym rzutem. Zdjęła mnie znów skrucha wobec tej czystości, którą myśli podobne w takiej chwili kalały bez jej wiedzy. Powróciła mi niemożność połączenia w jednym pocałunku tamtej dawnej i tej obecnej, niemożność objęcia uściskiem tej, bez przypomnienia sobie tamtej i, że powtórzę straszne wyrazy, które miałem odwagę powiedzieć sobie pierwszego dnia, choć mi się to na nic nie przydało, przejęło mnie z całą siłą, z całą zgrozą wrażenie kazirodztwa..
Wrażenie kazirodztwa! Czyż tego chciałem? Czyż ku temu okrutnemu i potwornemu szałowi, zamąconemu zmysłowością i wyrzutami sumienia, wyrwałem się z toni mojego żalu tak chciwie, z taką namiętną tkliwością? Co jest wspólnego między tem, o czem marzyłem, czego pragnąłem, co przeczuwałem a alternatywami żądzy i buntu, żądzy, znieprawionej występnemi wspomnieniami, buntu spóźnionego, który sprawia, że jestem jeszcze występniejszy, skoro nie odczułem go wcześniej? Zapóźno na te skrupuły, zapóźno na to, żeby być uczciwym człowiekiem! Jaka niewytłómaczona sprzeczność sprawia, że to podobienistwo, które mnie tak pociągało, przyczynia mi nagle takich udręczeń?.. Dzisiaj, kiedy to pierwsze wrażenie pogłębiło się i odnowiło w ciągu ostatnich trzech miesięcy, rozumiem zarówno dlaczego nie istniało przed tym naszym wyjazdem, jak i dlaczego zrodziło się tak nagle i gwałtownie z chwilą, gdy zamieniliśmy pierwszy, prawdziwie namiętny pocałunek. Rozumiem dlaczego stary dom rodzinny, który wybrałem, ażeby w nim spędzić, w samotności i skupieniu, ów tydzień ostatecznego zespolenia się i w którym zostałem jej mężem — śród jakich wzruszeń! — pozostanie mi na zawsze w pamięci, jako jedno z miejsc na świecie, gdzie najwięcej cierpiałem. Bo być kochanym przez dziewicę, z całą wstydliwą tkliwością, z całą świętą powściągliwością takie; miłości, to rzecz taka wzniosła, taka piękna, taka cenna! a chcąc zasłużyć na ten dar święty — ksiądz miał słuszność — mężczyzna musi się oczyścić w skrusze, w zapomnieniu o tem, czem był. Trzeba się stać człowiekiem nowym, człowiekiem narodzonym po raz wtóry, o jakim mówił ksiądz. Nie należy przedstawiać się sobie w myśli w innych godzinach, porównywać mimowoli spojrzenia ze spojrzeniem innem, słodycz pocałunku z pocałunkiem innym, a gdy wszystkie owe spojrzenia, gdy owe pocałunki są spojrzeniami i pocałunkami matki tej dziewicy, wówczas porównywanie jest ohydne! Ach! gdy człowiek odważył się na to co ja, musi i dalej mieć nieubłaganą odwagę w ubieganiu się za wrażeniem, które dreszczem rozkoszy zaprawia te świętokradztwa serca. Mojeż to dzieje? Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Marzyłem. Pragnąłem całą siłą duszy nie wrażenia, lecz wzruszenia; nie przyjemności tylko szczęścia; chciałem być kochany i kochać śród uniesienia, słodyczy, zupełnego oddania się; — i piszę te słowa, płacząc i ukrywając łzy, ażeby nie wyciskać łez innych... Słyszę głos wzywający mnie przezedrzwi, cichutko; Ewelina usłyszała, że się poruszyłem i chce wiedzieć, czy już nie śpię... Zamykam ten zeszyt i chowam go pod klucz. A to znów ujawnia mi niedolę małżeństwa, w którem wszystko musi być kłamstwem i milczeniem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2.
Medyolan, 4 września.

...Minęło kilka dni słodkich, spokojnych, a potem ten, który się właśnie zakończył, okrutny w ostatnich godzinach swoich, dodając uczucie nowe do warunków nieuniknionego cierpienia, jakie wynika z położenia, które sobie wytworzyłem; i że ja też tego nie przewidziałem! Po napadzie rozdrażnienia w dniu przybycia do Promontogno, zdołałem opanować nerwy. Zawstydziłem się, że ja okazuję tak dalece swoją rozterkę wewnętrzną, gdy Ewelina usiłuje ciągle ukrywać swoje zaniepokojenie mnie. Od chwili wyjazdu z Engadiny nie pyta mnie już o nic, gdy zamilknę przy niej, ogarnięty smutkiem. Żyjemy z sobą dwa miesiące, a dusza jej nie jest już taką otwartą, jak podczas zaręczyn. Ewelina już nie jest szczerem dzieckiem z dnia wyjazdu. Ufność jej z pierwszych dni małżeństwa zamieniła się w obawę. Jest rozważniejsza, lecz za jaką cenę! Gdy stwierdzam, że już w niej coś zniweczyłem, że przez samo zetknięcie z moim ukrytym obłędem zabrałem jej cząstkę porywu młodocianego, wówczas opadają mnie wyrzuty sumienia, które przywracają mi energię. W Promontogno odzyskałem nieco równowagi. Powiedziałem sobie: „Nie znalazłem w tem małżeństwie tego, czego się spodziewałem, bo znaleźć nie mogłem. To, czego chciałem, nie było ludzkie. Zwiodły mnie ułudne wspomnienia. Nie kocham, nie mogłem kochać Eweliny tak, jak kochałem Antoninę, a raczej kochałem Antoninę i mniemałem, że odżyła dla mnie w Ewelinie, wprowadzony w błąd złudzeniem uczuciowem, które rozproszyła rzeczywistość wspólnego pożycia. To ich uderzające podobieństwo, które stało mi się takie bolesne w pożyciu fizycznem, było mi przecież miłe w pożyciu duchowem. Gdybym spróbował do niego powrócić? Marzyłem o tem, ażeby być dla Eweliny mężem-kochankiem, gdybym spróbował zostać mężem-przyjacielem? Na tej drodze nie spotkam owego wrażenia kazirodztwa, które przyłączyło się nagle do moich pożądań, aby je znieprawić, i którego dowodów materyalnych znosić nie mogę. Niechaj dojdę do zespolenia duchowego z tem dzieckiem, a jeżeli nie będzie to urzeczywistnieniem wszystkich moich pragnień, to i tak jeszcze los nienajgorszy przypadnie mi w udziale. W każdym razie moje pożycie małżeńskie będzie możliwe i powinienem próbować wszystkiego, ażeby je takiem uczynić...”
Okoliczności sprzyjały temu zamiarowi zrównoważenia naszych stosunków. Wybieraliśmy się do Włoch. Ewelina okazywała zawsze żywe zaciekawienie tą podróżą. Liczyłem, że potężne rozrywki, jakie przedstawia na każdym kroku ta kraina piękna, dopomogą mi do zaniechania myśli o ukrytej nędzy mego życia i odwrócą jej uwagę od chmury, zasępiającej mi tak często czoło i oczy. Pozyskamy zewnętrzny punkt oparcia dla naszych myśli i rozmów, który jest takiem wielkiem dobrodziejstwem w pewnych przesileniach duchowych. To jedyne lekarstwo na trawiącą gorączkę każdej idée fixe. Moja przyjaciółka — z upodobaniem nazywam ją w sercu imieniem tego, czem pragnę, ażeby dla mnie została istotnie — moja przyjaciółka zatem jest inteligentna. Ma więcej wykształcenia od matki, i to wykształcenia w dobrym stylu, które zawdzięcza przeważnie radom d’Andiguier’a. Książki z dziedziny historyi i estetyki, których jej dostarczał, wspólne przechadzki po Luwrze, Cluny, kościołach, rozmowy wzbogaciły ją dokładnemi wiadomościami artystycznemi, których tak często brak jest Francuzkom. Ja zaś, podczas kilkoletniej włóczęgi, zwiedziłem większość muzeów europejskich. Nietrudno zatem było o punkt porozumienia między nami. Powinniśmy więc studyować wspólnie sztukę włoską, zajmować się czem innem, nie wyłącznie sobą, leczyć się wspólnem kształceniem naszych umysłów. I faktycznie, cztery dni spędzone w drodze do Medyolanu przez Chiavennę, na jeziorach Como, Lugano i w samem Como, były może najlepszemi od chwili naszego wyjazdu.
Te nizkie doliny alpejskie, pełne rozłożystych kasztanów, z kolczastemi owocami, odcinającemi się jaśniejszym tonem śród ciemnej zieleni, poprzecinane rwącemi rzekami, o modrych, zaczerpniętych z lodowców, falach, zakończone na skraju widnokręgu szafirowemi jeziorami w fjordowych wyłomach, wprawiały przyjaciółkę moją w zachwyt, który jej przywrócił wszystkie porywy. Młoda i zapalna jej natura odzyskała siłę uniesień, elastyczność przez czas krótki stłumione. A zapał ten dosięgnął szczytu w Lugano. Przybyliśmy tam wieczorem i podążyliśmy niezwłocznie, korzystając z ostatnich blasków dnia, do kościoła Najświętszej Panny Maryi Anie!skiej, gdzie Luini wymalował sławne Ukrzyżowanie. Wobec wspaniałości tej sztuki, takiej szlachetnej i takiej subtelnej, takiej silnej, siłą wytworną w szerokim sposobie wykonania, Ewelina doznała wstrząśnienia, jakiem przejęłoby ją cudowne zjawisko. Po raz pierwszy widziała wielki fresk na miejscu właściwem, w odpowiedniej atmosferze, w otoczeniu pierwotne. Instynktownie pochwyciła moją rękę, jakgdyby chcące mi udzielić swego zachwytu, wobec zjawiska takiej piękności. Słyszałem jej szept: „Ach! nie wyobrażałam sobie nic podobnego!...” I w porywie zachwycającej pobożności, niby pragnąc ze wszystkich kwiatów duszy, jakie się w niej rozchylały, zebrać snop i ofiarować go tam, w górze, uklękła znów instynktownie. Modliła się przez kilka minut, dziękując temu Bogu, w którego wierzyła, że dał jej taką chwilę. Jakże i dla mnie słodkiemi były te krótkie minuty! Jak dobroczynnie oddziałała i na mnie ta modlitwa! Wzruszeniem, jakiego doznałem, patrząc na Ewelinę, klęczącą na stopniu kamiennym tego kościoła, o dwa kroki od arcydzieła starego mistrza — tem wzruszeniem takiem wzniosłem, takiem tkliwem i czystem, mogłem przynajmniej rozkoszować się w całej pełni. Tym razem czułem nie pod wpływem podobieństwa, lecz za sprawą Eweliny, Eweliny samej!
Z nią samą też przechadzałem się w tych dniach po Medyolanie, po tem mieście wolnem i bogatem, które zawsze tak lubiłem, za unoszącą się w niem atmosferę szczęścia, za ulice, brukowane płytami kamiennemi, za katedrę z marmuru, za niespodzianki malownicze kanałów wewnętrznych i widnokręgu, za tę zębatą białą linię wysokich Alp w dali. A przytem co za skarby sztuki, która, nie będąc sztuką wenecką, ani toskańską, jest ich jednak warta! Medyolan był dla mnie miastem, w którem „odkryłem” Włochy, i takiem stał się też dla mojej przyjaciółki. Ach! jak dalece była mi nią Ewelina, gdy chodziliśmy z muzeum do kościoła, z kaplicy do pałacu, gdym ją prowadził z tkliwym despotyzmem wiedzącego względem nieświadomej, kierując jej krokami, — kierując jej oczyma, kierując jej kochanym umysłem. dostarczając jej radości, które przynajmniej mogłem z nią dzielić bez wspomnienia, bez jednego wyrzutu, nawet tego, że staję się niewierny memu widmu!
Był to bowiem świat pięknych widzeń nieosobistych, świat taki różny od tego, w którym Antonina i ja złączyliśmy i spalali serca nasze! Bądźcie błogosławione szlachetne twory szlachetnych artystów, za których sprawą czuliśmy się — Ewelina i ja — tacy blizcy siebie, tacy zespoleni w jednakiem uniesieniu! Niechaj błogosławione będą z pomiędzy wszystkich te arcydzieła, które sobie najbardziej upodobałem; — błogosławiony ten Święty Jan w galeryi Brera, taki wzruszający dumnym wdziękiem twarzy, okolonej pierścieniami kędzierzawych włosów, który podaje Zbawicielowi kielich, opasany wężem; — błogosławiona ta Święta Katarzyna z San Maurizio, gdzie ten sam Luini przedstawił tragiczną postać męczennicy na klęczkach, z rękoma założonemi, z szyją obnażoną pod upiętemi wysoko złocistemi włosami, czekającą na koło, które kat podnosi ruchem wściekłym, pogodną nawet wobec śmierci; — błogosławiona ta kaplica Portinari, gdzie wirują w kopule dokoła amorki modelowane przez Michelozza, dzwoniąc zawieszonemi na giętkim sznurku złotym owocami, kwiatami i liśćmi! Błogosławione te wązkie sale galeryi Poldi, które miały dla nas taki ponętny urok ustronia, gdzie spędziliśmy tyle chwil długich, szczęśliwych w towarzystwie mistrzów medyolańskich! Są oni tam tak dobrze przedstawieni w obrazach tak trafnie dobranych, niezbyt wielkich, jakby dostępniejszych na tych murach siedziby prywatnej! Dostrzegłem w źrenicach Eweliny rozbudzenie się inteligencyi pod wpływem tych wrażeń subtelnych lub wzniosłych. Widziałem jak te przepyszne obrazy wnikały w nią, utrwalały się w jej myśli, jak urabiały się jej wspomnienia, jak pszczoła wewnętrzna miód zbierała... Na ten widok wchodził we mnie spokój. Wystarczyła wszakże jedna rozmowa poufniejsza, abym go utracił nanowo.
Stało się to dziś, nad wieczorem. Nieco zmęczeni zwiedzaniem kościołów, między któremi znajdował się jeden, noszący na frontonie dewizę — moją dewizę: Amori et Dolori sacrum... Poświęcony Miłości i Cierpieniu... — przechadzaliśmy się pod drzewami ogrodu Publicznego, prawie pustego w danej chwili. Wchłanialiśmy w siebie — ja przynajmniej ciszę pięknego wieczoru, przezroczystego i ciepłego. Mówiliśmy o wrażeniach z dni ostatnich i, przy tej sposobności, o wdzięku właściwym boskim artystom lombardzkim, o tym ideale poważnym i rozczulającym, zmysłowym i skupionym, który przebija się w tajemniczym wdzięku ich Madon i Herodyad, w szlachetności typu, jaką nadają obliczom swoich starców. Przypomniałem sobie jedną myśl da Vinci’ego, czytaną niegdyś, i przytoczyłem ją Ewelinie, tłómacząc za razem.
Siccome una giornata bene spesa dà lieto dormire, cosi una vita bene usata dà lieto morire... Podobnie jak dzień, dobrze zużytkowany, daje sen wesoły, tak samo życie, użytecznie spędzone, dodaje wesela śmierci... Ten piękny frazes, to niby wieczór włoski — mówiłem, — To wieczór dzisiejszy. I to również obraz starości tych starców... Przypominam sobie, że słowa te obudziły we mnie odrazu niesłychany podziw, gdy je wyczytałem, nie pamiętam gdzie, podczas mego pierwszego pobytu we Włoszech przed laty sześciu... Nauczyłem ich się na pamięć i, jak widzisz, nie zapomniałem.
— Przed sześciu laty — powtórzyła Ewelina — miałam wówczas czternaście... — Zadumała się i mówiła dalej: — Nie mogę się oprzeć smutkowi na myśl, żeś ty przeżył tyle uczuć, że znasz już tyle rzeczy dla mnie takich nowych... Gdy opowiesz mi jaki szczegół, choćby najdrobniejszy, taki jak ten właśnie, dotyczący twojej przeszłości, jestem uszczęśliwiona. A zdarza ci się to tak rzadko!... Tak, tak — ciągnęła dalej — rozmawiając że mną, jak przez te dni ostatnie, z tkliwością, za którą jestem ci taka wdzięczna, mówisz mi o wszystkiem, tylko nie o sobie... Czy myślisz, że ja tego nie dostrzegam?... Ach! gdybym mogła się odważyć!...
— Odważ się — rzekłem.
Ton, jakim mówiła, dotknął punktu bolesnego w sercu mojem. Jednakże nie byłbym mógł jej powstrzymać, jak wskazywał rozsądek. Przestała już od pewnego czasu wypytywać mnie o przyczynę mego smutku i milczenia. Dlaczego? miałem się dowiedzieć pobudek tej dyskrecyi i przekonać ile ukrywała namiętnej obawy.
— A więc odważę się — odparła. — Byłeś taki dobry przez ten cały tydzień! może będziesz lepszy jeszcze. Im więcej przebywam z tobą, tembardziej cię kocham i tembardziej rozumiem, że nie dajesz mi się cały... Nie przerywaj mi. Pozwól mi wypowiedzieć chociaż raz jeden co myślę, szczerze, otwarcie. Tak, rozumiem i pojmuję też przyczynę. Jeżeli, zanim manie poznałeś, przeżyłeś te wszystkie wrażenia umysłowe, przeżyłeś też również i różne uczucia. Są chwile, kiedy mówię sobie, że pozostał ci po nich nie żal, bo nie byłbyś się ze mną ożenił, jesteś zanadto prawy, ale wspomnienia... Niekiedy zdaje mi się, że miałeś w swem życiu wielki smutek; że cóś, czy ktoś sprawił ci ból, wielki ból... Czy nie sądzisz, że w godzinach takich, jak obecna, kiedy jesteśmy tacy złączeni, tacy bliscy siebie sercem, mógłbyś mi opowiedzieć coś ze swego życia? A potem innym razem, coś więcej?... Naprzykład... widzisz, jaka się staję odważna... chciałabym tak bardzo wiedzieć, czy podczas tego pobytu w Medyolanie, przed sześciu laty, miałeś, nie przy sobie, nie zrobiłbyś mi tego, żeby mnie zawieźć do tej samej miejscowości, ale gdziekolwiek, kogoś, kogo kochałeś...
— Nie — odpowiedziałem — nie kochałem nikogo...
— Ale przed laty siedmiu, ośmiu, przed dziewięciu?... Albo potem? — nalegała. — Miewam nie kiedy takie nieprzeparte wrażenie jakiejś tajemnicy w tobie!... To tak, jakgdyby w naszym domu był pokój, do którego nie pozwoliłbyś mi nigdy wchodzić... — I nagle, cała drżąca wobec mego milczenia, zawołała: — Ach! zraziłam cię, dotknęłam, widzę, czuję... Wybacz mi i nie odpowiadaj. Jestem taka niezręczna, taka nietaktowna! Nie umiem się z tobą obchodzić. Ale, bo widzisz, ja cię tak kocham!... — dodała przejmującym do głębi głosem.
Uspokoiłem ją jak mogłem czułemi słowami, którym uwierzyła, a może udawała, że im wierzy. Odgadywałem przez cały wieczór z jej oczu, że i ona czuła to, co ja odczuwam, iż harmonia między nami może istnieć tylko wtedy, jeśli milczeć będziemy o rzeczach najtajniejszych. Czy marzenie zostania mężem-przyjacielem tego kochanego dziecka jest także złudzeniem, podobnie jak tamto marzenie zostania. mężem-kochankiem? Ale, cóżem uczynił z doświadczeniem życiowem? Czyż nie wiem, że nie może nigdy być przyjacielem kobiety ten, w którym ona się kocha? W sercu namiętnem istnieje zawsze potrzeba spotkania takiego samego żaru, jaki je trawi, lub udzielenia komuś własnego. Jakim trafnym instynktem wiedziona ta naiwna Ewelina, która nie zna zupełnie życia, odgadła układ, jaki zawarłem z samym sobą, mój wysiłek, żeby w rozmowach naszych dotykać tylko przedmiotów obojgu obcych! Z jaką przebiegłością pochwyciła pomyślną sposobność, by mnie wprowadzić nanowo do tej dziedziny uczuciowej, gdzie nie mogę z nią pozostać! Zbyt wiele narażę, gdybym obudził to, co spać powinno.
Z jaką pewnością określiła prawdziwą przyczynę zatargów moralnych, które mnie dręczą od naszego ślubu! Jak ona przeczuła moją tajemnieę i jej naturę! Jak słusznemi były jej słowa: „Ktoś czy coś sprawił ci wielki ból!...” Jakże zadrżałem, w duchu, gdy powiedziała owo: „przed laty ośmiul...” Tak, osiem lat temu, o tym czasie byłem szczęśliwy, bardzo szczęśliwy. Ale z kim?... W czasie owym, w ciepłe popołudnia wrześniowe, jeździliśmy, Antonina i ja, aż do lasów Chaville i Viroflay. Pęk róż, przygotowany dla niej, przepełniał wonią miłości karetę, która nas unosiła przez ludne przedmieścia, a potem przez lasy. Niebieskie firanki jedwabne spuszczone były do wysokości jej twarzy. Z rozkoszą wdychała powietrze, które wpadało, gdy kareta zaczęła się toczyć pod zielonemi jeszcze gałęziami. Wysiadaliśmy i, po krótkiej przechadzce, sadowiliśmy się pod pinją, zawsze tą samą, na polance, ja kładłem się u jej stóp, ona głaskała pieszczotliwie moje włosy. Ptaki śpiewały. Liście drżały. Niebo było błękitne, a ja patrzyłem w jej oczy, które spoglądały w głąb mego serca. Bo wówczas nie miałem co ukrywać. Gdy rozmawialiśmy, Antonina nie spotykała się nigdy we mnie z milczeniem, z zakątkiem zamkniętym, z pokojem, do którego się nie wchodzi, jak powiedziała Ewelina. Boże! Gdyby ona domyślała się, co ukrywam w owym zamkniętym pokoju i jakie ujrzałaby tam widmo!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
3.
Neapol, 7 października.

...Moje godziny wielkich wzruszeń przypadają zawsze nocą, kiedy, leżąc w łóżku puszczam wodze myśli i pozwalam jej rozwijać się swobodnie, bez końca. Rośnie też, wzmaga się i ogarnia aż po krańce całą moją istotę. Czuję, że mnie pożera, że idee nabierają wypukłości przedmiotów dotykalnych, że wspomnienia piętrzą się na wspomnieniach i powstaje cały gmach żalów i pragnień, nadziei i woli, który wzrasta, wzrasta i wzrasta. Nie kieruję już moją duszą. Żyje ona życiem własnem, nieokreślonem, bezmiernem, którego jestem świadkiem i ofiarą. Napróżno w okresach głębokich rozterek, jak obecne, usiłowałem pokonywać się, poskramiać te napady gorączki wyobraźni. Były zawsze silniejsze, ale nigdy nie owładnęły mną z taką siłą, do jakiej wzmogły się w ciągu ostatnich tygodni. Nigdy też nie doświadczałem z ich powodu tego, co doświadczam teraz, leżąc nieruchomie śród ciemności, czując, jak rozpoczyna się ta praca wewnętrzna w moim umyśle; a o kilka kroków, w pokoju sąsiednim, do którego drzwi nie są zamknięte, śpi Ewelina.
Wstaję niekiedy i na palcach podchodzę do tych drzwi, by się upewnić, że śpi istotnie. Słyszę jej równy oddech, słyszę niemal bicie jej serca. Tego serca takiego młodego, takiego czystego, którego bicie przyśpieszały jedynie uczucia proste i prawdziwe! I powracam do łóżka i gdy ona. śpi, myślę o tem, że jej los rozegrywa się we mnie, w tym dramacie wzruszeń sprzecznych i niezwyciężonych, których jestem widownią. Ach! wolę, że ona śpi, że zazna przynajmniej zapomnienia i że ja sam tylko odczuwam z podwojoną nagle siłą wszystkie rany naszego małżeństwa. Ona domyśla się aż nadto, nie wiedząc nic. Gorzej mi znacznie, gdy śród tych ciemności odgaduję, że i ona się obudziła, że wie, iż nie śpię i powstrzymuje się od mówienia, nie rusza się, nie oddycha, w obawie, aby ton mego głosu, gdybym do niej przemówił z drugiego pokoju, nie zdradził jej, że napadła na mnie jedna z moich złych chwil. Ewelina ma chyba dar podwójnego wzroku, tak umie je przeczuwać. Gdy przyjdą na mnie, wie o tem dobrze, pomimo wszelkich wysiłków, jakiemi chcę ją w błąd wprowadzić. Gdy je przebyłem, wie również: ale po jakim znaku poznaje, po jakiej niewidzialnej dla każdego innego zmianie twarzy, którą usiłuję przecież wyrazić całe przywiązanie, jakie mam dla niej? po jakim błysku moich oczów, które posyłają jej same tkliwe spojrzenia? Niema spojrzenia, niema zachowania się, które wzięłoby górę nad oczywistością, jaką Ewelina sformułowała mi w tych dniach, gdy mnie znów pytała, a ja przysięgałem jej, że mi nie nie jest:
— Jest ci to, żeś moim mężem — odparła — żem ja twoją żoną, że cię kocham całem sercem, i że nie jesteś szczęśliwy...
Bezsenność nocy ostatniej była straszniejsza niż innych. Powrócę do myśli, jakie mnie dręczyły, żeby nabrać niezachwianego przekonania, iż postanowienie, jakiem się zakończyła, jest jedyne rozsądne, żeby w niem zaczerpnąć odwagę do dotrzymania go... Ewelina zasnęła, gdy się tylko położyła. Ja zdrzemnąłem się. Wiatr, który powstał już wieczorem, a który teraz pędził jęczące fale morskie, obudził mnie i stanęły mi odrazu w pamięci słowa: „i nie jesteś szczęśliwy!...” Powtarzałem je sobie po cichu i odczułem nagle bardziej niż w chwili, gdy były wypowiedziane, głębokie zniechęcenie i wielką tkliwość, jaką tchnęły. Chwyciły mnie za serce, jak dłonią, Przejmowały mnie tą niemocą wzruszenia, pod której wpływem łzy cisną się do oczu, a zwierzenia na usta. Niestety! Jakie zwierzenia? Przypomniało mi się że raz już w ubiegłym tygodniu powiedziałem sobie, „A gdybym jednak z nią pomówił? Gdybym jej wyznał prawdę, całą prawdę, że znałem kiedyś jej matkę, że ją kochałem, i że to właśnie jest tajemnica, która ciąży nad naszem malżeństwem?...” Tak, a potem powiedziałem sobie jeszcze: „Zamiar wyznania podobnego jest niedorzeczny. Jednakże istnieje coś stokroć niedorzeczniejszego od tego wyznania, a mianowicie: poślubienie tego dziecka i udręczanie się wspomnieniem innej; popełnienie takiego czynu i powiększanie winy smutkiem, jakiego przyczynia niewinnej moje postępowanie; kochanie jej do tego stopnia, że nie mógłbym jej porzucić, a nie dosyć jednak, żeby zapomnieć o tem, co było. Kto wie, czy spowiedź zupełna, nie uleczyłaby mnie?... Jeśli ona kocha mnie tak, że przebaczyłaby mi jednak?...” I, leżąc bezsennie, uprzytomniłem sobie znów chwilę, w której usiłowałem urzeczywistnić ten zamiar.
„Bawiliśmy wówczas we Florencyi. Pogoda była rozkoszna, upajająca, przechadzaliśmy się z Eweliną po alejach ogrodów Boboli. Tarasy ozdobione urnami i posągami, piękność widoków: Campanila, Stary Pałac, katedra, bulwarki nad Arno, ukazujące się na każdym zakręcie, wytworność nieba ponad naszemi głowami, szlachetny kształt gór w dali i odzywające się od czasu do czasu, śród tej atmosfery, odgłosy dzwonu, o brzmieniu przeciągłem, srebrzystem, wszystko składało się, by owiać tę godzinę urokiem niezwykłej poezyi. Ja jednakże nigdy nie czułem się bardziej pognębiony, bardziej zdręczony, niezdolniejszy do odbierania wrażeń szczęścia. Śród tego idealnego otoczenia ogarnęła mnie rozpacz, na widok, że i Ewelina napawa się temi pięknościami ze smutkiem, z tą melancholijną zadumą, która jej już nie opuszcza, bez owych porywów młodości szczęśliwej, jakie widziałem u niej jeszcze w Medyolanie. O, nielogiczności położeń fałszywych, z których fałsz tylko wyniknąć może! Czy powiedzenie jej prawdziwych przyczyn napadów smutku, które ją we mnie tak niepokoją, byłoby sposobem przywrócenia jej tych porywów? Niewątpliwie nie. Ale byłby to sposób zastąpienia przesileniem ostrem i ostatecznem powolnej malaryi, która nas oboje trawi. Lekarze określają chorobę, jako działanie natury, zmierzające do wytępienia szkodliwego zarodka. Zdawałoby się, że istnieje w duszy instynkt, który ją zniewala stosować tę metodę względem samej siebie i szukać zakończenia niedoli w wybuchach, choćby te miały doprowadzać do katastrof. Pod drzewami czarodziejskiego ogrodu Boboli zacząłem tedy mówić jej o matce, ja, który zazwyczaj rozwijam całą dyplomacyę, do jakiej jestem zdolny, by odwrócić nasze rozmowy od tego tematu! Korzystając z poprzedniej wzmianki o muzeum pana d’Andiguier’a, które z natury rzeczy przywodził na myśl ten krajobraz florencki, powiedziałem jej:
— Czem się to stało, że twoja matka, żyjąc z nim w takiej zażyłości, nie pomyślała nigdy o podróży do Włoch?...
— Ależ mama tu była — odparła Ewelina — z ojcem, na jesieni przed ślubem...
— I nigdy nie chciała tu powrócić?
— Owszem. Ileż razy słyszałam, jak wypytywała pana d’Andiguiera za każdym jego powrotem!... A potem nie jechała przezemnie. Nie chciała mnie opuszczać, a obawiała się zabrać mnie z sobą. Byłam wątła, bała się dla mnie zmęczenia, jedzenia hotelowego, zmiany klimatu. Czy ja wiem? Na rok przed śmiercią mówiła jednak o podróży. Miałyśmy jechać z naszym starym przyjacielem. Potem puściła go samego... Byłam całą treścią jej życia. Poświęciła dla mnie wszystko.. Przezemnie nie chciała wyjść powtórnie zamąż. A była taka piękna!... Co jabym za to dała, żebyś ją był znał!... Taka piękna i taka czarująca!... Miała w sobie nieprzeparty urok, któremu nie oparł się nikt, kto się do niej zbliżył; taki łagodny, równy sposób obejścia, że każdy czuł się przy niej bezpieczny. Miała dar okazywania przywiązania, a nikt z tych, dla których była dobra, nie zapomniał jej. Dzisiaj jeszcze, gdy mówię o niej z panem d’Andiguier’em, czuję, że ma ją tak żywo przed sobą, jakgdyby wczoraj odeszła od nas; i mnie jest tak samo. Niech tylko zamknę oczy, a widzę ją taką, jaką ją całowałam, zanim wyszła, w dzień tego okropnego wypadku... Widzę jej spojrzenie, jej włosy, jej usta, widzę ją całą, z palcami na tych ustach, przesyłającą m1 w progu ostatni pocałunek... ostatni...
Mówiąc to, przymknęła powieki. Widziała widmo i ja widziałem je również... Antonina była tuż, w tym ogrodzie, patrzyła na nas swemi głębokiemi źrenicami, ale nie jednakowem spojrzeniem. Podwójne życie, o którem marzyła, przedłużało się po jej śmierci, skoro, wywołując ją, Ewelina głośno a ja w duchu, w tej chwili, wywoływaliśmy, ona matkę najbardziej oddaną, najtroskliwszą z matek, a ja kochankę, najnamiętniejszą. najbardziej czarującą z kochanek. A jednakże ta matka i ta kochanka były jedną i tą samą osobą. To, co mówiła Ewelina o nieprzepartym uroku, o sztuce kochania i wzbudzania miłości zgadzało się aż nadto z mojem wspomnieniem. I ja przypomniałem sobie ostatni pocałunek, w progu innych drzwi, na kilka dni przed katastrofą. A kontrast naszych dwóch wizyj wykazał mi z miażdżącą oczywistością zupełną niemożliwość powiedzenia Ewelinie prawdy, mojej prawdy... Uprzytomniłem sobie tę niemożliwość ponownie nocy dzisiejszej, przeżywając w myśli całą tę scenę.
Nie, nie będę mógł nigdy, bez popełnienia zbrodni, przyłączyć do czystego obrazu, jaki zachowała o swojej drogiej umarłej, obrazu drugiego, kochanki z moich schadzek! Byłaby to zbrodnia względem Antoniny, która z taką nieubłaganą stanowczością chciała tego rozwodu między matką a kochanką, właśnie dlatego, by żaden cień nie zaćmił nigdy jej wspomnienia w sercu córki. Byłaby to zbrodnia wzęględem tej ostatniej, której odebrać tego nie mam prawa; nie mam prawa burzyć tej kaplicy duchowej, do której wchodzi, gdy chce widzieć matkę. I podobnie jak nasza przechadzka po ogrodach Boboli skończyła się bez wyjaśnienia, bez wyznania mojej tajemnicy, tak samo trwać będzie dalej nasze życie, bądź jak bądź, i ja jej nie powiem. Ale chwilami, jakże mi cięży, jak mi ciężyła tej nocy, na początku mego samotnego czuwania, przy odgłosie wichru, coraz przeraźliwszego! Bałem się, żeby burza i Eweliny nie wyrwała ze snu... Zdawało mi się, że słyszę, jak się porusza i pocichu, bez światła, poszedłem do jej pokoju, aż do łóżka. Spała.
Spała, a nawet w tym śnie kochała mnie jeszcze, bo gdy usiadłem na chwilę przy łóżku, ręka moja zetknęła się z jej dłonią i, choć nie odzyskała przytomności, odgadywała widocznie przez sen, że to ja, bo palce jej zacisnęły się zlekka dokoła moich. Ten ruch taki tkliwy, taki pełen ufności przypomniał mi inną naszą rozmowę i to, co mi powiedziała nie dalej, jak onegdaj wieczorem. Jechaliśmy drogą wiodącą do Pausilippo, a chwila była znów czarowna: księżyc wschodził na niebie szafirowem, bardzo ciemnem i bardzo łagodnem, aksamitnem, piękne zarysy zatoki zlewały się, zacierały w tym blasku elizejskim. Miasto za nami rozściełało się na wybrzeżu, hałaśliwe, oświetlone, a w dali, na stokach wulkanu, rozlewała się lawa czerwonemi plamami. Morze rozedrgane, rozpościerało się miejscami czarne, miejscami lśniące. Gromady chłopców i dziewcząt biegły nieustannie za naszym powozem, dzieci żebrały, jedne fikając koziołki, jak akrobaci, inne rzucając z niesłychaną zręcznością kwiaty do powozu. Patrząc na nie zaczęliśmy mówić o dzieciach opuszczonych i nagle Ewelina, zwróciła się ku mnie i spytała:
— Czy między kolegami znałeś dużo takich, którzy mieli dzieci nieprawe i porzucili je?...
— Kilku — odparłem; — dlaczego?...
— Dlatego, że to jest czyn, który mi się wydaje najpotworniejszym ze wszystkich, jakie mężczyzna może popełnić i chciałabym wiedzieć, jakiemi powodami tłómaczy go przed własnem sumieniem.
— O, niejednym — odparłem — choćby niepewnością ojcostwa...
— A jak niema niepewności?...
— To ją się wytwarza... — odpowiedziałem, śmiejąc się.
— A czem się taki pan usprawiedliwia we własnych oczach?...
— Mówi sobie, że błąd młodości nie powinien ciążyć nad całem życiem. Uważa, że zrobił swoje, jeśli dał matce pewną sumkę.
— I żeni się i nie mówi o tem żonie?... Jestem pewna — mówiła nawpół żartem, z półuśmiechem, jak wtedy, gdy chcemy wybadać kogo, nie badając jestem pewna, że tybyś tak nie postąpił...
— Nie miałem na szczęście potrzeby załatwiania podobnej sprawy — odpowiedziałem i, przybierając również ton żartobliwy, dodałem: — Mam nadzieję, że nie będziesz się trapiła podobnemi przywidzeniami?...
— Nie — rzekła, biorąc mnie za rękę; a ja po tym uścisku zrozumiałem, że wesoły ton mojej odpowiedzi oswobodził ją od wielkiego niepokoju.
Pytanie jej było dowodem, że w dalszym ciągu — wiem o tem aż nadto dobrze — nawet, gdy do mnie nie mówi, błąka się myślą dokoła tej męki, której tajemnicę czuje we mnie. Wpadło jej do głowy przypuszczenie o dziecku nieprawem, które może przed nią ukryłem. Cierpiała nad tem, nie wierząc: jednak w możliwość takiego faktu, a uwolniona teraz od tej obawy, powtarzała:
— O! nie! — a potem z niesłychaną tkliwością mówiła: — Widzisz, ja cię zanadto szanuję, żeby uwierzyć w coś naprawdę złego o tobie, żeby cię o coś takiego choćby podejrzewać... Zresztą, jaki mógłbyś mieć powód kłamania przed taką, jak ja istotą, którą ci jest oddana taka cała, że nie mogłaby mieć nigdy żalu do ciebie, nigdy o nic?.. Gdybyś przyszedł i powiedział mi: „Mam dziecko”; odpowiedziałabym ci: „Przyprowadź mi je, żebym je mogła kochać”. I kochałabym je, przez wzgląd na ciebie... Bolałoby mnie to trochę wprawdzie — dodała, pochylając uroczą główkę; — ale cierpieć przez kogoś, to znaczy odczuwać jeszcze lepiej jak go się kocha... — Poczem dodała poważnie, prawie uroczyście: — Ty nie wiesz jeszcze do jakiego stopnia i jak ja cię kocham. Dowiesz się może kiedyś, jeśli nie w tem życiu, to w tamtem z pewnością... Gdybyś wierzył, tobyś mnie rozumiał. Widzisz, będzie Sąd Ostateczny, a wówczas najtajniejsze uczynki, najbłahsze myśli staną się widocznemi. Jestem pewna, że w owej chwili nie ujrzysz nic w mojem życiu, coby nie powiększyło twojej miłości dla mnie, tak samo jak pewną jestem, że nie ukryłeś nic z twego życia, nic takiego, co mogłoby zmniejszyć moją miłość dla ciebie... Ja ci tak wierzę!...
„Ja ci tak wierzę!” Instynktowny uścisk dłoni podczas snu powtórzył mi zapewnienie najzupełniejszej ufności. Oddałem ten uścisk, zlekka, ostrożnie, aby nie przerywać jej spokoju. Odszedłem i gdy znalazłem się znów sam w swoim pokoju, myśli zaczęły pożerać mnie nanowo. Zapytywałem siebie, dlaczego każdy objaw szacunku, czci niemal, jaką ma dla mnie, sprawia mi taką szczególną przykrość, najnieznośniejszą może ze wszystkich. Ach! w tem tkwi pierwiastek najgłębszy cierpienia, w tem właśnie. Zrozumiałem przyczynę podczas tych bezsennych nocy, zrozumiałem i to, jaka praca dokonała się we mnie w ciągu tego krótkiego okresu czasu, jaki mnie dzieli od zaręczyn.
Zanim żyłem z Eweliną w tem nieustającem zetknięciu, nie przypuszczałem, żeby mogły istnieć takie, jak jej dusze, w których wszystko jest prawością, uczciwością i wraźliwością jednocześnie. Istniały dla mnie dwa światy: życia duchowego i życia zmysłowego i uważałem je za niemożliwe do pogodzenia w zasadzie. Trzeba było wybrać, i wybrałem. Nie przypuszczałem nigdy, żeby cała czystość jednego mogła się złączyć z całym żarem drugiego, żeby można tyle czuć i zachować taką prostotę serca, tyle cnoty przy takiej płomienności. Ta zasadnicza sprzeczność między jej jaźnią i moją, zdania takie, jak o Sądzie Ostatecznym, ujawniają mi ją całkowicie. I wobec dowodu, że w naiwności tego zaufania Ewelina uważa mnie za zupełnie podobnego sobie, buntuje się we mnie... co?... Honor poprostu. Zbyt silnem jest wrażenie różnicy między człowiekiem, którego ona widzi a tym, jakim jestem, zbyt jaskrawą oczywistość złego czynu, jaki popełniłem, zabierając całe życie stworzenia takiego niepokalanego, takiego obcego wszelkim rozterkom, wówczas kiedy dla mnie są one właśnie istotą sposobu czucia, kiedy to małżeństwo było dla mnie rozterką najwyższą.
Wina to zawsze tego podobieństwa, które nie pozwoliło mi dostrzedz jej odrębnej indywidualności. Zdawało mi się, że odnajduję w jej sercu te same struny, co w sercu matki. Prawdą jest rzeczywiście, że ma po matce zdolność zatapiania się w uczuciu, i sztukę okazywania uczucia tego z taką subtelnością, piętnowania niem wszystkich ruchów, wszystkich myśli. Ale u Antoniny nieszczęśliwe małżeństwo, długie lata przymusu, nawyknienie do skupiania się w sobie zniweczyły prostotę, wytworzyły pierwiastki złożone w charakterze, dzięki którym mogła mi być prawdziwą towarzyszką. Była moją duszą-samicą, jak sama mówiła niekiedy. Moja chora uczuciowość, która już nie była prosta, dostrajała się tak ściśle, tak nierozerwalnie do jej uczuciowości. Gdybym był ożenił się z nią a nie z Eweliną, mógłbym, jestem pewien, nawet w takiem szczególnem małżeństwie, pokazać się jej takim, jakim jestem, wyznać jej całą prawdę, wszystkie występki; odnalazłaby własne serce w mojem. Ona i ja byliśmy z tej samej rasy, z tych dusz chciwych uczucia, nienasyconych wzruszeniami, z tych umysłów niecierpliwych i śmiałych, które dążą do szczęścia, nie bacząc na prawa, wbrew ich wymaganiom.
Ewelina należy do rasy innej — do rasy dusz uległych, harmonijnych, które nie rozumieją wzruszenia po za granicami obowiązku, które nie chciałyby szczęścia okupionego ceną błędu, które nie mogłyby go chcieć, bo takie szczęście nie byłoby już dla nich szczęściem. Gdyby to pobożne dziecko ujrzało mnie takim, jakim jestem, śród tej jasności, która według jego wyobrażenia, rozświetli najgłębsze tajniki duszy w dniu Sądu Ostatecznego, — nie kochałaby mnie mniej, jestem pewien, — kto się raz oddaje tak całkowicie, nic już nie odbiera; ale jestem też pewien, że cała jej miłość stałaby się jakby wielką raną. Wiem to, i ta świadomość jest dla mnie jakby sądem istotnym, jakby potępieniem. To dziecko, samą obecnością swoją każe mi powątpiewać o pojęciach, które rządziły całem mojem życiem. Mniemałem zawsze, że, rzucony na tę ziemię, w świat, którego nigdy nie zrozumie, z przyczyny, której nie zna, dla końca, o którym nic nie wie, człowiek, przez kilka lat, jakie mu są dane między dwiema nicościami, ma tylko jedną racyę bytu: mnożyć, podsycać, podniecać w sobie wrażenia gwałtowne i głębokie, a ponieważ miłość zawiera je wszystkie w stopniu najwyższym, kochać i być kochanym. Przy Ewelinie zaś, suggestya, której opieram się daremnie, nasuwa mi pytanie czy, myśląc w ten sposób, nie omyliłem się. Powstaje we mnie pojęcie, którego nienawidziłem zawsze, jako najbardziej zabójczego dla życia uczuciowego, pojęcie odpowiedzialności, i wzmaga się coraz bardziej. Czuję się odpowiedzialnym wobec niej. Mam wyrzuty sumienia.
Jakież były dotkliwe tej nocy i jakże mnie dręczyły! Jak silnie odczuwałem to, co stanowi nieodwołalną nędzę naszego małżeństwa! Gdybym nawet odnalazł w objęciach Eweliny całe upojenie, jakiego zaznawałem już niegdyś, gdybym urzeczywistnił w pożyciu z nią ów program męża-przyjaciela, o którym marzyłem przez chwilę, to i wówczas jeszcze pozostałoby faktem, że jestem skazany żyć przy niej, kłamiąc nieustannie! Cokolwiekbądź zajdzie, między nami stać zawsze będzie ów fakt nieodwołalny, a ja nie mogę się zdobyć na to, żeby go przemilczeć zupełnie, ani żeby jej powiedzieć. Pozostanie zawsze to, że, obudziwszy w niej miłość, biorące jej serce i życie, pozbawiłem ją nazawsze możności spotkania człowieka, który byłby prawdziwie godny tej wiary, na jaką ja nie zasługuję. Jak ja znów tej nocy odczułem, że na nią nie zasługuję! Jak żywo przypomniałem sobie rozmowę z księdzem Fronteau i jego dziwne, prorocze słowa: „za które zostałbyś pan kiedyś strasznie ukarany!...”
Wicher wył ciągle, jęk morza nie ustawał. Ja ciągle nasłuchywałem. Ewelina spała spokojnie. Nie wiedziała nic o burzy, szalejącej na dworze, ani o tej, która rozszalała się we mnie. Zestrój zamętu żywiołów z zamętem w mojej duszy był taki zupełny, w śnie nieświadomym Eweliny obok mego dręcząceg czuwania tkwił taki symbol naszego całego życia, wspomnienie słów starego księdza poruszyło znów tak silnie ukrytą we mnie strunę mistycyzmu, że zacząłem myśleć, jak dawniej, o łączności umarłych z żywymi... Jeśli jednak wszystko nie kończy się za grobem. Jeśli z tamtej strony nieprzeniknionego mroku ci, którzy znikli, mogą nas widzieć? Jeśli zachowują dla nas uczucia?... Chciałem wierzyć, gdy odgadłem miłość Eweliny, że Antonina byłaby, że jest przychylna tej miłości. A jeśli dzieje się inaczej? Jeśli ta niemożność zaznawania szczęścia jest zemstą umarłej, owładnięciem mego umysłu przez jej umysł? Albo poprostu, jeśli moje małżeństwo jest dla niej, w tych ciemnościach, w jakie zapadła tak tragicznie, bez spowiedzi, bez skruchy, postacią męki wiecznej? Jeśli to jest jej piekło, to piekło, w które wierzy Ewelina, — choć jest nieświadoma, — w które wierzy ów ksiądz — choć jest takim mędrcem!...
Nad ranem, gdy blade światło dzienne zaczęło się wciskać przez szparę w firankach, podniecenie moje znikło. Zarzuciłem szlafrok i powróciłem do pokoju Eweliny, usiadłem przy jej łóżku, nie budząc jej i, oparty o krawędź, patrzyłem wśród zmierzchu porannego, na delikatne jej rysy, pogrążone w śnie spokojnym, na szczupłą szyję, dokoła której owijał się ciężki warkocz jasnych włosów; na rękę taką drobną w kostce, na te wszystkie oznaki wdzięku subtelnego, niemal kruchego. I, wobec tego słodkiego śpiącego dziecka, owładnęło mną z potężną siłą inne uczucie. Powiedziałem sobie, że śród tego zamętu w mojem życiu uczuciowem i umysłowem, pozostaje mi jeszcze obowiązek i że, spełniając go, mogę czynić, jeśli nie zupełnie dobrze, to przynajmniej nie tak źle. Obowiązek ten polega na odzyskaniu panowania nad sobą i oszczędzaniu żony — bo ostatecznie jakiekolwiek są moje winy względem niej w przeszłości, winy te należą do przeszłości, teraz zaś Ewelina jest moją żoną, to jest istotą, która mnie wzięła za podporę i której poprzysiągłem opiekę; winienem zatem oszczędzać jej wszelkiego oddziaływania podobnych napadów szału, jaki mnie nawiedził w ciągu tej strasznej nocy. Muszę się uspokoić, wypełnić przynajmniej tę rolę, do której jestem zdolny, a która streszcza się w skromnem, lecz dobitnem określeniu: głowy rodziny. Poślubiając ją postąpiłem źle, bardzo źle, gorzej niż źle, występnie. Jestem za to ukarany strasznemi katuszami moralnemi, i to jest sprawiedliwe. Niesprawiedliwością jednak jest, żeby Ewelina, będąc bez żadnej winy, cierpiała za moje błędy, albo — waham się zawsze wypisać te wyrazy, gdy chodzi o „biedną Antkę“ — za winy matki.
Nie będzie cierpiała. Postanowiłem oczyścić swoje serce, przezwyciężyć się nareszcie, jak żądał ksiądz: „Powinieneś pan wymazać przeszłość nietylko w czynach, ale i w duszy... Trzeba się rozstać, nietylko z żalem, ale prawie i że wspomnieniami...” Te to wspomnienia właśnie, które mnie prześladują, powinienem zabić. Muszę pożegnać się nazawsze z pamięcią o Antoninie, wyrwać tę przeszłość z serca, żeby zapanowała w niem tylko Ewelina... A do tego potrzeba mi uspokojenia się wśród samotności. W tem życiu, jakie prowadzimy, odgrywając wzajemnie przed soba nieustającą komedyę, staję się ofiarą takich różnorodnych wrażeń, że niepodobna mi skupić się, zrównoważyć, odrodzić w woli nareszcie odzyskanej. Postanowiłem zatem, dla dobra tego dzieła naszego wspólnego zbawienia, uczynić to, co robią osoby religijne w przededniu decyzyj stanowczych — zamknąć się istotnie w samotności. Dzisiaj jeszcze pomówię z Eweliną. Podam jej za powód dziwactwa usposobienia, w jakie znów wpadam, a wytłómaczenie to nie będzie zupełnie fałszywe i ona w nie uwierzy. Wymówię się zdenerwowaniem, wymagającem, abym spędził kilka dni samotnie, blizko niej, lecz bez niej, naprzykład w Sorrento. Ta rozłąka, pozwalając mi rozejrzeć się we własnej duszy i wytknąć ostateczną, dokładną drogę postępowania, zaznaczy też zwrot w naszych stosunkach. Obawiam się tylko, że Ewelina nie zechce uznać tej konieczności naszego rozstania, choćby na bardzo krótko. Ach! niechaj wstąpi w nią dusza matki, aby zdołała odczuć to, czego ja jej wytłómaczyć nie mogę...

Sorrento, noc z 7 na 8 października.

...Ewelina nie stawiała mi żadnej z tych trudności, jakich się obawiałem. Była istotnie córką Antoniny, tej, która mi mówiła: „Wezwij mnie, przybędę zawsze; skoro już nie zechcesz, nie będziesz mnie wzywał.” Gdy ja tłómaczyłem jej w coraz bardziej wikłających się słowach powody, dla których chcę ją opuścić na dni kilka, ona miała w oczach swoich tylko miłość. I pojechałem. Jestem tu, a ona tam, sama w obcem mieście, którego światła rzucają białawy odblask na niebo, z tamtej strony zatoki. Zostawiłem ją z pokojówką, która pielęgnowałaby ją, gdyby zasłabła, bo przecież bywają choroby nagłe. Są też nagłe śmierci, Tak przecież znikła jej matka... Zostawiłem ją... Co robi w tej chwili? Co myśli? Odgaduję ja, siedzącą na balkonie, usiłującą przeniknąć przestrzeń, podobnie jak ja; szuka mnie w dali, niepokój ją pożera. Jak ja miałem siłę wsiąść do powozu, który mnie uniósł zdala od niej, potem do pociągu, a potem do drugiego powozu, skoro każdy obrót koła powiększał dzielącą nas przestrzeń? Jak zwłaszcza, znając siebie, nie zrozumiałem, że nie zniosę tej samotności tak blizko niej, z myślą o tem, że ona cierpi, niepokoi się, płacze? Jeśli wierzyła w te powody, które jej podałem, w jakimże musi być niepokoju! Jeśli nie uwierzyła — w jakiej rozpaczy! A ja, czyż nie wiedziałem z góry, że samotność w takich warunkach zamiast uspokoić napady idée fixe, wzmoże je tylko?
Ta noc, którą spędzę zdala od niej, po raz pierwszy od naszego ślubu, zaledwie się zaczęła, a już wydaje mi się nieskończona. Wiatr uspokoił się. Niebo wyiskrzone gwiazdami. Morze, wzburzone jeszcze, ale łagodniejsze, uderza ze stłumionem westchnieniem o skały, na które wychodzą moje okna, a ja w tem westchnieniu dosłuchuję się innego, jakgdyby fale przynosiły memu sercu wołanie serca Eweliny. Rzecz szczególna! Wrażenie, że pozostawiłem ją na pastwę smutkowi, zagłuszyło na razie we nuie wszystkie inne uczucia. Cofnęło się nawet widmo Antoniny. Litość, jaką mam dla żywej, byłażby jedyną moją bronią przeciw biednej umarłej, która już nie czuć nie może? Czyżby w tem, w tem jedynie tkwiła siła zapomnienia, jaką pragnę wykrzesać z mej woli? Z mej woli? Jakgdybym miał wolę! Jakgdyby wolą u mnie nie było jedynie silniejsze uczucie!... Ale oto 1 ono, owo silniejsze uczucie, które mi dopomoże do Życia. Jest niem litość. Ach! ulegnijmy jej. Poddajmy się tej fali niewysłowionego wzruszenia, która tryska z mej duszy pod wpływem cierpienia Eweliny, i zaciera, zalewa wprost wszystko... Reszta, wspomnienia, żale, porównania, wyrzuty sumienia to pojęcia, czczy i niepotrzebny wir pojęć. Rzeczywistością istotną i bolesną jest tylko jej cierpienie. Rzeczywistością jest też i fakt, że litość dla niej każe mi ją kochać, Trzeba, ażeby wiedziała o tem, ażeby to widziała. Nie, nie pozostanę tu, nie będę już usiłował się przezwyciężać. Przezwyciężać się? Dlaczego pragnąłem tego? Żeby módz dać jej trochę szczęścia. Czyż nie zazna go, gdy jutro zobaczy, że wracam, nie mogąc znieść dłużej nawet tego krótkiego rozłączenia?... Ale jeśli złe godziny powrócą? Niech powracają! Przeżyjemy, bądź co bądź, tę, w której czytać będę w jej oczach radość bezmierną z mego powrotu, a ona w moich ża bezgraniczny, żem wyjeżdżał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
4.
Paryż, 2 grudnia.

...Powróciliśmy do Paryża, Ewelina jest w poważnym stanie. Jaka ona była śliczna, jaka wzruszająca, pełną wdzięku lękliwością, gdy oznajmiła mi tę ważną nowinę!
— Tak się cieszę — mówiła — a jednak powinnabym się bać... Tak — dodała — zbrzydnę i przestaniesz już zupełnie mnie kochać.
Usiłowałem uspokoić ją tkliwemi słowami. Tuliłem do siebie z taką szczerą czułością! Ta obawa, ażeby święta praca, jaka dokonywać się będzie w jej ciele, nie oderwała mnie od niej, wykazywała tyle miłości i tak małą ufność w przyszłość naszego małżeństwa! Ale czy zasłużyłem na to, ażeby myślała inaczéj? Czy na razie zachowałem się: odpowiednio, aby ją przekonać, że się myli? Czy przyjąłem wieść o przybyciu pierwszego dziecka, które stanowi dumę ogniska domowego, jak założyciel rodziny, z radością poważną, pełną nadziei, jakiej młoda ma: tka ma prawo wymagać od ojca?
Ognisko domowe? Czy my mamy ognisko domowe? Czy mają je ci, dla których życie wspólne nie jest zespoleniem, mieszkanie pod jednym dachem nie stanowi złączenia, gdy mąż nosi w sobie cały świat myśli, zabronionych dla żony, a ona wie o tem; gdy wie również, że dziecko, które zadrgało w jej łonie, nie zrodziło się z miłości, lecz z litości? Śród uniesienia, spowodowanego moim powrotem z Sorrento, poczęta została ta istotka, w godzinach roztkliwionego żalu i namiętnego współczucia. Nie jest owocem radości. Stanowi owoc wyrzutów sumienia. Nie jest potomkiem wesela i nadziei. To dziecko śmiertelnego szału, w jaki wprowadziła mnie świadomość cierpienia, którego byłem sprawcą. Ileż łez moich mieszało się z pocałunkami, śród których ten zaczątek duszy został powołany do życia! Owej nocy widziałem, jak Ewelina, uszczęśliwiona zrazu tem, co brała za szał miłosny, ocknęła się nagle z uniesienia w moich objęciach, sposępniała, w oczach jej zagasł płomień szczęścia, usta jej odwróciły się od moich, a gdy, zaniepokojony tym nagłym smutkiem, spytałem:
— Więc nigdy nie zechcesz uwierzyć, że cię kocham?...
— Nie — odpowiedziała — ty mnie nie kochasz, ty litujesz się nademną...
Śród takich wrażeń ojca i matki stworzone zostało to dziecko. Z chwilą, gdy Ewelina wymówiła słowa: „Jestem w ciąży...”, wspomnienie opanowało moją duszę i powstrzymało w niej instynktowną dumę rasy, która ogarnęłaby mnie niewątpliwie, podobnie jak tylu moich przyjaciół, nawet najobojętniejszych, najcyniczniejszych. Wyobrażam sobie, że suchotnik, znający swój stan, doświadcza, na wieść, że żona jego jest w ciąży, tego samego szczególnego uczucia, które przejęło mnie w owej chwili i juź mnie nie opuszcza. Pyta siebie, jak ja nie przestaję od tygodnia się pytać, jaka dziedziczność ciążyć będzie nad tem dzieckiem? Pytanie to zadałem sobie odrazu i zadaję nieustannie, — jakie zarodki choroby fizycznej i moralnej złożyła w niem chwila, w której zostało poczęte, śród uścisków dwojga istot takich wzburzonych? Jeśli to będzie syn, i do mnie podobny, czy przekazałem mu moją nędzną dzisiejszą duszę, chwiejną, rozwichrzoną, udręczoną i dręczącą? A jeśli córka, jaki ciężar niepokoju wzięła od Eweliny, od tej Eweliny, która wypowiedziała słowa takie rozdzierające a takie tkliwe:
— Ty mnie nie kochasz, ty litujesz się nademną!...
Jest w Biblii ustęp, który mi wpadł w oczy, przypadkiem, gdy byłem bardzo młody, w epoce pierwszych porywów do życia, i nie zapomniałem go dotąd, z taką uderzającą dokładnością bowiem odpowiadał odrazu stosunkom między mną a tymi, od których pochodzę. Ustęp to dotyczący proroka Eliasza i jego zniechęcenia, gdy, leżąc na piasku pustyni, pod cieniem jałowca, zawodzi: „Syt jestem życia, o Panie, zabierz duszę moją, skorom nie lepszy jest od ojców moich...” Okrzyk to taki smutny, a jednak mniej smutny od tego, jaki się wzniesie z mojego serca, jeśli będę zmuszony patrzeć na dziecko, które, podrastając, okaże się mniej wartem odemnie, który jestem mniej wart od mego ojca, mniej wartego od swoich przodków, skoro oni zrodzili go zdrowym jeszcze i zrównoważonym, a On zrodził mnie takim chorym! Jakim będzie ten syn mój ze mnie zrodzony? Byleby to tylko był syn!... Boję się strasznie, żeby to nie była córka, żebym w jej rysach, w jej oczach, ruchach, gdy wyrośnie, nie odnalazł tożsamości typu, który mnie kolejno tak pociągał i o takie przyprawiał cierpienia. Byłoby to nieustanne wznawianie tragedyi mego małżeństwa, uosobionej w tej postaci, która wzięłaby jakąś cząstkę z każdego z nas, z Eweliny, ze mnie i z Antoniny. Byłoby to owo wrażenie kazirodztwa, które mnie dręczy, ale już niezniszczalne, chodzące, żywe... I boję się, boję się uczuć, które mogłyby powstać w mem sercu. Można nienawidzieć własne dziecko, to okropne, ale się zdarza. Bodajby los oszczędził mi tego ciosu!...
Nasze pożycie małżeńskie jest tak mało zespolone, pomimo, iż istniejemy przy sobie, że Ewelina pragnie właśnie namiętnie córki, gdy mnie myśl o jej narodzinach przejmuje zgrozą. Nie domyśla się do jakiego stopnia mnie dręczy, gdy, siedząc ze mną przy kominku, prawi mi o swoich ambicyach macierzyńskich. Podaje mi wówczas takie czyste i proste powody, dla których wolałaby córkę; powody, wynikające z jej prawego, uczciwego sposobu pojmowania 1 odczuwania życia.
— Córka, widzisz — mówiła mi nie dalej jak wczoraj — stanie się jakby przedłużeniem mojego dzieciństwa. Będzie dla mnie tem, czem ja byłam dla matki. Ja zaś będę dla niej tem, czem matka była dla mnie. Zacznie się dla mnie nanowo, z rolami zamienionemi, z różnicą wieku, ten sam tryb życia w tym samym domu. Taka rada jestem, że ten nasz pałacyk nie został sprzedany! Tak miłą mi jest myśl, że śpię w pokoju, gdzie mama spała! Tak słodko mi będzie pomyśleć, że moja córka śpi w pokoju, w którym ja spałam dzieckiem! Chciałabym mieć pewność, że będzie tu mieszkała po mnie. Syna kochałabym także bardzo, ale nie dałby tego całkowitego wrażenia przedłużonego dzieciństwa, które mi jest takie drogie. Nie miałam brata a ojca znałam zaledwie. Dla mnie rodzina to matka i córka... Przepraszam, — dodała ujmując moją rękę — i ty także...
Dostrzegła znów na mojej twarzy odbicie wzburzenia wewnętrznego i przypisała je słowom swoim. Nie myliła się, tylko, że przyczyny tego wzburzenia różniły się bardzo od tych, które jej poddawała tkliwość. Moje pojęcia o rodzinie są zupełnie takie same, jak-jej. Instynkt ciągłości, potrzeba odczuwania drogich umarłych dokoła siebie, poruszania się w ich atmosferze; pragnienie życia tym samym trybem co oni, odnajdywania ich przeszłości we własnej teraźniejszości i przedłużania, uwieczniania tej przeszłości w przyszłości dzieci swoich, wszystkie te uczucia takie szlachetne, takie prawdziwe, są cementem spajającym podwaliny ogniska domowego, wiem to, czuję równie dobrze, jak ona.
Ognisko domowe? Zawsze te same wyrazy, które mnie prześladują jak zwrotka, streszczająca tęsknotę za tem, co dostrzegam dziś słodkiego, głębokiego, wzmacniającego serce w małżeństwie i w ojcostwie, a czego mi los odmówił. Jakże mogę przyłączyć się do marzeń Eweliny o przyszłości tej córeczki, którą widzi już, roześmianą, rozbawioną, z błękitnemi oczyma i płowemi kędziorami w pokoju, niegdyś pokoju Antoniny? Pod wpływem czci, jaką ma dla niej, matka staje się w jej wyobraźni babką, Dla mnie zaś ta matka jest kochanką i bałbym się odnaleźć w mojej córce jej namiętną czułość, która mnie upajała w dwudziestym piątym roku życia. Jakże mógłbym w tem mieszkaniu oddychać atmosferą prawdy, którą oddycha w niem Ewelina? Dla niej ten pałacyk, gdzie wzrosła, stanowi też miejsce, w którem jest najbardziej sobą. To dom, jej dom, siedziba, gdzie może najswobodniej poddawać się swoim najszczerszym radościom i smutkom. Dla mnie mieszkać tu, to kłamać, kłamać każdem spojrzeniem, kłamać każdym ruchem, każdą postawą, skoro nie mogę wypowiedzieć ani jednej z tych myśli, jakie budzi we mnie widok pokojów, w których przebywała moja kochanka... Jakąż przepowiednią była owa pierwsza wizyta, kiedy zdawało mi się, że ujrzałem ją w głębi buduaru, w zwierciadle, w którem niewątpliwie przeglądała się chciwie w dniu naszych schadzek, chcąc się upewnić, czy jest ładna, czy będzie mi się podobała! Jak ona powraca do tych pokojów, którym Ewelina usiłuje koniecznie nadać ten sam wygląd, jaki miały dawniej! Pomnaża w niech liczbę wizerunków matki. Chce, mówi, podczas ciąży mieć zawsze jej obraz przed oczyma, ażeby dziecko ukształtowało się według urody matki, Odnajduję tedy Antoninę nieustannie, Antoninę w różnych porach życia: tu małą dziewczynką, a już taką subtelną, przedwcześnie wrażliwą i delikatną; tam już starszą, gdzieindziej w przededniu ślubu, to znów po ślubie, a potem z czasów, kiedy mnie kochała; i patrzy na mnie z głębi przeszłości, wzywa mnie, kusi...
Kusi? Do czego?... Do połączenia się z nią nareszcie, do wejścia w te wielkie ciemności, gdzie ona spoczywa od tak dawna — za dwa dni będzie już osiem lat. Przewracając kartki jednego z zeszytów mego pamiętnika znajdę tam dowód, że o tej samej porze, rok temu, ogarniało mnie już bezgraniczne zmęczenie, jakby wyczerpanie ostateczne całej mojej istoty duchowej, doznawałem uczucia, że moje życie skończyło się. Nadzieja zgalwanizowania serca, znużonego bez granic, kazała mi zbliżyć się do Eweliny, a potem ją poślubić. Spełnił-że się cud wskrzeszenia, którego oczekiwałem? Niestety! To małżeństwo z widmem oddalonej kochanki przywróciło życie tylko cierpiącym cząstkom tego serca. Cząstki szczęśliwe pozostały umarłe, umarłe jak kochanka mojej młodości i jak ta młodość sama. Oto, co mówi mi widmo oczyma i uśmiechem wszystkich swoich portretów, zwłaszcza wielkiego pastelu owalnego, który wisi w sypialni Eweliny. Nie chcę nigdy patrzeć na niego, gdy wchodzę do tego pokoju, a jednak patrzę, a raczej on patrzy na mnie zawsze... Jest to obraz już zupełnie wypłowiały, źrenice i usta jedynie zachowały siłę kolorytu, dla mnie wprost halucynacyjną. Wyobraża on tylko popiersie Antoniny, ramiona i ręce obnażone w staniku wyciętym, z ponsowego mousseline de soie, którego zwoje drgają dokoła tych kształtów wątłych, delikatnych, eterycznych, już jakby bezcielesnych. Zdawaćby się mogło, że cała krew z ciała nabiegła do ust purpurowych, cała jego energia do źrenic błękitnych. Łoże małżeńskie stoi o kilka kroków od ram złoconych, z których uśmiechają się do mnie te rozkwitłe usta, a jest to świętokradztwo mnie tylko wiadome i nie mogłem mu przeszkodzić, chyba popełniając zbrodnię gorszą jeszcze. Te cudne wargi poruszają się, mówią do mnie, powtarzają dawne wyrazy: „Chciałabym tak odejść, przed moją pierwszą zmarszczką, przed twojem pierwszem znużeniem...” I odeszła, jak pragnęła. Pomimo, że była matką, i to matką czułą, instynkt mówił jej, że nie powinna się starzeć.
Poezya życia rodzinnego, która jest bardzo głęboka, prawdziwa, nie godzi się z poezyą inną, niemniej prawdziwą i głęboką, a która była jej poezyą i moją. Są serca całe z porywów i uniesień, jak inne całe z przywiązania i przyzwyczajenia. Dla tych ostatnich ognisko domowe, dom, rodzina. Dla nich trwałość, przedłużanie życia uczuciowego, pomimo upadku starości, która nastręcza im tylko sposobność do pogody ducha i poświęcenia. Ale dzieje innych, tych, których marzeniem było nagromadzić całą potęgę wzruszenia w jednej chwili uniesienia najwyższego, choćby miały w niem zginąć, — dzieje tych serc przeczulonych i namiętnych, gdy raz dosięgną kresu, jakiego już nie przekroczą, — kończą się i to na zawsze. Oto, co chciała powiedzieć Antonina, taką radę daje mi z głębi grobu. Kto mnie powstrzymuje od pójścia za nią?... Nabój wsunięty do jednego z otworów rewolweru, który mam tu pod ręką... przyłożenie palca do cyngla, lekkie naciśnięcie... i wyjdę na zawsze po za obręb tego świata, gdzie przekroczyłem wiek pewnych radości i nie mam już mocy do zaznania innych, a gdybym ją miał, okoliczności byłyby zbyt wrogie. Nie mógłbym ich pokonać. Człowiek nie buduje sobie ogniska domowego w siedzibie kobiety, której był kochankiem i której córkę zaślubił. Sądziłem, że to można. Łudziłem się nadzieją. Chciałem. Nieprawda, nieprawda, nieprawda!...
Z jaką gotowością uległem urokowi śmierci dobrowolnej, który ogarniał mnie z gwałtownością zawrotu głowy! I znów oderwała mnie ta sama litość, która przed dwoma miesiącami, we Włoszech, napadła mnie z taką siłą. Zdawało mi się na razie, że będę mógł przemienić życie własne, a wraz z niem i życie Eweliny. Przekonałem się aż nadto dowodnie, że i to jest złudzeniem. Litość, to odruch, poruszenie duszy. Może wytworzyć czyn stanowczy, jak mój powrót z Sorrento, zniewolić do słów, jak te, które wypowiedziałem wówczas. Ale to nie jest stan duszy. To nie podstawa, na której możnaby oprzeć cokolwiekbądź trwałego. Litość wyczerpuje się wraz z bólem, który ją wywołał i odnajdujemy ją w sobie dopiero wtedy, gdy znów przyczyniamy komuś cierpienia. Gdy wyobrażam sobie Ewelinę, wchodzącą do tego pokoju i spostrzegającą mnie umarłego na ziemi, obraz jej bólu serce mi rozdziera. Mówię sobie: „Muszę żyć...” Czy mam słuszność? Czy napad rozpaczy, jaki spowodowałoby moje samobójstwo, nie byłby dla niej mniej bolesny, mniej okrutny, niż to życie nasze, ciągnące się długie dni, a może lata, bez zespołu serc, z oczywistością dręczącej mnie idée fixe, której napadów ukryć przed nią nie mogę?... „Przed pierwszem znużeniem...” mówiła Antonina, a ja mówię: „Ach! odejść przed ostatniem!”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
5.
Paryż, 8 lutego.

...Krok stanowczy staje się nieunikniony: albo trzeba powiedzieć żonie prawdę, całą prawdę, albo trzeba ją opuścić, odejść. Odejść? Dokąd, jeśli nie tam, do krainy, z której się już nie wraca? Wszystko jest lepsze od tego strasznego życia, które z każdym dniem bardziej zaognia ranę ukrytą, zamiast ją zabliźniać. Zasadnicza sprzeczność, na jakiej opiera się nasze małżeństwo, zanadto mnie dręczy. Moje nerwy wyczerpują się w tej walce i dochodzę do tego stanu rozdrażnienia ukrytego, w jakiem człowiek jest ciągle blizki popełnienia czynów, niezgodnych z jego charakterem. Niech się powtórzy scena dzisiejsza, a co się stanie z szacunkiem, jaki dotąd zachowałem dla siebie, pomimo wszystko, gdyż mogłem przynajmniej oddać sobie tę sprawiedliwość, że robiłem co mogłem, aby oszczędzić Ewelinie skutków mojej zgryzoty. Jeśli cierpi, to dlatego, że patrzy na moje cierpienie. Nigdy nie pozwoliłem sobie na baniebną nikczemność, w jakiej szukają ulgi udręczone sumienia, szerząc umyślnie dokoła siebie cierpienie dlatego, że same cierpią, a w danym wypadku nikczemność jest, doprawdy, niesłychana...
Miarą stopnia mego rozprzężenia umysłowego i prawie fizycznego jest błahość faktu, który posłużył za pierwszy powód do rozdrażnienia. Jadłem drugie śniadanie na mieście, sam, jak mi się to często zdarza, bez tłómaczenia się Ewelinie, która zresztą nigdy mnie o nie nie pyta. To najpewniejszy sposób, gdy czuję zbliżające się mary, które mnie prześladują i chcę je pokonać. Uciekam z domu i chodzę, chodzę bez końca. Niekiedy to wejście w tłum, którego nie znam zupełnie, usypia przywidzenia. Około godziny czwartej, uspokojony nieco, lub mniemając, że jestem uspokojony, powróciłem. Mały de Montchal był z wizytą u Eweliny. Drugi już raz od naszego powrotu odwiedza nas. Chciał prawdopodobnie tylko złożyć karty. Powiedziano mu, że pani przyjmuje i nie śmiał odejść. Czy powinienem był tłómaczyć sobie w ten sposób obecność dawnego konkurenta do ręki Eweliny, aby zachować najzupełniejszą obojętność? Być zazdrosnym o takiego Renégo de Montchal’a, to wprost śmieszne, a być zazdrosnym o kogokolwiekbądź w stosunku do Eweliny, to już niegodziwość, po tyłu dowodach całkowitego oddania, jakie od niej otrzymałem.
Niemniej, stanąwszy oko w oko z tym młodzieńcem, doznałem wielkiej przykrości i nie ukrywałem jej. Od pierwszego wejrzenia widocznem było, że się zmienił. Nie można powiedzieć, żeby przez ten jeden rok postarzał. Dojrzał. Przyczyna tej zmiany była mi aż nadto dobrze znana. Dość było przypomnieć sobie gwałtowną scenę między nami na torze wyścigowym w Hyères, jego szpicrutę wzniesioną nad moim koniem, potem wizytę u mnie i naszą rozmowę. Kochał Ewelinę i był zrozpaczony jej małżeństwem. Kocha ją jeszcze. Zachowanie się jego w tej chwili, jego zakłopotanie i widoczny przymus dowodziły tego aż nadto. Najelementarniejsze zasady taktu wymagałyby, żebym udawał, iż tego nie widzę. Ale nagle opanowała mnie myśl, która sprawiła, że stwierdzenie tych wskazówek stało się dla mnie niesłychanie przykrem, okrutnem niemal. Pomimo wad natury i otoczenia, pomimo miernego umysłu i przeszłości, spędzonej na pospolitych uciechach, ten młodzieniec byłby dla Eweliny lepszym mężem odemnie. Uczucie, jakie zachował dla niej w sercu, bez nadziei, bez wyrachowania, jest uczuciem prawdziwem, szczerem, prostem, a ztąd silnem, na którem można zbudować ognisko domowe. Ten skromny, odrzucony konkurent był żyjącem potępieniem anomalii, którą chciałem wziąć za podstawę mego małżeństwa a dokonałem tylko tyle, że z najsłodszego, najbardziej oddanego dziecka zrobiłem męczennicę — czy mam powiedzieć mego samolubstwa? czy jest samolubem ten, kto tak mało kocha siebie? — w każdym razie męczennicę, doprowadziłem do tego, że lepszem dla niej byłoby wszystko, niż to, co ją spotkało. Wrażenie to było takie głębokie, że obecność biednego chłopca stała mi się wprost wstrętną. Zaledwie odpowiadałem na uprzejme słowa, które czuł się w obowiązku mówić. Postępowanie moje zmieszało go ostatecznie. Poszedł nareszcie, a gdy zostaliśmy sami, Ewelina nie mogła się powstrzymać od zrobienia mi łagodnie, nieśmiało następującej uwagi:
— Dlaczego byłeś taki niegrzeczny dla pana de Montchal’a? Zmieszałam się twojem postępowaniem jeszcze więcej, niż on...
— Nie mam obowiązku być grzecznym dla kogoś, który przychodzi załecać się do ciebie — odparłem sucho.
— Pan de Montchal przychodzi się zalecać do mnie? — powtórzyła, bardziej zdziwiona niż wzruszona tą nadzwyczajną obserwacyą.
— Jeśli teraz nie stara się o twoje względy, to starał się dawniej — ciągnąłem, dalej — skoro chejał się z tobą żenić.
— Jakim tonem ty mi to mówisz? nie jesteś chyba zazdrosny o pana de Montchal’a? — Wiesz co, byłoby to nieco upokarzające — dodała z pół-uśmiechem.
— Dowodzi to, że jesteś jak wszystkie kobiety — odparłem — wstydzisz się za dawną kokieteryę.
— Ja, za kokieteryę? — zawołała i powtórzyła: — Za kokieteryę?...
W szkaradnych słowach moich było tyle złośliwości niezasłużonej, taką nikczemnością było zadawać ciosy temu tkliwemu sercu bez obrony! W chwili, kiedy po raz pierwszy mściłem się na Ewelinie za własne rozdrażnienie, doznałem wyrzutów sumienia, które, zamiast mnie ułagodzić, zirytowały mnie bardziej jeszcze. Na szczęście wejście poczciwej pani Muriel, która bawi przejazdem w Paryżu, przerwało tę niedorzeczną i ohydną scenę. Skorzystałem ze sposobności i wyszedłem z pokoju. Byłem okropnie niezadowolony z siebie i wstydziłem się, a ten wstyd zamienił się na nowy napad gwałtownego rozdrażnienia, gdy w pół godziny później pani Muriel zażądała odemnie chwili rozmowy.
— Co zaszło między Eweliną a tobą?... — zapytała, wytłómaczywszy mieszanie się do spraw naszych słowami, pełnemi przywiązania do siostrzenicy i do mnie. — Tak — nalegała — już oddawna widzę, że jest zamyślona, niespokojna, smutna. Moje córki zauważyły to samo. Dziś spostrzegłam odrazu, że mieliście sprzeczkę. Nie chciała mi się przyznać w żaden sposób. Ale ty, Stefanie, powiesz mi. Kocham ją, jak własną córkę, wiesz o tem. Ciebie kocham, jak syna... Między młodem małżeństwem zachodzą niekiedy nieporozumienia, a trochę zaufania do rodziców, rozproszyłoby je z pewnością. Miejcie to zaufanie...
— Ależ nie nie zaszło, moja ciociu, zapewniam — odparłem.
Od naszego powrotu z Włoch obawiałem się podobnej rozmowy. Nieskończoną ilość razy dostrzegałem w oczach ciotki-matki, jak ją nazywa Ewelina, ten wzrok, który zapowiada pytanie. Mieszałem się zawsze wobec tego spojrzenia. Czyż i wobec niej nie byłem nielojalnym? Czy byłaby mi dała siostrzenicę, którą istotnie kocha jak własną córkę, gdyby wiedziała wszystko?...
— Nie — powtórzyłem — nic nie zaszło. To stan Eweliny dokucza jej bardzo, skutkiem czego jest zdenerwowana...
— Jak wy źle kłamiecie, moje dzieci! — rzekła pani Muriel i dodała: — A więc i ty, Stefanie, nie chcesz mi nic powiedzieć; nie masz racyi. Ale jeśli nie zwierzysz się mnie, to bądź przynajmniej z nią szczery...
— Co ciocia ehce przez to powiedzieć? — zapytałem, zdumiony dowodem przenikliwości tej zacnej kobiety. Była to znów, jak przed chwilą z powodu małego de Montchal’a, nauka dana nieświadomie przez duszę bardzo prostą, bardzo prawą, ale tem samem taką blizką głębokich prawd życiowych.
— Chcę powiedzieć odparła — że znam was tak dobrze oboje! Ewelina, małem dzieckiem będąc, miała już to samo, skoro tylko odczuwała coś żywiej, zamykała się w sobie, milczała. A ty, zauważyłam to dawno, widzę i teraz, jesteś taki sam... Słuchaj, wierz starej kobiecie, która kocha was bardzo oboje: unikaj milczenia. Nie dopuszczaj do trwałych nieporozumień. Rozmówcie się. Wyjaśnijcie sprawę. Zacznij ty, Stefanie! Jesteś mężczyzną i tyś powinien sterować łodzią. Jeżeli Ewelina jest zdenerwowana, stan jej usprawiedliwia to aż nadto... Nie zamilczaj nie przed nią i nie pozwól, żeby ona cokolwiek przed tobą zamilczała, zanadto ją to wyczerpuje...
Rozmówić się? Wyjaśnić? Jakiemi słowami? W jakiej chwili? Ta rada matki rodziny jest właśnie wyrazem tego, co dostrzegam przy każdym nowym epizodzie dramatu mego życia, że, chcąc tworzyć rodzinę, nie można mieć w głębi serca nie takiego, do czego nie możnaby się przyznać, co nieodwołalnie ukryćby trzeba — takie jest jej prawo, to jej pierwszy warunek. Ale gdy przytłacza nam serce ciężar nieodwołalnej tajemnicy; gdy czujemy jednocześnie i z jednaką siłą, konieczność wyznania i obowiązek milczenia; gdy znajdziemy się w takiem położeniu bez wyjścia, że tyleż cierpienia spowodujemy mówiąc co i milcząc — gdzież się wówczas zwrócić? Którą drogę obrać? I oto stanąłem na rozdrożu. Złośliwość postępku dzisiejszego wykazała mi to aż nadto. Jeśli będę w dalszym ciągu żył z temi żalami i kłamstwami w duszy, śród tych mar dręczących i tego milczenia, oszaleję. Już teraz napadają mnie niekiedy uczucia, do których sądziłem się zupełnie niezdolnym; ogarnia mnie odraza, chwilami wstręt niemal do ciąży Eweliny, do jej bezkształtnej postaci, do zmienionego oblicza, do tego skalanego ciała. Co za nikczemność! I co za pełna nieznośnej goryczy sprzeczność z tem, czego ona spodziewa się od tego przejścia, które błogosławi! Gdy po wizycie ciotki wróciłem do Eweliny, zastałem ją drżącą, wzburzoną, ale bez żalu do mnie za ten niesprawiedliwy wybuch gniewu; przepraszałem ją; padłem jej do nóg, obsypywałem ją słowami pieszczoty, a ona mówiła:
— Tyś taki dobry! Jeśli jesteś względem mnie taki, jak byłeś przed chwilą, to dlatego, że cierpisz. Widzisz, ja ci się już o nie nigdy nie pytam. Wierzę w to, coś mi mówił w Neapolu. Chcę wierzyć, że przyczyna twego cierpienia jest czysto fizyczna... W przeciwnym rązie bardzo karygodnem byłoby nie starać się wszelkiemi siłami doprowadzić do porozumienia między nami... Pomyśl, że jest nas teraz troje, że będziemy mieli naszą własną małą duszyczkę, którą trzeba będzie pielęgnować, ochraniać, jak wątłą roślinkę. A powiedzie nam się to tylko wtedy, gdy nie nie będzie stało między nami, gdy będziemy złączeni... ściślej jeszcze złączeni...
Ułożyłem głowę na jej kolanach, gdy to mówiła. Ruchem instynktownej tkliwości biała jej dłoń przesuwała się po moich włosach. Tak samo robiła niegdyś Antonina. Miałem duszę taką pognębioną, że to wspomnienie słodkiej umarłej przy słodkiej żywej już mnie nie bolało. Mówiłem sobie, słuchając wylewu serca mej biednej żony w tej skardze i jej nieśmiałego błagania o szczerość, której łaknęła, jak się łaknie powietrza i światła w lochu zamkniętym — mówiłem sobie, że ma słuszność, że praca wychowawcza, do której będziemy powołani, wymaga porozumienia zupełnego, że porozumienie to jest niemożliwe bez współudziału prawdy, że kłamię przed nią w tej chwili nawet, trzymając głowę na jej kolanach, i wywołując w tej postawie wspomnienie dawniejszych podobnych omdlewań duszy przy tamtej... A potem, gdy podniósłszy wzrok na Ewelinę, dostrzegłem jej bezkształtną kibić, przesunęła mi się nagle w pamięci smukła i rozkoszna postać mojego widma i ogarnął mnie bezbrzeżny smutek... Och! odejść, odejść z tego domu, odejść od Eweliny — odejść od własnego serca!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
6.
Paryż, 12 kwietnia.

...Coraz bliżej, coraz bliżej z każdym dniem... To do śmierci tak się zbliżam, do wyzwolenia, którego pragnę i obawiam się zarazem. Ja tak kochałem życie samo i wszystko w życiu — nawet jego bóle: — tak lubiłem wrażenia, że jeszcze dziś, chwilami, ten instynkt budzi się we mnie. Myśl, że roztopię się w nicości, przejmuje mnie dreszczem. Mróz przenika do najtajniejszych głębi mojej istoty, do dna mojej jaźni. A potem to wrażenie lodowatego zimna przechodzi w pewien stan błogości i dusza moja odpoczywa po znużeniu, jakiem ją wyczerpuje nieustający powrót tych samych niepokojów. Borykać się ciągle z jednakiemi trudnościami, bez możliwości pokonania ich, ulegać ciągle tym samym napadom wyrzutów sumienia i wrażliwości, bez wyjścia, co za nędza! Odrywam się od niej na kilka minut, przyzwyczajając myśl do uspokojenia ostatecznego. Jedynych chwil ulgi wewnętrznej doznaję tylko wtedy, gdy powoli z największą drobiazgowością, dokonywam przygotowań do samobójstwa, które uważam za nieuniknione, jakkolwiek nie jestem na nie jeszcze ostatecznie zdecydowany.
Wszelako, jakże niewiele dzieli mnie od tego kroku! Pomiędzy wystrzałem z pistoletu, który zakończy nareszcie tragedyę tego zbrodniczego małżeństwa, a chwilą, w której piszę te wyrazy, istnieje już tylko do zniszczenia bardzo niewielka ilość wątłej woli. Inaczej, czyż dopełniłbym ofiary, jakiej dokonałem dzisiaj? Czyż zdobyłbym się na zniszczenie nareszcie owego mieszkania, które pozostało nietknięte od śmierci Antoniny, a które odtąd będzie tylko wspomnieniem, ale wspomnieniem, z jakiem Ewelina przynajmniej się nie spotka, gdy mnie już nie będzie. Z chwilą, kiedy miałem siłę chcieć tego zniszczenia, będę miał siłę i do tamtego. Nie powstrzymuje mnie już upodobanie do życia, lecz tylko myśl o cierpieniu, jakiego przyczynię. Ale i do tej myśli przywykam. Siła tego wrażenia stępiała. Mam chorą duszę, taką chorą, że wszystko zaciera się w mojem sumieniu, nawet i to.
Mniemałem, że będę mógł kochać Antoninę i Ewelinę jednakową miłością, kochałem je obie, i teraz wydaje mi się niekiedy, że te dwie kobiety zniweczyły się wzajemnie w mojem sercu, i że nie mogę już nic odczuwać ani dla jednej, ani dla drugiej. Wiem już teraz aż nadto dobrze, iż nie zdolny jestem myśleć o jednej, nie cierpiąc z przyczyny drugiej. Gdy zaczynam rozrzewniać się nad Eweliną, powstaje obraz Antoniny i chwytają mnie znów wyrzuty sumienia. Gdy usiłuję wywołać urok lat dawnych i czar tej miłości, która mi była taka droga, wypływa obraz Eweliny i on znów sprawia mi ból nieznośny. Jest mi, jak gdybym je utracił obie, i utraciłem je. Utraciłem Ewelinę, bo mogę jej dać tylko cierpienie i przez nią tylko cierpienia doznawać. Utraciłem Antoninę — och! bardziej jeszcze, niż w dniu tragicznego wypadku — bo nie mogę już, jak wówczas, pogrążać się, trwać we wspomnieniach o niej! Przeszłość moja zatruła mi moją teraźniejszość, a moja teraźniejszość zatruwa mi moją przeszłość. Miłość dla matki przeszkadza mi kochać córkę radośnie, szczerze, lojalnie. Poślubienie córki nie pozwala mi bez rozpaczy myśleć o tem, że byłem kochankiem matki,
Podczas dokonanej w ostatnich dniach sprzedaży urządzenia mieszkanka na avenue de Saxe stwierdziłem z niezwykłym smutkiem martwotę mojej wrażliwości, wywołaną nadmiarem sprzecznych uczuć. Nawet przed ślubem odepchnąłem myśl zburzenia tych trzech pokojów, gdzie wszystko pozostało nietknięte. Miały one dla mnie oblicze istot żyjących. Prawda, że w owej chwili, w stanie obłędu uczuciowego, w jakim byłem, zdawało mi się, że nie robię krzywdy żonie, zachowując ten przytułek dawnego szczęścia. Ewelina i Antonina stapiały się tak ściśle w czci mojej, że relikwie dawnej miłości nie wydawały mi się wrogiemi dla nowej. Warunki zresztą były ułożone w taki sposób, że nie miałem potrzeby obawiać się żadnych komplikacyj faktycznych. Mieszkanie nie było wynajęte na moje nazwisko. Gdyby więc Ewelina dowiedziała się o jego istnieniu, mogłem powiedzieć, że wynająłem je dla jednego z przyjaciół, Jakóba de Brèves naprzykład, który chętnie wziąłby to na siebie. Skłamałbym. Ale kłamałem tyle razy! Odźwierny, którego pieczy powierzone są te pokoje, służy w owym domu dopiero od śmierci Antoniny. Nie znał jej tedy wcale, a gdyby go ktokolwiek pytał, mógłby powiedzieć tylko, że przychodziłem tam niekiedy i przebywałem po kilka godzin, ale sam.
Od czasu jednakże, gdy myślę poważnie o odebraniu sobie życia, nie chcę, żeby Ewelina, szukając przyczyn mojej śmierci, jeżeli umrę z własnej ręki, znalazła wskazówkę podobną. Postanowiłem więc zniweczyć na zawsze ostatni ślad tego, co było najlepszą częścią radości moich na tej ziemi. Wykonanie podobnego projektu streszcza się, faktycznie, do czynów bardzo prostych, ale jakże okrutną jest ich brutalność! Zwijać mieszkanie w takich warunkach, to znaczy mieć stosunki z mnóstwem ludzi i z ciężkiem sercem łączyć obcych z pracą, którą pragnęłoby się spełnić ze czcią, śród ciszy, jak obrządek nabożny. Dobijać targu z tapicerem, żeby zabrał wszystkie przedmioty w uniesieniu romantycznem ustawione niegdyś w pokojach, które skalają jego robotnicy, co za śmiertelna ironia, gdy człowiek ma duszę rozedrganą pożegnaniem najpiękniejszych snów swoich!... Rok temu jeszcze nie byłbym się czuł zdolny do tej profanacyi, inaczej jak z rozpaczą. Dziś dokonałem jej ze spokojem automatycznym, z jakim pozostali zabierają się do przygotowań pogrzebowych. Zadanie było straszne — bezwątpienia, Wypełniłem je bez zawahania się, a w chwili obecnej nie powiem, żeby to rozproszenie ukochanych sprzętów nie było mi bardzo bolesne, ale nie mam cienia żalu i dokonałbym tego samego jutro, gdyby było trzeba, z tym samym spokojem, z równą obojętnością.
Cała sprawa trwała dwa dni. Najciężej było mi wczoraj, gdy musiałem pójść do mieszkania i zobaczyć je znów, po tylu tygodniach. Kazałem się zawieżć do kościoła Ś-go, Franciszka Ksawerego. Tu wysiadłem z karetki i poszedłem, jak dawniej, przez ulicę i plac do Breteuil. Dzielnica mało się zmieniła od czasu, kiedy dążyłem temi samemi chodoikami, pod temi samemi wątłemi platanami, śpiesząc do słodkiego zacisza. Ten sam to zawsze zakątek, nieco bezładny, na krańcu przedmieścia, z nierównemi budowlami, ubogiemi sklepami, z odcinającą się na widnokręgu złoconą kopułą Inwalidów, która przybiera o zachodzie różowawe odblaski. Wielki nowy gmach, na rogu placu, wznosi się sześciu niezajętemi jeszcze piętrami, a po przez szyby widnieją na szerokich skrawkach papieru wyrazy: „Do wynajęcia.” Pomyślałem sobie, że kiedyś z temi mieszkaniami, takiemi bezimiennemi jeszcze, takiemi obojętnemi, związane będą strzępy życia ludzkiego, nadzieje, żale, radości, smutki; że może kochanek jaki przyjdzie kiedy później wywoływać i przed temi murami wspomnienia czułości, utraconych na zawsze, a przygnębienie, jakie mnie ogarnęło pod wrażeniem tej powszechnej niedoli, wzmogło się jeszcze na widok domu, do którego dążyłem. Ma tylko trzy piętra i cztery okna frontu. Mieszkanie nasze znajdowało się na pierwszem. Okiennice były zamknięte. Gdy wszedłem, a odźwierny otworzył okna, blask niewyraźny, zamglony, taki, jaki rzeczywiście powinien był towarzyszyć tym odwiedzinom — oświetlił znane mi dobrze przedmioty, rozjaśnił siedzibę, która była ongi naszem królestwem miłości. A dziś!...
Przystroiłem był ściany kilku dużemi fotografiami z ulubionych obrazów Antoniny — między innemi z zabawy sielankowej Watteau. Barwy fotografij były spłowiałe, podobnie jak materya portyer i obić, Atmosfera, unosząca się zazwyczaj w pokojach, które stoją pustką, pokładła wszędzie swoje szarawe cienie. Skronie biły mi przyśpieszonem tętnem, byłem jak spętany. Myśl, że mogę ztamtąd wyjść dopiero wtedy, gdy dokonam tego, co zrobić miałem, trzymała wszystkie moje nerwy w naprężeniu i nie pozwoliła mi oddać się rozpaczliwej zadumie, w jakiej się w tych pokojach pogrążałem, gdy przychodziłem w pierwszych czasach, kładłem się na otomanie, gdzie Antonina spoczywała zazwyczaj i tonąłem we łzach. Z suchemi oczyma zacząłem, czekając na kupca, którego odźwierny podjął się sprowadzić — niszczyć własnoręcznie te przedmioty, które stanowiły jej własność osobistą, których zabrać nie mogłem, a sprzedać nie chciałem. Kazałem rozpalić ogień na kominkach we wszystkich trzech pokojach. Wyjąłem z szafy szlafroczek jedwabny, koloru mauce, na którym dopatrywałem się jeszcze zarysów przecudnych kształtów jej postaci — darłem materyę w długie pasy i wrzucałem je w płomienie, Była tam też para lekkich sandałków, które również podarłem i spaliłem, szal koronkowy — i ten podarłem — grzebienie z jasnego szyldkretu — połamałem je w drobne kawałki. Straszny swąd spalenizny rozszedł się po pokojach i dusił mnie — nie zapłakałem do końca. Sprowadzony kupiec zastał mnie śród tego szczególnego zajęcia. Sądzę, że zdawał sobie sprawę z ukrytych powodów, dla których pragnąłem pozbyć się natychmiast tych mebli, gdyż ofiarował mi cenię śmiesznie nizką, ja zaś przystałem bez słowa protestu. Ułożyliśmy się, że wyprowadzka dokonano będzie tego samego dnia i że ja przyjdę nazajutrz, to jest dziś, obejrzeć raz jeszcze mieszkanie, odebrać kwit z opłaty komornego i zwrócić klucze.
I poszedłem. Dążyłem temi samemi ulicami, śród cudnej pogody tym razem i nie odczuwałem nawet jaką to promienne powietrze jest obelgą dla mego bólu. Coprawda nie doznawałem nawet bólu, bo niemoc śmierci była we mnie. Gdy stanąłem przed domem, spostrzegłem, że okiennice już nie były zamknięte. Szyby bez firanek wykazywały, że wyprowadzka jest faktem dokonanym. Kupiec czekał na mnie u odźwiernego i wręczył mi umówioną sumę, Podał mi kwit i podpisałem go mojem własnem nazwiskiem z obojętnością człowieka, który nie usiłuje zmylić niczyjej ciekawości, Może postąpiłem niesłusznie, ale co mogło mi to już szkodzić? Niechby nawet Ewelina dowiedziała się, że miałem do ostatnich czasów ukryte mieszkanie, co mnie to obchodziło? Obchodzi mnie to jedynie, żeby nie dowiedziała się nigdy, kogo tam przyjmowałem, a tego ani ten kupiec, ani nikt inny podejrzewać nawet nie może teraz, skoro ofiara spełniona, skoro zniweczyłem te wszystkie drobiazgi osobiste, podobnie jak pragnę, zanim skończę z życiem, spalić jej listy. Bodajbym miał do tej ostatniej ofiary tę samą energię, która pozwoliła mi wejść jeszcze raz do pustego mieszkania i obejrzeć pokoje, gdzie zabłocone buty tragarzy pozostawiły ślady na posadzce, ogołoconej z kobierca, gdzie strzępy obić wisiały na gwoździach, a szczątki spopielone przedmiotów, spalonych dnia poprzedniego, czerniły się w ogniskach kominków.
Zanim opuściłem to mieszkanie, którego progu nigdy już nie przestąpię, wszedłem jeszcze do sypialni, wychodzącej na ogródek. Długo wpatrywałem się w puste ściany, jak oszołomiony nagłem zniknięciem otoczenia moich uniesień i tęsknoty tyloletniej. Poczem, jak człowiek, który ucieka z miejsca, gdzie rozegrała się straszna scena, wybiegłem z tego domu śpiesznie, gorączkowo, nie odwracając się. Z tym samym pośpiechem szedłem przez ulicę Duroc i Masseran, te ulice, któremi tylokrotnie odprowadzałem Antoninę do kościoła Ś-go Franciszka Ksawerego. Wszedłem do kościoła. Odszukałem skarbonki dla ubogich, wrzuciłem do niej pieniądze, otrzymane od kupca, a gdym tego dokonał, czułem, że między mną a śmiercią nie stoi już nie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
4.
Paryż, 8 maja.

...Jestem u ostatniej stacyi mojej Golgoty. Zabiję się. Ostatnie noce spędziłem na niszczeniu wszystkich papierów, które nie powinny zostać po mnie. Spaliłem to, co powinienem był spalić. Napisałem do pana d Andiguier’a list, jaki powinienem był napisać i ułożyłem dla niego wydarte kartki niniejszego dziennika, które mogą kiedyś, gdyby Ewelina dowiedziała się prawdy, przemawiać nie za mną, lecz za mojem cierpieniem. Miałem tylko jednę chwilę słabości, ostatnią, gdy poszedłem pocałować ją w łóżku i ujrzałem jej oczy i jej uśmiech. A potem, spojrzałem na portret Antoniny, wiszący obok tego łóżka. Cała oczywistość najwyższych, nieodwołalnych przyczyń, które mi każą umierać, ukazała mi się tu, w tych dwóch twarzach, obok siebie, w twarzy żywej i w twarzy umarłej. W tej ostatniej chwili pożegnałem je obie, błagając przyczynę nieznaną, jeżeli ta przyczyna może być litościwą, żeby śmierć moja stała się zmazaniem winy i żeby nigdy, nigdy córka nie dowiedziała się, czem matka była dla mnie. Jeszcze kilka chwil i przestanę czuć... Och! co za wypoczynek!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

VI.
DWIE MIŁOŚCI.

Mało jest ciosów okrutniejszych dla człowieka z sercem, nad niezaprzeczoną wieść, po utracie osoby, która mu była droga, że osoba ta popełniła czyn, najzupełniej niezgodny z wyobrażeniem, jakie o niej zachował. Niema jej już, żeby się mogła obronić, wyjaśnić czem stało się, że zdolna była popełnić to, o coby jej nigdy nie posądził. Potępienie jej bez wysłuchania, zwłaszcza, gdy przyoblekła się już uroczystą powagą śmierci, przejmuje tego, który ją przeżył, uczuciem, że popełnia niecne świętokradztwo. Ale prawda jest silniejsza i zwycięża te pobożne skrupuły. Zawiedziony zaczyna przypominać sobie przeszłość, czas kiedy został popełniony czyn, o którym go zawiadomiono, Przypomina sobie jakieś zdanie, wypowiedziane przez zmarłego lub zmarłą, jakiś ruch lub spojrzenie. A więc ta istota, w którą tak wierzył, oszukiwała go? Grała przed nim komedyę?... Ból to głęboki, przepojony niewysłowioną goryczą, gdy takie odkrycie doprowadza do zerwania z bardzo drogiem wspomnieniem. Są umarli, z którymi zrywamy w ten sposób, umarli, których nie chcielibyśmy już widzieć po za grobem, a wydzieranie z serca przy: wiązania pośmiertnego ma wszystkie smutki powtórnego pożegnania, rozpaczliwszego niż pierwsze.
Bywa jednakże, że błąd, którego nie podejrzewaliśmy bynajmniej, uderza w strunę utajonej, łagodniejszej tkliwości naszej duszy. Zaczynamy litować się nad tym lub tą, którego już niema, że okazał się słaby. Do siebie tylko mamy żal za to, że owa serce nie otworzyło się przed nami. Wyrzucamy sobie, żeśmy go do wyznania nie zniewolili, żeśmy go nie odgadli Mówimy sobie: „Nie okazałem mu do statecznie, jak bardzo go kochałem”, i kochamy go więcej jeszcze. I następuje zbliżenie, zamiast rozłąki odrodzenie, nowy rozkwit wzruszeń żywych, tam gdzie wegetowały tylko zimne kwiaty żalu i wspomnienia. Jeśli taka potworna śmierć, za sprawą pogardy, lub takie odrodzenie, za sprawą litości, dokonywa się, gdy chodzi o uczucia czysto duchowej natury, naprzykład brata dla brata lub przyjaciela dla przyjaciela, tragiczność faktu jest niewątpliwie silna; mniej wszakże niż wtedy, gdy chodzi o ukochaną kobietę, i gdy dowiadujemy się, że ona też kochała po za nami, bez naszej wiedzy, że oddała się komuś, zupełnie nami nieznanemu, w warunkach, które były jednem kłamstwem względem nas. Ażeby mieszanina zazdrości fizycznej i zawodu moralnego nagle w nas wytworzona, nie zamieniła się w falę gorzkiej urazy, winniśmy być bardzo wspaniałomyślnego i wzniosłego sposobu myślenia. Wszystkie zdrady służą za kamień probierczy dla wspaniałomyślności, żadna jednak w tym stopniu co powyższa.
Filip d’Andiguier był niewątpliwie wspaniałomyslnym, w pełnem znaczeniu tego wielkiego słowa. Posiadał istotnie wrodzone szlachectwo porywów duszy, nie dopuszczające nawet cienia myśli nizkiej lub pospolitej. Był najzupełniej, instynktownie obcy owemu ubóstwu serca, które, w fakcie kochania bez wzajemności, dopatruje się oszustwa. Głęboka poezya jego uczucia dla pani Duvernay polegała właśnie na zrzeczeniu się zgóry wszelkiej nadziei i wszelkiego pożądania. Nie szemrał, że poślubiła innego mężczyznę i brał udział w jej pożyciu domowem, nie bez zazdrości, ale bez buntu. Największą jego zgryzotę stanowiło to, że nie była szczęśliwa. Gdy odzyskała wolność, żył dalej w jej otoczeniu, nie ośmielając się pomyśleć nawet, że coś mogłoby się zmienić w ich stosunkach. Gdy umarła, posunął cześć swoją aż do bohaterstwa w posłuszeństwie, którem zniewolony spalił bez czytania listy, jakie mu zostawiła. Najlżejszy cień samolubstwa nie zaćmił czystości tego uczucia, równie bezinteresownego jak promienność światła na niebie, jak rozwój liści na gałęziach, jak wszystkie dobroczynne siły przyrody. Nigdy nie postało mu nawet w myśli, że ta hojność w rozdawaniu skarbów uczucia mogłaby mu dać prawo do wząjemności.
A jednak, gdy skończył czytać urywki z dziennika Malclerc’a, stronice, na których spólnik Antoniny opowiedział utajony romans tej przyjaciółki, ubóstwianej przez lat dwadzieścia z takiem zaparciem się siebie, ale i z takiem zaślepieniem, idealny ten kochanek nie mógł się oprzeć porywowi najgwałtowniejszej, najbardziej zwierzęcej nienawiści. Cała moc dawnego ubóstwienia zamieniła się nagle na dziki wstręt do człowieka, który był bohaterem tego romansu, do mężczyzny, którego kochała umarła. W tych zwierzeniach, zawierających dramat małżeński taki przejmujący, taki pełen groźby dla przyszłości jednej z najbardziej rozrzewniających ofiar, starzec, zamknąwszy rękopis, widział tylko ten jeden bolesny fakt, „Antonina kochała!...” Usta, których zarysy idealnie subtelne i drżące, widział znów w myśli, szeptały słowa miłosne, darzyły miłosnemi pocałunkami! Oczy, których spojrzenie zagadkowe i jasne prześladowało go z głębi grobu, tonęły we łzach miłosnych, roziskrzały się gorejącym płomieniem miłosnym! Ręka kochanka głaskała i rozplątywała te bogate zwoje cudnych płowych włosów! Kochanek tulił do siebie i posiadał to rozkoszne ciało! Kochanek otrzymywał od niej i dawał jej niezrównane szczęście podzielonego uniesienia, takiego boskiego w objęciach tej istoty, że ów kochanek nie mógł go zapomnieć, że pozostała mu po niem rana nieuleczalnej tęsknoty!... Na tę myśl dreszcz odrazy wstrząsnął całą postacią d’Andiguier’a. Niepojęte uczucie życzliwości i antypatyi jednocześnie, jakiego doznał przy pierwszem spotkaniu z Malclerc’iem, wyjaśniało się teraz. Jasnowidzący wzrok serca ostrzegł go. Pociągnął go wpływ Antoniny, odgadniętej, wyczutej w tym nieznajomym. Odepchnęło przeczucie ohydnej prawdy. Jakże dlań była istotnie ohydną! do tego stopnia, że troska o los Eweliny związanej potwornem małżeństwem z kochankiem matki, zacierała się w duszy starca, znikała zupełnie.
I stało się, że ów pełen miłości i poświęcenia Filip d’Andiguier, tego ranka jeszcze wzburzony do głębi samą myślą o nieszczęściu, które zawisło nad głową pani Malclerc, przez kilka godzin dręczył się niepotrzebną a trawiącą męką; pogrążał się myślą w przeszłości, szukając w niej oznak, których wówczas nie dostrzegał... Przypomniał sobie, że był czas kiedy Antonina przestała go przyjmowąć o zwykłych godzinach. Tłómaczyła się przepisem lekarza, który zalecił jej przechadzki. I on, d’Andiguier, uwierzył!... Widział siebie znów, gdy miał jechać do Włoch, ostatni raz przed śmiercią Antoniny; nalegał, żeby jechała z nim razem, jak poprzednio zamierzała, ale ona odmówiła, „przez wzgląd na córkę”. powiedziała, i on znów uwierzył w ten powód! I jaki jej był wdzięczny za to, że jest taką dobrą matką!... Dwadzieścia podobnych epizodów nasuwało mu się na pamięć, a wszystkie jednakowo upokarzające dla jego przenikliwości, aż do ostatniego, do tych listów, które mu zapisała z poleceniem spalenia...
Pamięć jego wskrzesiła ową scenę z wyrazistością rzeczywistości. Stał tutaj, w tym samym pokoju, w rogu kominka, trzymając w ręku białą, miękką kopertę skórzaną, do której tylko wstążki broniły dostępu. Wygląd otaczających go przedmiotów nie zmienił się w niczem: dwa wielkie gobeliny florenckie według Filippina Lippiego, pełne różnych postaci, wisiały w głębi zacisznej sali wówczas jak i dzisiaj. Wówczas jak i dzisiaj wizerunki kart tarokowych mieniły się barwami na ciemnej materyi pulpitu; księżniczka, malowana przez Pisanella, odcinała się medalowym profilem na tle krajobrazu gór błękitnych i wód jasnych; złote posążki wznosiły się na ramionach i cokóle srebrnym wysokiego krucyfiksu Verocchia. Wszystkie okazy muzeum, wówczas jak i dzisiaj, otaczały swego pana, wzywały go do zapomnienia o życiu i jego niedolach, śród kontemplacyjnej pogody, jaką tchną arcydzieła sztuki. Wówczas, w owej chwili ostatnich wahań wobec koperty z listami Antoniny, nie miał dla nich ani jednej myśli. Dzisiaj, pragnąc wygnać widmo umarłej, którą nad nie przeniósł, zaczął, przeciwnie, przyglądać się tym kartom malowanym, tym mozaikom, klejnotom, boazeryom, wszystkim tym przedmiotom martwym i milczącym; one go nie oszukiwały, im zawdzięczał tylko uciechy!... I, odtrącając ręką rozproszone kartki okrutnego dziennika, który mu rozdarł serce, rzucił głośno okrzyk buntu przeciw swojej tyloletniej wierze:
— Więc wszystko kłamało, prócz tego...
W tejże chwili oczy jego, pośród tych cudów rozrzuconych na pulpitach i w witrynach, dostrzegły wązki panneau, o którym wspominał Malclerc w swojej spowiedzi, ową Ś-tą Klarę, w habicie Franciszkanki, boso, trzymającą serce w ręku. Słowa Antoniny do młodzieńca: „Chciałabym, dać się tak sportretować dla ciebie...” przypomniały się nagle starcowi, a także i te, które napisał Malclerc: „Istotnie, to serce mojej biednej kochanki płonęło w dłoni Świętej...” Myśl, że to malowidło posłużyło im obojgu za dowód miłości, że spoglądali na nie oboje z jednakowem wzruszeniem, sprawiła, że stało się nagle Filipowi fizycznie nieznośnem. Podszedł do obrazu, jak podszedłby do rywala, i ręką, drżącą z gniewu, zerwał go raczej niż zdjął ze ściany. Poczem otworzył wieko skrzyni, stojącej w pobliżu i wrzucił do niej cenny panneau, takim ruchem, że zbieracze z całego świata uważaliby go za szaleńca, gdyby mogli byli widzieć z jaką brutalnością ikonoklasty pochwycił subtelne arcydzieło, wykonane na popękanej już, kruchej glinie, delikatnemi, płowiejącemi barwami!...
Śmieszność tego, dokonanego za pierwszym popędem niedorzecznego, czynu, przywróciła równowagę, temu człowiekowi, takiemu zawsze panującemu nad sobą, takiemu pełnemu godności, którego przez całe życie cechowały powściągliwe ruchy miłośników sztuki. Przesunął dłonie po oczach i potrząsnął kilkakrotnie starą, pobielałą głową, jakgdyby chciał zaprotestować przeciw temu wybuchowi gniewu, którym się poniżył we własnych oczach. Powrócił do stołu, gdzie cisnął kartki dziennika Malclerc’a. Zebrał je. Poczem, oparłszy czoło na dłoni, zaczął je czytać ponownie i wpadł w zadumę, która nie miała już nic wspólnego z poprzedniem uniesieniem. Kartki te bowiem uprzytomniły mu tak żywo urok Antoniny, że uległ nanowo temu czarowi. Stała znów przed nim i uśmiechała się do niego, tym swoim uśmiechem dziecka, zaprawionym zawsze lekkim odcieniem smutku, żłobiącym dołek, na lewo, nieco ponad drżącym kącikiem ust. Jak Malclerc trafnie odczuł gorzki wdzięk tego uśmiechu! Z jaką siłą odnajdywał starzec w tych zwierzeniach kochanka zachowany w pamięci obraz błękitnych źrenice umarłej! Otwierały się, spoglądały na niego, „takie słodkie i takie nieprzeniknione zarazem”. I do niego też przemawiała owym głosem, „który jakby pochodził z najdalszej głębi jej duszy...”
Jakkolwiek różnymi byli ci dwaj mężczyźni, wrażenie, jakie im pozostawiła wspólna przyjaciółka, miało pewne głębokie analogie, za których sprawą niepokonana sympatya przyłącza się do nienawiści współzawodnictwa w miłości; i stało się, że obraz Antoniny, wywołany przez uczucie innego, ożywiał się coraz bardziej w duszy d’Andiguiera. Gorące źródło tkliwości wytrysło nanowo w tem sercu sześćdziesięcioletniem, jakgdyby wiarołomna weszła istotnie do pokoju. Wiarołomna? Czy miał prawo tak ją nazywać? Jakie mu dała przyrzeczenie, któregoby nie dotrzymała? Jakie przyznała prawo, któreby odebrała? Jakim zobowiązaniom względem niego nie uczyniła zadość? Jeżeli zamilczała o miłości dla Malclerc’a, to czyż nie dlatego, iż wiedziała, że jest kochaną przez starego przyjaciela uczuciem namiętniejszem od przyjaźni, i chciała mu oszczędzić niepotrzebnego cierpienia? Postępowała z nim tak samo jak z córką. Rozważna i subtelna pragnęła, aby uniknęli wszelkich niebezpiecznych zatargów. Marzyła o tem, żeby im nie nie zabrać i nic też im nie zabrała. Jej milczenie nie było ani obłudą, ani nieufnością, lecz tylko poszanowaniem praw, jakie zdobyli, a względem niego oszczędzaniem zbyt draźliwej tkliwości.
Czyż d’Audiguier nie miał dowodu na to w misyi, jaką mu poruczyła po śmierci? Owe listy, z taką prawością powierzone jego wierności, bez próby tłómaczenia, pod jedyną ochroną życzenia, czyż nie były wyznaniem, że miała nieznane mu tajemnice i jednocześnie błaganiem, żeby nie usiłował ich poznać? Jak mógł robić jej wyrzuty za to podwójne życie, skoro z prostotą, stwierdzającą taki szacunek i tyle przyjaźni, złożyła w jego ręce tajemnicę tego życia? Udział, jaki mu przyznała w swem sercu, nie był oczywiście największy, ale jednak była mu szczerze oddana. Gdy ją spotkał nad brzegiem jeziora Como, w bolesnym okresie przedślubnym, czegóż pragnął, czego się spodziewał? Wszak tylko, żeby mu pozwoliła poświęcić się opiekować, kochać. Czyż nie przyjęła tej opieki do końca? Czyż nie do tego poświęcenia uciekała się w godzinie śmierci? Czyż nie dała mu najwyższego dowodu, że wierzy w nieskończoną delikatność jego uczucia? I wobec ponownej oczywistości, że, jeśli nie był wszystkiem w życiu tej kobiety, to był przynajmniej czemś bardzo prawdziwem, bardzo bliskiem, bardzo niezwykłem, ogarnęły go wyrzuty sumienia za poprzedni napad gniewu, i łzy zaczęły się staczać w zmarszczkach jego twarzy, i ukrył tę biedną, steraną twarz w dłonie, i mówił znów głośno, tym razem do widma umarłej: „Przebacz! przebacz! przebacz!”
Pod wpływem tego gwałtownego wybuchu wyrzutów sumienia i rozrzewnienia, świadomość rzeczywistości powróciła szlachetnemu człowiekowi. O czem i o kim myślał od chwili, w której Ewelina opuściła ten pokój, a on zaczął czytać dziennik Malclerc’a? O swoich własnych dziejach, o sobie, wyłącznie o sobie. O co zapytywał siebie? Czy był oszukany przez Antoninę. A przez ten czas istota żyjąca i czująca, ta tkliwa, ta niewinna Ewelina, która, zrozpaczona, zwróciła się do niego, w imieniu tej samej Antoniny, znajdowała się w niebezpieczeństwie i on zapominał o tem. Zapominał w jakich okolicznościach wręczył mu owe kartki, które mu przyniosły świadomość, mąż tego nieszczęśliwego dziecka, nazajutrz po pierwszem usiłowaniu samobójstwa, w przededniu może drugiego, w jednej z tych przerw, które się zdarzają w zabójczym biegu głębokich chorób moralnych, a z których trzeba korzystać, bo mogą się już nie powtórzyć. Rozpacz młodej kobiety, taka niebezpieczna w obecnych warunkach jej zdrowia, ukojona została na razie danem jej przyrzeczeniem pójścia do męża. Rozpacz ta wróci i stanie się, niewątpliwie, zgubną. Malclerc, wyczerpany, złamany sceną wczorajszą, wyrzekł się narazie dumy swojej i milczenia. Oddał się cały w ręce najstarszego przyjaciela swej żony. Czy wytrwa w tych uczuciach? W chorobie tego małżeństwa, jak powiedziała tak dziwnie i tak słusznie pani Malclerc, nastąpiło przesilenie, od którego zależała cała przyszłość. Przypadek chciał, że odpowiedzialność za przebieg tego przesilenia spadła na d’Andiguier’a. Miałbyż ją z siebie zrzucić?..,
Z chwilą, gdy myśli starca przybrały ten odmienny kierunek, odzyskał równowagę. Łzy wyschły w jego oczach. Cała jego wola wytężyła się na poryw energii i, jakgdyby chciał zamanifestować postawą przemianę, która się w nim dokonywała, zaczął układać systematycznie luźne kartki dziennika Malclerc’a, a palce jego już teraz nie drżały. Z taką samą starannością trwożliwą porządkował niewątpliwie niegdyś w pałacu przy quai d’Orsay akta, dotyczące jego czynności radcy referendarza. Uporządkowawszy zeszyty, zamknął je w szafce renesansowej z rzeźbionego orzecha, w której przechowywał dokumenty, tyczące się jego muzeum, a od której klucz nosił zawsze przy dewizce od zegarka. Poczem zaczął chodzić po pokoju, wszerz i wzdłuż, jak przed kilku godzinami, gdy czekał na Ewelinę. Skazówka zegara w kształcie monstrancyi przebyła połowę swego biegu dokoła, zmierzch zaczynał już rozpościerać cienie na drzewach ogrodu pod wysokiemi oknami, a d’Andiguier chodził jeszcze. Nie jadł nic przez dzień cały, odprawiwszy lokaja, gdy ten przyszedł mu oznajmić, że śniadanie podane. Nie zauważył głodu, podobnie jak biegu minut. Umysł jego znajdował się w tym stanie oderwania, jaki. poprzedza pewne postanowienia, których charakter nieodwołalny i tragiczny przeczuwamy,
Prócz naglącego niebezpieczeństwa, jakie groziło jego protegowanej, inna jeszcze przyczyna podniecała d’Andiguier’a do działania. Mimowoli, bezwiednie, stawiał wobec siebie do współzawodnictwa z sercem Malclerc’a serce własne. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale, jeśli pragnienie przysłużenia się Ewelinie wzmagało się w nim w tej chwili do tej potęgi, to za sprawą zazdrości. Ta groźna namiętność, zrodzona z żądz krwi i ciała, u większości ludzi poruszająca najgorsze męty duszy, przybiera wszakże w niektórych sercach wybranych postać równie wzniosłą jak rzadką: współzawodnictwa w poświęceniu. — Wobec kochanka umiłowanego, który posiadł wszystko i wszystko otrzymał, d’Andiguier przedstawiał miłość rycerską i bezinteresowną, tę, którą człowiek o umyśle pospolitym uważa za oszukaną, a która byłaby nią, gdyby nie dawała wyznawcom swoim nieporównanych radości dokonanej ofiary. Co może uczynić ta miłość bez rozkoszy, ta miłość nie podzielona, wobec tamtej, jeśli nie dowieść jej i sobie, że kocha więcej, jeśli nie przewyższyć miłość szczęśliwą, zmiażdżyć ją ogromem swojej rezygnacyi, hojnością swojej tkliwości? Walka to bolesna i wzniosła, której całą szlachetną dumę streścił jeden z rozkochanych tej rasy, romantyczny i tajemniczy La Bruyère, w tem westchnieniu: „Słodką zemstą dla tego, który silnie kocha, jest, gdy może całem postępowaniem swojem uczynić z osoby niewdzięcznej bardzo niewdzięczną...“ Obronić Ewelinę, po tem wszystkiem czego się dowiedział, z równą, z większą jeszcze wiernością, niż gdyby tajemnica Antoniny nigdy mu nie była znana, czyż nie znaczyło to dla d’Andiguiera to samo, co gdyby jej krzyknął po za grób: „Ty kochałaś więcej innego, ale ja ciebie więcej kochałem. Ja zasłużyłem na szczęście, które dałaś jemu. Ja naprawię krzywdę, jaką wyrządził człowiek, którego przeniosłaś nademnie, ja obronię twoją córkę od niego, który ją zabijał...”
Obronić Ewelinę? Ale jak? D’Andiguier stawiał sobie to pytanie niezliczone razy podczas długich godzin tego rozmyślania i nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi. Napróżno rozważał je na wszystkie strony z trzeźwością umysłu i doświadczeniem lat sześćdziesięciu czterech, ożywiony gorącą chęcią wyświadczenia przysługi dziecku umarłej. Zdarzają się w życiu położenia bez wyjścia, które nie dopuszcza ją innego środka prócz oczekiwania. Najgorsze nędze, i te które wydają się najbardziej nieuleczalne, kończą się z czasem, albo raczej nie kończą się, lecz moc ich tępieje. Zanim to jednak nastąpi, zachodzą istotnie niemożliwe do rozwiązania zagadki losu. Małżeństwo Eweliny było taką zagadką. Poślubiając córkę kochanki, pod wpływem uczucia, jakie zachował dla pamięci umarłej, i halucynacyi, wywołanej uderzającem podobieństwem obu kobiet, Malclerc zawikłał się, a wraz z sobą zawikłał i tę niewinną istotę w jeden z tych labiryntów moralnych, w którym dwoje ludzi nie może pozostać, ani wyjść z niego nie może. Jakkolwiek wypadek taki nie jest przewidziany przez żaden kodeks, a Malclerc miał zresztą prawo postąpić jak postąpił, niemniej przekroczył jedno z tych praw niepisanych, które sumienie uznaje jako absolutnie, nieodwołalnie obowiązujące.
To uczuciowe i fizyczne podstawienie żony zamiast kochanki, córki zamiast matki stanowiło prawdziwą potworność. Była to anomalia i tembardziej niemożliwa do usunięcia, że urok żywej nie mógł pokonać wspomnienia umarłej. Nieszczęśliwy winowajca — a że był nieszczęśliwy, wykazywał aż nadto dowodnie jego dziennik — doszedł tylko do tego, że zatruł sobie teraźniejszość przez swoją przeszłość, a przeszłość przez teraźniejszość — to jego własne słowa. Co mu radzić? Żeby porzucił młodą żonę, w chwili kiedy ma zostać matką?... Takie porzuczenie byłoby nową zbrodnią. — Żeby z nią żył dalej?... Czy to możliwe w warunkach podobnych? — Czy, uciekając się do samobójstwa, jako do jedynego środka ratunku, postąpił tak bardzo niesłusznie?... A jednak, nie. Zabiciem siebie nic nie naprawi. Mąż, którego żona jest w ciąży, ma jeszcze mniej prawa umrzeć, niż ją opuścić... Więc co począć? Czy podobna zastosować do tej bolesnej choroby, zamiast metody wyczekującej, system chirurgiczny? Jest jeden, a Malclerc sam zastanawiał się nad nim niejednokrotnie, nie mające nigdy odwagi zastosować go: wyznać wszystko Ewelinie, D’Andiguier zadużo przeżył, żeby niewiedzieć, że prawda nosi w sobie zdumiewające własności lecznicze. Dowodem, że pewność nieszczęścia znośniejsza jest od oczekiwania ciosu, odkrycie niebezpieczeństwa mniej przerażające, niż podejrzewanie go. Dlaczego jednak Malclerc, wiedząc o tem również, cofał się zawsze przed wyznaniem? Dlaczego? Dłatego, że odczuł to, co odczuwał i d’Andiguier z niezwykłą siłą, że nie wolno nigdy mężczyźnie, bez względu na okoliczności, dotykać obrazu matki w sercu córki. Gdzie znaleźć wyrazy, aby wypowiedzieć głośno tę rzecz okropną? A czy można dać Ewelinie do przeczytania tę spowiedź męża, której każde zdanie przeszyłoby jej serce, jak ostrze zatrute? Choćby istniała jedna jedyna tylko szansa ukrycia nazawsze przed młodą kobietą kogo poślubiła, wychodząc za Malclerc’a, obowiązek tych wszystkich, którzy wiedzieli prawdę, nie ulegał wątpliwości. Powinni wszelkiemi siłami dopomagać do utrzymania jej w tej nieświadomości. Cios byłby zbyt okrutny... Co robić zatem?... Co robić?
Odwołać się do sumienia Malclerc’a, do tego sumienia zaćmionego wprawdzie, ale żyjącego, odczuwającego, pomimo swych błędów, odzywającego się w kartkach, na których Malclerc opowiedział swoje winy. — „Podnosi się we mnie” — pisał — „bunt. Czego?... Honoru...” A dalej: „Czuję się odpowiedzialnym wobec niej. Mam wyrzuty sumienia...” Tej struny może człowiek zawsze dotknąć w bliźnim. I jest to struna, której może zawsze dotknąć skutecznie. Z honorem jak z odwagą — świadek pobudza go i potęguje. Czyż Malclerc, składając w ręce d Andiguier’a swój dziennik, nie błagał tem samem o zasuggestyonowanie własnej, omdlewającej woli, przez wolę silną? „Uczynię to, co mi pan uczynić każe...” powiedział, a czyż całe zmieszanie, spowodowane wstydem, bardzo zbliżone do skruchy, nie objawiło się w skardze: „Pozwól mi pan dłoń swoją uścisnąć. Może to raz ostatni...” A do jakiego stopnia ulegał wpływom, z jaką łatwością ta chorobliwa wraźliwość przybierała ton wraźliwości zdrowszej, wykazał aż nadto w wyznaniu: „Mogę jej być użytecznym. Dopomoże mi do tego świadomość, że nie sam. Już noszę ten ciężar na sercu!...” Tak, im bardziej zastanawiał się d’Andiguier, tembardziej rozumiał, że jedyną drogą zbawienia dla tego małżeństwa jest skrucha Malclerc’a. Trzeba, ażeby ten człowiek w odważnem i ukrytem znoszeniu swych cierpień duchowych widział możliwe odkupienie popełnionego błędu. Przykuł do swego cudze życie i to w jakich warunkach! — jedynie dla zadowolenia chorobliwej pożądliwości czucia. Odzyska szacunek dla siebie, a ztąd i nieco siły, jeżeli zacznie od panowania nad sobą o tyle przynajmniej, żeby za jego własne wzruszenia, nie pokutowało już serce, które oszukał. Wysiłek stanie się tem trudniejszy, że Ewelina ma uwagę obudzoną i że śledzić będzie na twarzy męża najdrobniejsze ślady utajonej zgryzoty, której siłę już poznała. Ale z drugiej strony zostanie wkrótce matką. Narodziny dziecka są takiem potężnem ujściem dla władz kochających duszy kobiecej! Cztery, czy pięć tygodni oddziela ją od rozwiązania. Niechże Malclerc ma tyle siły, żeby do tego czasu utrzymać się w roli człowieka, który wrócił do równowagi, przeszedłszy przez przesilenie natury czysto fizycznej, jak sam utrzymywał. — Może macierzyństwo raz jeszcze dopełni cudu ukojenia.
— Widziałem przecież jak wyrwało matkę z rozpaczy — mówił sobie d’Andigiuer. — Tak, macierzyństwo uratuje wszystko, pod warunkiem, ażeby Ewelina nic nie podejrzewała, nic absolutnie... A to zależy od niego, od niego samego tylko... O! potrafię go zmusić do tego... Byleby nie zaszło tej nocy nic nowego... Nie darowałbym sobie... Powinienem był wezwać go dzisiaj jeszcze, rozmówić się z nim. Ale za ciężko mi było widzieć go tak zaraz... A jak ciężko będzie nawet jutro!...
Na tej przemowie do siebie i na tem postanowieniu, zakończył się dla starca ów dzień straszny. Obawa pierwszej rozmowy teraz, kiedy już żadna wątpliwość nie była możliwa, wzburzała go tak głęboko, że nie mógł spać przez całą noc. Napróżno w szlachetnem uniesieniu wznosił się do bohaterskiego niemal czynu przyjaciela, który przebacza kochankowi, fanatyka miłości, który, składając w ofierze najsłuszniejsze urazy swoje, doznaje upojenia męczennika — był człowiekiem, i myśl, że tu, przed nim stanie tem, któremu Antonina się oddała, że usłyszy jak on oddycha, zobaczy jak się porusza, odczuje fizycznie jego istnienie, sprawiała d Andiguier’owi ból taki, że niejednokrotnie brała go pokusa uniknięcia, odroczenia przynajmniej tej rozmowy. Gdyby, zamiast mówić z Malclerci’em napisał do niego, szczegółowo, obszernie? Ale, czyż list ma tę samą skuteczność, co obecność i żywe słowo? Do zasuggestyonowania kogoś, bo chodzi tu o suggestyę, — potrzebne jest spojrzenie, głos, fizyczny i bezpośredni wpływ woli... A nadto list może zaginąć, mogą go skraść, może się dostać do rąk, dla których nie był przeznaczony. Niechby napisał do Malclerc’a a Ewelina list przejęła!... Nie. Rozmowa jest nieunikniona i to bez zwłoki. Stwierdzając jaki jest słaby wobec czynu, którego naglącą konieczność wykazywał mu rozum, d’Andiguier oburzał się na samego siebie. Jakiem prawem potępia nikczemność Malclerc’a i jego poddawanie się własnym wzruszeniom, skoro £potyka to samo u siebie? O co właściwie chodzi, co ma pokonać? Cierpienie urojone, nerwowe wstrząśnienie, doznane pod wpływem wizyi rzeczy odległych, dawnych — nie więcej, i on waha się jeszcze? Szczęście, a może i życie, córki Antoniny jest narażone, a on nie znajduje w tkliwości dla pamięci matki, w litości dla dziecka niesłusznie dręczonego, energii do tego wysiłku? Jakże przywróci moc postanowienia duszy wzburzonej, której rozterkę chce uspokoić, skoro i jego dusza się chwieje? Niepodobna dodać innemu odwagi, gdy się sami boimy, siły, gdy jesteśmy słabi, woli, gdy się wahamy.
— Nie — powiedział sobie starzec — nie stanę się podobny do niego.
Porównanie z Malelerc’iem wpłynęło ostatecznie na decyzyę tego: człowieka, który, dzięki czystości życia i długiej wierności duchowej dla jednego uczucia, zachował serce takie, mimo lat, młode, takie gorące, mimo białych włosów. Gdy obudził się nazajutrz rano, po krótkim gorączkowym śnie, w który zapadł o świcie, postanowienie powzięte nie uległo zmianie. Skoro tylko wstał, wysłał przedewszystkiem bilecik do Malclerc’a, wzywając go, aby przyszedł jaknajwcześniej na ulicę de la Chaise. Napisał tych kilka wierszy umyślnie w słowach najprostszych. Ewelina mogłaby w danym razie je przeczytać i nie domyśliłaby się niczego. Oprócz tej ostrożności przedsięwziął jeszcze inną: kazał służącemu, ażeby wręczył bilecik do rąk własnych adresata i zaczekał na odpowiedź. Nie śmiał dodać żadnego innego zlecenia. To też doznał prawdziwej ulgi, gdy wysłaniec, za powrotem, oznajmił, iż wręczył list osobiście panu Malclerc’owi.
— Był sam? zapytał jeszcze d’Andiguier.
— Tak jest, sam — odparł lokaj.
— I co odpowiedział? — spytał pan.
— Że przyjdzie natychmiast — — odpowiedział sługa.
Tak więc pierwsza rozmowa między obu mężczyznami miała się odbyć bez wiedzy Eweliny. Ten fakt wydawał się d’Andiguier’owi taki ważny, że był przedmiotem pierwszego pytania, jakie zadał Malclerc’owi, gdy ten przybył. Przez kilka chwil dwaj mężczyźni stali wobec siebie w milczeniu. Zakłopotanie ich minęło dopiero wtedy, gdy starzec wyciągnął rękę do gościa ruchem, który był niewątpliwie zapisany, tam w górze, do dziejów martyrologii miłości. To proste zetknięcie cielesne wskrzesiło wszystkie męki, jakiemi zazdrość dręczyła starca, od chwili, gdy się dowiedział prawdy. Lecz tamta zazdrość, zazdrość serca, nakazywała mu, aby nie pozwolił domyślać się nawet, jakie uczucia budzi w nim samą obecnością swoją kochanek Antoniny. W każdej innej chwili Malclerc byłby uderzony zmianą, zaszłą w obliczu swego powiernika. Cios, otrzymany dnia poprzedniego, wyryty był w widoczniejszych zmarszczkach, w bladości cery, w zapadnięciu policzków, w oczach, których blask był, jakby przyćmiony łzami, Pan d’Andiguier postarzał o lata całe w ciągu tych kilku godzin. Gdyby gość jego znał go lepiej, byłby również zdumiony tem, że zbieracz przyjął go w pokoju odległym i widocznie niezamieszkanym, po za sypialnią, zamiast w galeryi, gdzie przebywał zawsze, będąc z tych dyletantów, którzy muszą żyć ciągle, nieustannie w otoczeniu własnych przedmiotów sztuki. Nie mógł znieść myśli, że Malclerc będzie znów spoglądał na panneau Angelici, zawieszony już na swem miejscu na ścianie, że przypomni sobie Antoninę wobec Świętej z płonącem sercem. Potrzebował całej zimnej krwi do tej poważnej rozmowy i, istotnie, głos tego bohaterskiego sługi ubóstwianej pamięci nie zdradził cienia głębokich jego wzruszeń, gdy zapytał:
— W jakiem usposobieniu zostawiłeś pan Ewelinę? Spodziewam się, że nie wie, iż pisałem do pana?...
— Nie wie nic — odparł Malclerc. — Nie widziałem jej jeszcze dzisiaj, Ale dzień wczorajszy był cichy. Wróciła od pana spokojniejsza, chociaż spojrzenie jej aż nadto wykazuje, że ona ciągle jeszcze szuka. I ja również byłem spokojniejszy. Nie domyśla się pan wcale, ile siły dodał mi pan samem przyjęciem mego zwierzenia... Powtarzam, com już powiedział: dusiłem się... A nadto, ja znam pana tak dobrze. Gdy rozmawialiśmy dawniej o panu, ona mówiła mi zawsze: „Jest to najszlachetniejsze serce, jakie w życiu spotkałam...” Wiedziałem, że pan mnie zrozumiesz, że będziesz miał dla mnie współczucie. Tak mi go bardzo trzeba... Gdy wyciągnąłeś pan do mnie rękę przed chwilą, czułem, że ona jest między nami, ona, której pan byłeś najlepszym przyjacielem... Ale, co panu jest, panie d’Andiguier, co panu jest?...
Starzec zbladł przerażająco, gdy interlokutor jego wymawiał ostatnie słowa. Wzmianka o Antoninie, której towarzyszyło spojrzenie przepojone tylu wspomnieniami, to „ona” wyszeptane głosem wzruszonym; okrutna w ironii swojej aluzya do szacunku, jaki miała dla niego tu kobieta namiętnie rozkochana w innym, wszystko to było dlań zbyt ciężką próbą. Rana duszy, otwarta od wczoraj, rozjątrzona teraz w taki sposób i temi rękoma, rozkrwawiła się tak strasznie, że starzec omal nie krzyknął. Ale pokonał wnet tę słabość i odpowiedział:
— Nic mi nie jest. Trochę zmęczenia z powodu wstrząśnienia wczorajszego, nic więcej. Ciężkie chwile przechodziłem, wierzaj mi pan, słuchając tego, co Ewelina mówiła. Ale już mi lepiej... Zresztą — na twarzy mówiącego odbiła się znów energia, głos odzyskał siłę — nie o mnie tu chodzi, lecz o pana. A zwłaszcza o Ewelinę... Zażądałeś pan odemnie — zaczął znów po chwili milczenia — ażebym ci był podporą, ze względu na to biedne dziecko. To pańskie własne słowa. Znam tylko jeden sposób niesienia pomocy w tym wypadku: bezwzględną szczerość w rozmowie...
— Jestem gotów usłyszeć „szystko — rzekł Malclerc — nie osądzisz mnie pan surowiej, niż ja siebie sądzą...
— Osądzę pana może inaczej — odparł d’Andiguier. — Będę brutalny — dodał. — Dopatrzyłeś się pan w położeniu swojem faktów, których w niem niema. Dziennik pański dowiódł mi, że usiłowałeś obudzić w sobie wyrzuty sumienia z powodu zbrodni urojonej i wyrafinowanej, której nie popełniłeś. Napisałeś „wyrazy: wrażenie kazirodztwa i, nie zaprzeczaj mi pan, lubowałeś się nie w tem wrażeniu, lecz w tych wyrzutach... Prawda jest prostszą i trzeba jej spojrzeć oko w oko. Zbrodni, o której wspominasz, nie popełniłeś. Gdyby istniało kazirodztwo w małżeństwie pańskiem, pozostałoby ci tylko odebrać sobie życie. Ale kazirodztwa niema. Jest w niem przestępstwo inne, możliwe wszakże do naprawienia; a mianowicie: nadużycie zaufania...
Malclerc poruszył się żywo, co widząc d’Andiguier dodał:
— Uprzedziłem pana, że będę brutalny... Czy mogę mówić dalej?...
Malclerc skinął głową na znak przyzwolenia.
— Ksiądz, u którego pan byłeś w przededniu poślubienia Eweliny — zaczął znów starzec — powiedział ci, że małżeństwo jest sakramentem. Miał słuszność. Ja jednak jestem starym urzędnikiem i trzymać się będę określenia cywilnego. Według mnie zatem małżeństwo jest umową. Jeżeli zaś, zawierając umowę, jedna ze stron ukrywa przed drugą tajemnicę takiej natury, że, gdyby była wiadoma, przeszkodziłaby porozumieniu, zachodzi podstęp. Oto prawdziwy charakter winy pańskiej względem Eweliny. Gdyby to dziecko, lub ktokolwiek jej blizki, ciotka naprzykład, znała przeszłość pańską, małżeństwo wasze nie doszłoby do skutku. Pan wiedziałeś o tem i milczałeś. Dopuściłeś się podstępu. W tem jest pańska wina. Tylko w tem, w nieczem innem. Czy pan to przyznaje?
— Przyznaję — odparł Malclerc.
Twarz jego sposępniała, gdy d’Andiguier wymawiał ubliżające wyrazy: nadużycie zaufania, podstęp. Błysk zamigotał w jego oczach. Nie spodziewał się, widocznie, że starzec będzie do niego mówił głosem takim ostrym, takiemi nielitościwemi słowami, w których dostrzegał, nie bez zdziwienia, niechęć blizką nienawiści. Ale on sam wywołał tę rozmowę wynurzeniem wczorajszem i wręczeniem dziennika, Zapanował tedy nad sobą.
— Skoro tak jest — ciągnął dalej d’Andiguier — i pan to przyznajesz, natura winy pańskiej wskazuje ci, co jest twoim obowiązkiem. Przyjęcie skutków winy popełnionej, to jedyne jej odkupienie, do jakiego człowiek jest zdolny. Więcej od niego wymagać nie można. Jestto to, co w mowie pospolitej nazywa się tak słusznie wzięciem odpowiedzialności za swoje czyny. Ożeniłeś się pan z panną Duvernay, mając tajemnicę, którą powinieneś był jej wyjawić przed ślubem. Żeniąc się z nią, zobowiązałeś się pan tem samem do zabicia tej tajemnicy w swem sercu, choćbyś miał sam skutkiem tego skonać. Wszystkie słowa, wszystkie ruchy, wszystkie wyrazy twarzy, które mogły w ciągu ostatnich miesięcy wzbudzić w żonie pańskiej podejrzenie, że ukrywasz przed nią cośkolwiek, były tyluż dalszemi złemi uczynkami, dodanemi do pierwszego. Czas jeszcze złe naprawić. Niechajże, począwszy od dnia dzisiejszego, pożycie pana z Eweliną stanie się proste, naturalne, a będzie przypisywała napady smutku, które ją tak zaniepokoiły, nawet scenę ostatnią, owym zaburzeniom nerwowym, o których jej pan mówiłeś. Niechaj pan cierpi w duszy, ale niech ona już tego nie widzi. Na tem polega pański obowiązek. Przyznaję, że to bardzo ciężka próba. Ale sam chciałeś tego. Znieśże ją pan jak mężczyzna. Odzyskasz szacunek dla samego siebie, a wraz z nim jedyną sposobność do uratowania własnego szczęścia małżeńskiego. Musisz pan żyć, a celem twego życia powinno być uleczenie rany, jaką zadałeś temu młodemu sereu, które ci się oddało całe, bez zastrzeżeń. Ja stać będę przy panu, ażeby cię podtrzymać, skoro milczenie było ci za ciężkiem. Będziesz mi pan mówił wszystko, a ja zrobię co tylko będzie w mojej mocy, aby uśpić podejrzenia Eweliny. Ale strzeż się pan! Nie za tydzień, nie za dwadzieścia cztery godziny masz się zabrać do dzieła, lecz dziś, zaraz... Czy czujesz się na siłach?...
— Tak odparł Malclerc stanowczo.
Męzka energia słów d’Andiguiera w drugiej części jego przemowy, odpowiadała pewnym potrzebom tej duszy szarpanej rozterką i znużonej taką długą samotnością. Ale Malclerc cierpiał już tyle, że trzeba mu też było większej serdeczności w radzie, większej pobłażliwości w poparciu; powtórzył więc:
— Tak, czuję się na siłach i daję panu słowo, że nie poddam się ponownie tym napadom rozdrażnienia; — poczem dodał: — Byłeś pan dla mnie przed chwilą bardzo surowy, ale pan jesteś człowiekiem rożważnym, umiarkowanym, panie d’Andiguier. Pan nie wiesz co to jest kochać tak, jak ja kochałem, być kochanym, jak ja byłem kochany i w dodatku przez taką kobietęl.. Pan nie masz pojęcia ile tęsknoty pozostaje później w sercu, jaki człowiek jest bezsilny, wobec fali powrotnej takiej przeszłości, jak wspomnienie pokonywa wolę, jak dalece można być godnym pożałowania. nawet będąc bardzo winnym...
— Panu się zdaje, żeś pan kochał... — odparł d’Andiguier, tonem głębokiej goryczy. W wyrazistych rysach jego odbiło się ponownie wzburzenie, na wyrażuą aluzę dawnego kochanka Antoniny do umarłej: Wypowiedział te słowa wątpliwości, obelżywej niemał dla uczuć swego interlokutora, głosem takim zmienionionym nagle, że ten spojrzał na niego ze zdumieniem. Po raz pierwszy ogarnęło go przeczucie prawdy, na widok płomienia, który roziskrzył oczy starca, słuchając słów, jakie mówił. — Pan lubowałeś się w kochaniu — ciągnął dalej — jak powiedziałeś w dzienniku swoim, lubiłeś czuć, lubiłeś cierpieć. Ale pan nie kochałeś. Ani przez jeden dzień, ani przez jedną godzinę nie było w panu zaparcia się siebie. Nie miłość swoją opłakiwałeś pan z ową tęsknotą, o której mówisz. Człowiek nie opłakuje swojej miłości, dla tej prostej przyczyny, że miłość nas nie opuszcza. Znika z nami dopiero jeżeli jest miłością prawdziwą. Pan opłakiwałeś wzruszenia. Te dwie kobiety były dla pana tylko środkiem do ogrzania, do spalania własnego serca. Ognisko nie istniało w panu, lecz w nich. W moim wieku człowiek czyta jasno w duszach, wierzaj mi pan. Nawet dziś pan nie wiesz, nie podejrzewasz co to jest kochać... Kochać to nie otrzymywać, lecz dawać. To nie szukać wzruszenia, lecz je stwarzać. To oddać się na zawsze istocie ukochanej. Żyje, kochamy ją. Umiera, kochamy ją. Nie opuszcza nas nigdy, podobnie jak Bóg nie opuszcza gwoich wiernych. Jeśli ta istota nas kocha otwiera się nam raj na ziemi. A nawet jeśli nas nie kocha, jeśli kocha innego, i wówczas jeszcze raju tego nie tracimy, bo on istnieje w nas samych, nosimy go w sobie; to jest miłość. Taką miłość wzbudziłeś pan niegdyś, wzbudzasz jeszcze. Tak kocha pana Ewelina, tak kochała pana łamła. Pan zaś nie odczuwałeś takiej miłości ani dla tamtej — inaczej nie ożeniłbyć się pan z jej córką — ani dla tej córki — w przeciwnym razie nie zadręczałbyś jej i dręczyłbyś pan samego siebie opłakiwaniem tamtej... Nie. Nie mów pan, żeś kochał, nie masz do tego prawa... Zwłaszcza nie mów mnie...
W miarę, jak d Andiguier mówił, przeobrażony wzmagającem się uniesieniem, rozjasniało się ostatecznie w umyśle tego, do którego stosował ten protest, zbyt gorący, ażeby nie miał być osobisty. Z błyskawiczną szybkością wspomnienia, która wytwarza się w nas, gdy nagła świadomość porządkuje i oświetla szereg drobnych obserwacyj, dotąd prawie bezwiednych, dwadzieścia obrazów stanęło w pamięci Malclerc’a i teraz zrozumiał ich znaczenie. Rzewna powściągliwość, z jaką Antonina mówiła mu o troskliwości d’Andiguier’a, ton szczególnego szacunku, z jakim wymawiała zawsze jego nazwisko, niechęć widoczna, z jaką opowiadała o tem, co go dotyczyło, jednoczesne pragnienie i obawa spotkania się obu mężczyzn, wszystko to były wskazówki, na które zaledwie zwracał uwagę. Nagle zrozumiał ich znaczenie: d’Andiguier kochał panią Duvernay, a ona wiedziała o tem. Miłość ta trwała dotąd — cierpienie wyryte w tej chwili na twarzy starca było aż nadto wymownym tego dowodem, jak również przerażająca zmiana zaszła od wczoraj w tem obliczu i to namiętne upominanie się o wyższość swego uczucia. O kim mówił, jeśli nie o sobie? O jakiej miłości, jeśli nie o swojej? Ową istotą ukochaną, nawet po śmierci, nawet pomimo, że umiłowała innego, któż był, jeśli nie Antonina? Przeciw czemu buntował się ten przeszło sześćdziesięcioletni człowiek z taką zaciekłością bólu, jeśli nie przeciw odkryciu uczucia Antoniny, i to dla kogo?
Jakkolwiek przejęty był Malclerc dramatem własnego życia, doznał głębokiego wstrząśnienia wobec tego nagle ujawnionego zawikłania. Jakim strasznym ciosem musiały być jego zwierzenia dla tego wiernego serca! A jaki dowód wspaniałomyślności złożył ten starzec, przyjmując go potem tak, jak go przyjął, ofiarowując mu swoją pomoc, stając się jego podporą!.. Wszystkie te uczucia streściły się u Malclerc’a w porywie litości i wyrzutu, który sprawił, że, po chwili wahania, gdy d’Andiguier zamilkł, zbliżył się do niego i wyciągnął rękę mówiąc:
— Panie d’Andiguier, niech mi pan przebaczy.
— Przebaczyć panu? — spytał starzec, nie biorąc wyciągniętej dłoni, — Co ja mam panu przebaczyć?... — dodał, tonem już znów wyniosłym i niemal — Że dałem panu ten dziennik — wyjąkał Malclerc. — Ach! gdybym był wiedział!...
— Wiedziałeś pan o mojem przywiązania do Eweliny — odparł d’Andiguier — i postąpiłeś słusznie, wyznając mi wszystko.
Szlachetna twarz starca przyoblekła się znów w maskę smutnego i chłodnego zamyślenia. Nie chciał sympatyi rywala dla swego zranionego uczucia. Jasne oczy jego, wpatrując się w oczy Malclerca, miały wyraz dumy człowieka, który nie dopuszcza, ażeby mu mówiono, iż cierpi. Zdawało się, że mówią mężowi Eweliny, wyzywając go i potępiając: „Masz przykład.” Ale ten błysk dumy zagasł szybko, ustępując miejsca wyrazowi niepokoju i przerażenia, gdy lokaj, który zrana zanosił list na ulicę de Lisbonne, wszedł i oznajmił, nie bez zakłopotania, świadczącego, że już służba domyślała się jakiejś tajemnicy w postępowaniu państwa:
— Pani Malclerc chce się widzieć z panem... Co powiedzieć?...
— Prosić, naturalnie — odparł d’Andiguier. — Widzisz pan, jak ma podejrzliwość pobudzoną?... — dodał, zwracając się do Malclerc’a, przez tę krótką chwilę, przez którą byli sami. — Pamiętaj pan o przyrzeczeniu..,
— Pamiętam i dotrzymam go — odparł Malclerc. — Pan mi przywróci swój szacunek, chcę tego zasłużę na to...
I stało się, że, gdy Ewelina weszła do pokoju, z dwóch wspólników tego tragicznego kłamstwa, on był spokojniejszy, jego twarz miała ów wyraz naturalny, taki trudny do przybrania znienacka. Natomiast w sztucznej dobroduszności, z jaką d’Andiguier powitał młodą kobietę, był jakby ślad przymusu, który nie mógł ujść niepostrzeżenie przed jej zaostrzoną uwagą. Uprzedzając pytania Eweliny, starzec mówił:
— Ty u mnie o tej godzinie?... Co się znów roi w tej brzydkiej główce?.. Byłaś niespokojna o niego?... A więc masz go! Jest tutaj...
— Nie wątpiłam o tem — odarła Ewelina — ale chciałam być pewna.
— Jak ty to mówisz!... — rzekł d’Andiguier. — Dlaczego?...
— Dla niczego — odpowiedziała Eewelina, rumieniąc się.
Jak wszystkimi ludźmi bardzo delikatnymi, którzy, pod wpływem podejrzliwości, dopuścili się prawie szpiegostwa, Eweliną miotało gorączkowe pragnienie dowiedzenia się odczuwanej tajemnicy i wstyd, że umyślnie tak zaskoczyła męża. Teraz przyszła na niego kolej wysunięcia się na widownię i zasłużenia na szacunek swego sędziego, jak powiedział, energią w dotrzymaniu danego słowa. Zwracając się tedy do pana d’Andiguier’a, zaczął tonem zniechęcenia:
— Czy nie miałem słuszności w tem, co mówiłem panu przed chwilą?... To właśnie niweczy cały mój spokój. Wyczerpuję się w walce z temi jej urojeniami, których się pozbyć nie może. Ale postanowiłem usłuchać pańskiej rady, nie zamilczę już nie przed nią... — Poczem zwrócił się do żony: — Ewelino, jesteśmy twoimi najlepszymi przyjaciółmi, masz nas obu przed sobą. Jeśli coś nowego cię dręczy, pytaj nas. Odpowiemy ci...
— Nie — odpowiedziała — nic mi nie jest... — I powtórzyła: — Nic mi nie jest... Ale to prawda, byłam szalona... Ale bo... — ciągnęła dalej, ulegając mimo buntu swej godności, owej potrzebie badania, pod której wpływem, dowiedziawszy się, że mąż wyszedł wczesnym rankiem, przybiegła prosto do d’Andiguier’a, pewna, iż on tylko u niego być może — ale, bo dlaczego spotykam zawsze zagadkę, zawsze dowód, że się coś ukrywa przedemną?
— Ależ jaką zagadkę? Jaki dowód?... — spytał Malclerc.
— Onegdaj.. — mówiła urywanym głosem, który jakby wahał się, błagał. Wspomnienie okropnych wzruszeń, doznanych owej nocy i tego usiłowania samobójstwa, któremu mąż napróżno zaprzeczał, opanowało ją ponownie, choć się go wstydziła. — Tak, onegdaj... leżała na biurku, widziałam, koperta, zaadresowana do pana d’Andiguier’a...
— I podobnemi rzeczami rozdrażniasz się do tego stopnia? — przerwał mąż. — Przygotowałem poprostu dla pana d’Andiguiera trzy broszury, które mi pożyczył... Gdzie je pan położył? Proszę, niechże je pan jej pokaże...
— Nie — zawołała żywo Ewelina — nie chcę ich widzieć... Poco?... — ciągnęła dalej, jakby do siebie. Poczem, mimowoli, zdradziła zamęt wrażeń, z jakiemi się borykała, przecząc samej sobie zapytaniem: — A więc dlaczego przyszedłeś tu dzisiaj tak rano?
— Dlaczego? — powtórzył Malclerc i, wyjmując z kieszeni list d’Andiguier’a, dodał: — Przeczytaj ten bilecik. Przyjaciel nasz był niespokojny o ciebie, o nas, jeżeli chcesz wiedzieć całą prawdę. Chciał pomówić ze mną o naszem pożyciu, pokrzepić mnie na duchu, dać mi pewne rady... Ale przeczytaj... przeczytaj...
— Nie — odparła znów młoda kobieta i ręką odsunęła kopertę. Na obliczu jej odbiła się znów walka wzruszeń sprzecznych i nagle, z niezwykłą uroczystością, odezwała się do starca: — Jeśli tak jest wistocie, to niech pan, mój przyjaciel, przysięgnie mi na pamięć mamy, że razem ze Stefanem nie nie ukrywacie przedemną, a wtedy panu uwierzę...
— Moje dziecko — rzekł d’Andiguier, a całe jego biedne serce drżało w jego głosie — niedobrze jest mieszać umarłych do naszych drobnych spraw. Niedobrze jest dramatyzować trudności bardzo zwykłe wezwaniami tego rodzaju, wywoływaniem pamięci i przysięgami. Nie mam co ci przysięgać i nic ci nie przysięgnę. Ale ci powiem, kierowany całą przyjaźnią, jaką mam dla ciebie, całem przywiązaniem, jakie miałem dla twojej matki: wróć do rozsądku i do rzeczywistości, Mąż daje ci przykład postępowania słusznego i rozumnego. Cierpiał na zaburzenia nerwowe. Spróbuje leczyć się, odzyskać równowagę, wyzdrowieć. Nie uniemożliwiaj mu tych usiłowań, a ty sama pomyśl o wielkiem przejściu, które cię czeka. Między wami stoją jedynie urojenia, twoje urojenia. Odpędź je... Jesteś taka blada. Osłabiło cię znów wczesne wstanie, przyjście tu, dręczenie się, a to takie niepotrzebne, takie karygodne!... Panie Stefanie — po raz pierwszy nazwał Malclerc’a po imieniu, udając wspaniałomyślnie zażyłość — zabierz ją do domu i uspokój. Przyjdę popołudniu dowiedzieć się co robisz, teraz zaś spojrzyj na nas, a przekonasz się, że nie kłamię, jeśli ci mówię, że on i ja pragniemy tylko twojego szczęścia...
— Powinienem był przysięgnąć... — mówił do siebie ten wielki w swej uczciwości człowiek, w kwadrans później, gdy został sam w swej galeryi, po odejściu młodego małżeństwa. — Powinienem był przysięgnąć... Co znaczy fałszywa przysięga, gdy chodzi o oszczędzenie kobiecie podobnego odkrycia, dotyczącego jej męża i matki?... Ale nie. Uwierzyłaby mi dziś, a jutro zaczęłaby na nowo wątpić, szukać. Jest zanadto uprzedzona... Czasu, czasu... trzeba zyskać na czasie, byle się doczekać narodzin dziecka... Jeżeli ten nieszczęśliwy — myślał o Malcelerc’u — będzie miał tyle siły, ażeby zachowywać się jak dziś przez całe pięć tygodni, wszystko może jeszcze się ułożyć... Ach! — zakończył — powinienem był przysięgnąć jednak!... Na jej pamięć, nie mogłem.


VII.
TO, CO SIĘ STAĆ MUSIAŁO.

D’Andiguier miał słuszność. Ewelina była zanadto uprzedzoną, ale tego nie przypuszczał, że z różnych oznak, które od początku małżeństwa najpierw zbudziły w niej niepokój, a potem wzmogły go do tego stopnia, iż zamienił się w nieukojoną trwogę, w jakiej znajdowała się obecnie, najsilniej oddziałało na nią postępowanie dawnego przyjaciela jej matki względem jej męża. Gdy Stefan odwoził ją po tej przykrej scenie z ulicy de la Chaise na ulicę de Lisbonne i w dalszym ciągu, z naturalnością, która byłaby zwiodła każdą inną osobę, grał rolę, jaką mu poddał d’Andignier, umysł młodej kobiety zaczął pracować nanowo, a ta praca miała ją szybko naprowadzić na drogę prawdy. Raz już zwrócona w tym kierunku, czyż mogła się zatrzymać?
— Nie złożył mi jednak tej przysięgi, której od niego żądałam... — mówiła sobie, na wspomnienie widocznego wzruszenia, jakie ogarnęło d’Andiguier’a w ostatnich chwilach ich rozmowy i wobec jej żądania. — Nie mógł jej złożyć. Nie chciał mnie okłamywać tak dalece. Bo i on kłamie. Okłamują mnie obaj. Porozumieli się, ażeby mnie okłamywać i to od wczoraj... Porozumieli się. Ale poco?.. Dlaczego?...
Ta zgodność postępowania obu mężczyzn była wypadkiem takim nowym, takim szczególnym, że niezwłocznie, jak widzimy, uderzyła młodą kobietę i zwróciła jej baczną uwagę. Ewelina nie była osobą bardzo bujnej wyobraźni. Jeśli wzięła po matce wrażliwość, lękliwą nieco, skupianie się w sobie, wstręt do okazywania głębokich wzruszeń, który wytwarzał romantyczność jej duszy, odziedziczyła znów po ojcu trzeźwość umysłu i sądu, różną zupełnie od chimerycznej istoty myśli pani Duvernay. Ewelina brała zawsze wszystko na seryo. Ztąd wynikała jej prawość, nieco oschła, która, mocą kontrastu, oddziałała tak silnie na chwiejną i skomplikowaną naturę jej męża. Takie charaktery łatwo jest oszukać pierwszy raz, bo instynktem wierzą, że inne są równie szczere i proste, jak one. Ale gdy raz nieufność ich się zbudzi, już nie zasypia, z tego samego właśnie powodu, który na razie powstrzymywał je od podejrzeń. Potrzeba szczerości względem samych siebie jest w nich taka potężna, że nie mogą nie zgłębić do ostatka wskazówek, jakie zauważyli.
Stało się zatem, że Ewelina, przez kilka dni które nastąpiły po tych dwóch dobach, takich dla niej brzemiennych tajemnicą, nie pytała już, ani się żaliła. Ale, cała energia jej zastanowienia ześrodkowała się na tej niespodziewanej wskazówce zagadki, która ciążyła nad jej pożyciem małżeńskiem. Zagadka ta tak się teraz przedstawiała: nazajutrz po usiłowaniu samobójstwa męża Ewelina, nieprzytomna z trwogi, wyczerpana z sił, podążyła błagać d’Andiguiera o pomoc. Tem przyjął misyę rozmówienia się z Malclerec’iem. Poszedł, przyrzekłszy, że wydobędzie od niego tajemnicę, że przynajmniej spróbuje. Powrócił wiedząc wszystko — ten fakt był dla Eweliny niewątpliwy — tak, wiedząc wszystko i zdecydowany milczeć. Jakaż więc była istota tego zwierzenia, skoro nietylko, że najwierniejszy jej przyjaciel nie chciał go jej powtórzyć, ale że jeszcze obaj mężczyźni porozumieli się z sobą niezwłocznie, żeby lepiej przed nią ukryć to, co powinna wiedzieć, bo ma do tego święte prawo? Przyszłość jej małżeństwa była zagrożona. Nie ukryła przed d’Andiguierem żadnej ze swoich obaw. Wskazała mu ich przyczynę w tej idée fixe, która trawi jej męża, w tej tajemnicy, dokoła której błąka się od tylu miesięcy. Wiedziała, że d’Audingier był poruszony do głębi jej cierpieniem, słyszała jeszcze jego okrzyk oburzenia: „Masz słuszność, niech się wytłómaczy!” — i jedna rozmowa z Malclerc’iem wystarczyła do wywołania przewrotu w tym człowieku, uczynienia zeń sprzymierzeńca w spisku milczenia. Niechęć wzajemna, o której jej wspominał, zamieniła się w tym krótkim przeciągu czasu na zupełne porozumienie. Jakież słowa padły między nimi? Gdy zaskoczyła ich na owem rannem spotkaniu, umówionem bez jej wiedzy — postanowienie zgodnego milczenia wypisane było na ich twarzach, w ich spojrzeniach, w ich postawie. Jaka nagląca konieczność, uznana zarówno przez jednego jak i przez drugiego, sprawiła, że porozumieli się z szybkością, która wydałaby jej się cudem, gdyby własnemi oczyma nie patrzyła na nich? To nagłe oddziałanie Stefana na starca było nową tajemnicą. Ale było jednym z tych faktów, które zakreślają niespodziewanie pole możliwych wyjaśnień. Ewelina, tłómacząc sobie fakt ten na różne sposoby, pod wpływem nieświadomego wysiłku analizy, wzbudzonego jedyną myślą, która ją zajmowała wyłącznie — doszła do wniosków, aż nadto blizkich okrutnej prawdy.
W ciągu tygodnia, jaki minął między pierwszemi scenami a tem, co się stać musiało, zajściem decydującem, które miało oświecić ją ostatecznie, — Ewelina nie zdradziła niczem nadmiernego wytężenia swych myśli nad odgadnieniem, zarysowanej teraz bardzo wyraźnie zagadki. Wypełniała, jak zazwyczaj, te obowiązki towarzyskie, na które pozwala jeszcze kobiecie ósmy miesiąc brzemienności, wypełniała ze zwykłą ścisłością przepisy lekarza, chodziła dużo i zajmowała się czynnie ostatniemi przygotowaniami do blizkich narodzin dziecka, które postanowiła karmić sama. Ktokolwiek zobaczyłby ją siedzącą przy stole naprzeciwko męża, albo chodzącą w jednej z dalszych okolic Lasku Bulońskiego, raz z nim, to znów z którą kuzynką, albo wreszcie pracującą wieczorem nad jakąś robotą ręczną w ulubionym rogu buduaru, nie domyśliłby się nigdy, że przebyła tak niedawno gwałtowne i tragiczne przejścia.
D’Andiguier jeden tylko odczuwał, że tragedya rozgrywa się w dalszym ciągu, ale wśród milczenia, w duchu, po za tem czołem, takiem młodem i takiem nieprzeniknionem, na którem, w sieci błękitnych żyłek, zdawała się płynąć krew spokojna, a które myśl pożerała. Za długo patrzył jak matka otaczała się tą samą atmosferą łagodności, powstrzymującej wszelkie pytania — przeraził się zatem zachowaniem Eweliny. Obawami swemi nie dzielił się wszakże z Malclerc’iem, który dotrzymywał danej obietnicy, panował nad sobą, badawczemu wzrokowi żony przeciwstawiał spojrzenie pełne przywiązania i nieprzeniknione, bez śladu dawnych smutków. Starzec czuł dobrze, że był to tylko spokój między dwiema burzami. Wszelako dzień rozwiązania Eweliny zbliżał się, a d’Andiguier w dalszym ciągu w przyjściu na świat dziecka pokładał całą nadzieję. Potrzebna mu była ta nadzieja do zniesienia własnego smutku, który go trawił i objawiał się oznakami niepokojącemi Ewelinę i Malclerc’a. On jeden tylko wiedział dlaczego za każdemi odwiedzinami na ulicy de Lisbonne starzec wchodził na schody krokiem ociężalszym, oddychając z coraz większą trudnością, jaka bolesna myśl pogłębiała z każdym dniem zmarszczki na jego obliczu. Wiedział dlaczego, w buduarku dawnego pałacyku pani Duvernay starzec wybierał teraz zawsze ten sam fotel przy oknie, stojący tyłem do światła, tak, aby ukryć twarz pobladłą, a zwłaszcza, aby nie widzieć miniatury w złotych cyzelowanych ramkach na stole — jeden z jego własnych podarunków, ofiarowanych im w dniu ślubu! Jakkolwiek obaj męźczyźni nie wspomnieli już ani jednem słowem o przeszłości, niemniej Stefan wiedział dlaczego ręka, którą mu podawał d’Andiguier, drżała w jego uścisku, dlaczego na jego widok odbijał się błysk trwogi w oczach starca, świecących coraz bardziej gorączkowo z powodu bezsenności. Na tem polegała różnica między jego obserwacyą a obserwacyą Eweliny. I jej uwagi nie uszły te wszystkie oznaki głębokiej zmiany w twarzy i obejściu d Andiguier’a...Ale, gdy Malclerc miał współczucie dla starego przyjaciela Antoniny, rozumiejąc go, Ewelina szukała, zastanawiała się, pytała siebie, czy między scenami ubiegłego tygodnia a nagłem zachwianiem tego zdrowia, takiego dotąd silnego, nie było nie prócz zwykłego zbiegu okoliczności.
— Czy pan niezdrów? — zapytała go w dwa dni po jego rozmowie z Malclerc’iem.
— Uważasz, że zmizerniałem? odpowiedział. — Powracają mi moje newralgie i przeszkadzają sypiać...
Skwapliwość, z jaką wytłómaczył swój widoczny stan rozdraźnienia przyczyną materyaluą, podobnie jak Malclerc — powstrzymała wszelkie inne pytania na ustach Eweliny. Powiedziała sobie: „Po co znów pytać? On też nic mi nie powie...” I za każdemi odwiedzinami starca, śledziła postępy cierpienia na jego twarzy. Nie. Zanik zdrowia d’Andiguier a nie był jedynie powodowany przyczyną fizyczną. Widywała go chorego dawniej i przekonała się z jakim stoicyzmem znosił ból. Jego trawiła zgryzota, podobnie jak trawiła Stefana. I była to ta sama zgryzota. Ten panował nad sobą od owej straszliwej nocy, kiedy chciał się targnąć na własne życie. Ale to zachowanie się, obliczone na oszukanie Eweliny, nie uśpiło bynajmniej jej podejrzeń. Tamten również panował nad sobą, tylko opłacał ten wysiłek powolnem konaniem. Dlaczego? Jakiejże okropnej natury była ta tajemnica, którą przed nią ukrywano, że nietylko wytworzyła odrazu porozumienie między obu mężczyznami, ale jeszcze ugodziła w d’Andiguier’a, jak nieszczęście osobiste?
Młoda kobieta od pierwszego dnia bowiem wyczytała w oczach starca i czytała to samo wyraźnie za każdą jego wizytą, że niecierpiał już za nią, lecz cierpiał za siebie. Dla przekonania się, że nie śniła, stwierdzając tę zmianę, przypominała sobie tylko pierwszą część rozmowy w małem muzeum na ulicy De la Chaise, gdy, z okrzykiem rozpaczy, przyszła mu opowiedzieć swoją niedolę. Jak on mówił do niej wówczas, z jakiem wylaniem serdecznem! Jak widocznem było, że w owych chwilach nie ukrywał nic, że poryw jego litości nie miał żadnej utajonej przyczyny! Jak w ruchach, w uścisku dłoni, w intonacyi głosu, w zaniepokojonem spojrzeniu dostrzegała współczucie nią wyłącznie, najzupełniej nią zajęte! Współczucie to niebyło teraz mniej szczere, mniej tkliwe, lecz zdawało się, że dusza starca, nie ma już na nie siły. Otworzyła się w nim rana wewnętrzna, Jaka rana? Za sprawą jakiej nowej tajemnicy stało się, że d’Andiguier był nieszczęśliwy z powodu tego, co wyjawił mu niechybnie Malclerc, i po za obrębem przywiązania swego do Eweliny? Takie pytania zadawała sobie nieustannie, uporczywie młoda kobieta, śród biegu życia codziennego, które powróciło do zwykłego trybu, jak powraca zawsze; i w głowie jej zaczęła świtać myśl, taka nieokreślona, taka ciemna, że nie mogła jej narazie sformułować. Są w naszej myśli mroki, cała sfera nieuchwytnych krańców, kres świadomości, gdzie, mimo naszej wiedzy, zarysowują się wnioski, o których nie umielibyśmy powiedzieć w jakiej chwili się wysnuły, gdzie budzą się przeczucia, które przekraczają i zbijają z tropu naszą wolę. Nie. Myśmy nie chcieli domyślać się tego, a domyślamy się. Nie chcieliśmy tego przypuszczać i przypuszczamy. Niepokonana, nieokiełznana logika pracowała w nas, mimo naszej woli, a my nie podejrzewaliśmy nawet, że ta praca już się w nas dokonała i że jej wynik już istnieje, niezniszczalny.
Jaka myśl?... Ewelina, która znała d’Andiguier’a od czasu, gdy przyszła na świat, wiedziała dobrze o tem — i to wzbudziło w niej, gdy była maleńką jeszcze, takie instynktowne, nagłe przywiązanie do niego — że życie uczuciowe starego miłośnika sztuki ześrodkowywało się od bardzo dawna dokoła niej i wspomnienia jej matki. Nie widziała go nigdy wzruszonego, — oprócz gdy chodziło o jego obrazy i marmury, — chyba w razie zajść, dotyczących jej samej lub tej matki. Nie zdziwiło jej to; przedewszystkiem tak było zawsze, a potem, gdy zaczęła się zastanawiać, znalazła bardzo proste wyjaśnienie dla tego przywiązania. D’Andiguier nie miał już, właściwie mówiąc, żadnej rodziny. Pozostali mu tylko dalecy krewni, z którymi utrzymywał bardzo rzadkie stosunki. Był kolegą i przyjacielem lat młodzieńczych. — Ewelina tak przynajmniej mniemała — jej dziadka, Montéran’a. Przeniósł tę przyjaźń na panią Duvernay, a potem na jej córkę. Ona zaś nigdy nie łączyła pojęcia miłości z obrazem tego człowieka, którego poznała jako czterdziestoletniego przeszło mężczyznę, z siwemi włosami i twarzą postarzałą przedwcześnie. Nie podejrzewała jak głęboko zakorzenione było to uczucie rozkwitłe takiemi wspaniałemi kwiatami duszy, ani jaka rosa łez utajonych żywiła te kwiaty. Ale nie potrzeba wiedzieć przyczyn ani natury uczucia, ażeby poznać jego siłę i potęgę i odgadnąć, wobec pewnych napadów smutku, że opanowało najżywotniejszą część danego serca. Tą częścią najżywotniejszą u d’Andiguier’a — Ewelina za często przekonywała się o tem, aby mogła wątpić — było wspomnienie zmarłej przyjaciółki, której wyobrażeniem była dla starca ona. Patrząc jak trawiła go zgryzota, Ewelina, z konieczności musiała pomyśleć: „Nie widziałam go takim od śmierci mamy...”
Po owej rozmowie, kiedy wytłómaczył jej zmianę swoją powrotem cierpień newralgicznych, Ewelina streściła sobie wrażenie nowe, takie blizkie poprzedniego, w tych słowach: „Nie byłby inny, gdyby chodziło o mamę...” Po raz pierwszy hypoteza, że jej ukochana zmarła może być, w sposób zresztą niezrozumiały, wmieszana do tajemnicy, z którą się borykała, ukazała się młodej kobiecie nieuchwytnie, jakby w zamglonej dali...
Drobne a szczególne zajście przyczyniło się nagle do wyraźniejszego nieco zarysowania tego nieokreślonego i bezkształtnego pojęcia. Wieczorem, tego samego dnia, kiedy otrzymała ową odpowiedź od d’Andiguier’a — Ewelina powróciła, jak zazwyczaj, z przechadzki około godziny szóstej, i, jak zazwyczaj, zamieniwszy kostium spacerowy na strój domowy, udała się, dla wypoczynku, do buduaru. Otwierając drzwi, spostrzegła, że mąż ją wyprzedził. Stał i trzymał w ręku fotografię, której przyglądał się z uwagą. Na odgłos otwieranych drzwi, postawił ramki na miejsce ruchem takim, jak ktoś schwytany na gorącym uczynku. Ewelina dostrzegła, że ręka jego drżała zlekka a twarz miała znów ów wyraz, który znała aż nadto dobrze — wszak ranił jej serce od roku blizko. Fotografia postawiona w ten sposób przez Malclerc’a była fotografią pani Duvernay. Ów wyraz jego twarzy i zmieszanie trwały zaledwie przez minutę, ale to wystarczyło, — Ewelina zauważyła te objawy i była niemi przejęta do głębi. Nie przywiązując jednak znaczenia do własnych słów, i raczej dla ukrycia własnego zakłopotania, rzekła:
— Przyglądałeś się fotografii mamy? Prawda, że na tej jestem najpodobniejsza do niej?
— Dlatego też patrzyłem się na nią — odparł żywo i natychmiast, bez żadnego przejścia, zaczął opowiadać jakąś przygodę, o której, jak mówił, dowiedział się w klubie.
Twarz jego przybrała nanowo ów wyraz umyślnego spokoju, po którym Ewelina poznawała rozdrażniające ją strasznie postanowienie ujścia jej badaniu. Malclerc panował nawet nad tonem głosu. Nie dopuszczał najlżejszej oznaki wzruszenia. A jednakże doznał wzruszenia, i to bardzo gwałtownego, w chwili, gdy Ewelina weszła. Niebawem opuścił pokój, a młoda kobieta, leżąc na szezlongu, pogrążyła się w przepaści domysłów... Przyglądała się z kolei fotografii matki. Zapytywała siebie dlaczego mąż wydawał się taki rozdraźniony, że zastała go trzymającego w ręku tę fotografię. Oczy jej wpatrywały się w zatarte nieco rysy tej twarzy, takiej podobnej do jej własnej, i szukały śladów. myśli, jakie rysy te wzbudziły w człowieku, którego tak kochała, z którym żyła, którego widziała kolejno takiego tkliwego i takiego zamkniętego w sobie, takiego pełnego uniesień i takiego posępnego, takiego szczęśliwego i takiego zrozpaczonego. Nosiła jego nazwisko, i znała go tak mało!... Tak. Jakie myśli obudził w nim ten wizerunek matki żony? Dlaczego ręka jego drżała, gdy stawiał ramki na miejsce? Dlaczego twarz jego przybrała ten sam wyraz jaki miewała w dniach złych?
W każdej innej okoliczności Ewelina zatrzymywałaby się przy tem pytaniu, jak przy tylu innych podobnych, w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy. Ale stwierdzenie zgodności między mężem a d’Andiguier’em, przyzwyczaiło ją od dni kilku do łączenia w myślach tych dwóch posiadaczy groźnej tajemnicy, która ciążyła nad nią, i stało się, że rozproszone pierwiastki jej ostatnich obserwacyj, zbliżyły się i przyoblekły w ciało: najpierw rozumowanie jej z powodu smutku d’Andiguier’a i możliwej jego przyczyny — potem refleksye nad zmianą stosunku obu mężczyzn i osobliwość porozumienia, które kazało się domyślać takiego zupełnego zwrotu u d’Andiguier’a, wywołanego czemże, jeżeli tą samą przyczyną, jaka powodowała ów smutek; — wreszcie, oczywistość zmieszania męża, gdy weszła do buduaru i zastała go z tą fotografią... Z przyczyn dla niej niepojętych w stopniu. jakiego wcale objąć nie mogła, tajemnica, dokoła której błądziło jej milczące, badanie, miała związek z jej matką.
— To niepodobna — powiedziała sobie niezwłocznie. — Stefan jej nie znał...
Postawiła fotografię również gwałtownym ruchem, wymawiając pocichu te słowa. Ten niezbity zarzut odniósł chwilowe zwycięztwo nad pracą, jaka dokonała się już nieświadomie w jej mózgu. Pomyślała: „Oszalałam chyba, doprawdy.:.” — i, chcąc ostatecznie odpędzić myśl, która wydała jej się zupełnie chorobliwą, zabrała się do jednej z drobnych robótek, z wyprawki dla spodziewanego dziecka. Byłto czepeczek z gwiazdek nicianych, robionych ściegiem tak ładnie nazwanym frivolité, Uwaga. jaką oczy i palce musiały poświęcić ruchom nawetki z kości słoniowej, odwracały zazwyczaj kierunek myśli Eweliny. Dar przyjmowania z uległością faktu dokonanego, który był jednym z wdzięków, ale też i jedną z sił jej cierpliwej natury, budził się w niej w takich chwilach. Czuła w łonie drganie istoty już żywej, której krzyk usłyszy niezadługo, którą karmić będzie własnem mlekiem, którą rozgrzeje pieszczotami i usiłowała pogrążyć się w zajęciach, przewidujących te blizkie narodziny.
Tym razem wszakże drobiazgowa praca zdołała zaledwie przez kilka chwil pochłonąć jej umysł. Ewelina wnet złożyła robotę do woreczka, wiszącego nad szezlongiem. W głowie jej ożyło nagle wspomnienie pierwszej wizyty ze Stefanem, wówczas narzeczonym, w tym pałacyku, który miał być ich siedzibą. Jakież jego zachowanie się było wtedy osobliwe, zaledwie weszli, do tego pokoju zwłaszcza, okazał takie zdenerwowanie, taki bolesny niepokój! Z jakim pośpiechem zażądał, żeby wyszli, jak gdyby nie znosił widoku tych ścian! A od owego czasu ileż razy — mówiła to nawet d’Andiguier’owi — miała uczucie, że Stefan ma odrazę do tego domu, że ucieka z niego, jak uciekamy z miejsca, którego widok przypomina nam jakąś osobę!... Kogo? Jedna tylko istniała osoba, której obraz pozostał ściśle związany z tem mieszkaniem jej matka. I znów na tę myśl, która powracała już uporczywiej, młoda kobieta odpowiadała w duchu: „to niepodobna, ” jak przed chwilą, ale zaprzeczenie to było już słabsze, mniej kategoryczne, mniej stanowcze. W umyśle jej wyłaniał się znów fakt znaczący, zapomniany śród tylu innych: gdy w Hyères, nazajutrz po zaręczynach wymówiła nazwisko d’Andiguier’a i oznajmiła, że napisała do niego, czyż Stefan nie okazał nadzwyczajnego wzburzenia? Czyż nie wydał się nadmiernie, nienaturalnie zaniepokojonym myślą, w jaki sposób stary przyjaciel przyjmie nowinę? Czyż nie było widocznem, że doznał ulgi, gdy nadeszła odpowiedź? A przecież nie znał wówczas ’Andiguier’a — przynajmniej nie osobiście. Ewelina była tego pewna, skoro ona sama zapoznała ich wzajemnie. Czemże działo się zatem, że mówił o nim w słowach takich dokładnych, jak o człowieku, którego się zna do głębi? Wszak ona, czyniąc owe wielkie zwierzenia staremu przyjacielowi, wypowiedziała słowa, do których narazie nie przywiązywała uwagi: „Zaledwie pana widział, a zna pana, jak ja...” Czy można przypuścić, że inna jakaś osoba zapoznała tak dobrze Malclerc’a z charakterem d’Andiguier’a i że tą osobą była pani Duvernay?
„A więc Stefan znałby ją?... Widywałby się z nią często?... Gdzie? Jak... I nie powiedziałby mi o tem? Dlaczego?... Gubię się w domysłach... Nie, to nieprawda...”
Po tym buncie zdrowego rozsądku, jak mniema — ła, podniosła się z szezlongu i, potrząsając głową ruchem, który nie wygnał z niej uporczywej myśli, poszła przebrać się do obiadu. Hypoteza słuszna, raz zrodzona w naszym umyśle, z taką dokładnością przystosowuje się do faktów, że niepodobna nam już odrzucać jej dowolnie. Przez cały czas obiadu, w ciągu wieczora i dni następnych, Ewelina daremnie odpychała, jako nieprawdopodobną, możliwość, że mąż znał jej matkę; cała jej siła obserwacyi była wytężona w celu chwytania najdrobniejszych szczegółów, które mogły potwierdzić to przypuszczenie, lub mu kłam zadać. Zauważyła też dwie wskazówki, które, jakkolwiek drobne, były bardzo znaczące wobec kierunku, jaki przybrały jej myśli. Ani razu przez te wszystkie dni nie dostrzegła, żeby wzrok męża spoczął znów na jednym z portretów pani Duvernay. Jak wiadomo, było ich pełno w całym domu. Gdy oko Malclerc’a spotkało teraz jeden z tych wizerunków, przesuwało się dalej, jak gdyby go nie było. Ta usilność, z jaką mąż starał się nie patrzeć już na portrety, musiała uderzyć Ewelinę tembardziej, że odpowiadała podobnemu wysiłkowi, zauważonemu u d’Andiguier’a, a zmierzającemu do unikania wszelkich rozmów o zmarłej. Dawniej nie minęła jedna wizyta przy ulicy de Lisbonne, żeby, naturalnym biegiem rzeczy, nie wymienił jej imienia i nie odnowił wspomnień, które widocznie odmładzały i rozgrzewały jego serce. Teraz każdą wzmiankę Eweliny o matce pomijał stale milczeniem. Bez przesady, ale z widocznem postanowieniem niedopuszczenia do rozmowy o niej, przechodził do innego tematu. Ściśle rzeczy biorąc i gdyby uwaga jej nie była pobudzona ciągłością wypadków, Ewelina byłaby mogła przypuszczać, że się myli co do męża i że niema nie umyślnego w tem jego chwilowem roztargnieniu, wzrokowem, zbyt stałem jednak, żeby miało być przypadkowem. U d’Andiguier’a natomiast powzięte postanowienie było widoczne, a takie niespodziewane, wykazywało takie nowe skłonności u starca, taki przewrót w jego dawnych przyzwyczajeniach, że Ewelinę za każdą jego wizytą ogarniała gorętsza chęć zapytania: „Dlaczego pan już nie chce ze mną mówić o mamie?” Pytanie to paliło jej serce, paliło jej usta — nie zadawała go jednak.
Jakiej obawiała się odpowiedzi? Nie umiałaby wyjaśnić. Ale ogarniała ją już gorączka podejrzenia, a pojęcie, zrazu nieokreślone zupełnie, oderwane, stawało się coraz wyrazistsze, konkretniejsze w jej umyśle. Możliwość związku matki z tajemnicą, której ofiarą było pożycie małżeńskie Eweliny, wyrażała się w przypuszczeniach dokładnych, przyjmowanych i odrzucanych kolejno przez młodą kobietę; stawała się ona teraz pastwą nagłych, bezładnych napadów wiary i nieufności, których wir jest jakby huśtaniem moralnem, takiem bolesnem dla człowieka szarpiącego się rozpaczliwie. Dochodzi on w końcu do tego, że pragnie pewności z równą pożądliwością, z jaką podróżny, miotany kołysaniem się okrętu, pragnie nareszcie stanąć na lądzie. To powinno usprawiedliwić biedną Ewelinę, z takiego przeciwnego jej charakterowi, czynu, którego dopuściła się pod wpływem potrzeby poznania prawdy, bez względu na to, co jej odsłoni! Ale, któż ośmieli się potępić ją, z pośród tych, którzy, jak ona, borykając się z tajemnicą drobną, czy poważną, w otoczeniu swojem, ulegali owym prawdziwym napadom halucynacyi myślowej, kiedy przypuszczenia występują z taką nadmierną obfitością szczegółów, z takim orszakiem dowodów, że niemożliwość znika, nieprawdopodobieństwo zamienia się na pewność? A po tej niewyrozumowanej, wynikłej z nieokiełznanego popędu, uległości duszy, następuje reakcya. Spostrzega niedorzeczność tego, co przed chwilą przyjęła z taką stronną skwapliwością. Burzy jednym zamachem gmach argumentów, jaki wzniosła, i staje znów wobec drobnego niezaprzeczonego faktu, który posłużył za pierwszą podstawę do tej pracy i budować znów będzie świeże rusztowanie pomysłów i obali je znów, skoro tylko zostanie wzniesione.
Za sprawą takiego procesu duchowego stało się tedy, że Ewelina zaczęła nagle zapytywać siebie, czy owa tajemnica, która tak do głębi poruszyła kolejno jej męża i starego przyjaciela, nie dotyczyła śmierci jej ojca. Zaledwie go znała. Mówiono jej zawsze, że umarł na zapalenie płuc, zaziębiwszy się na polowaniu... Jeżeli jednak to było kłamstwem, przeznaczonem dla zmylenia rodziny? Jeśli poległ w pojedynku, który pozostał utajony, a zabójcą jego był Stefan?... Ta niesłychana hypoteza rozproszyła się wnet, wobec prostego przypomnienia, że z jednej strony, w czasie, gdy owa śmierć nastąpiła, Stefan nie miał lut dwudziestu, a z drugiej pani Muriel, wiedziałaby o podobnym wypadku... Ewelina zaczęła tedy szukać gdzieindziej i wpadła na pomysł niemniej nadzwyczajny i fantastyczny. Zdało jej się nagle, że zachowanie się męża i d’Andiguier’a wskazywało, iż chodzi o sprawę honorową... Są przecież mężczyźni z dobrych rodzin, którzy w młodości dopuścili się karygodnego czynu, a następnie wykrycie takiego czynu prześladuje ich przez całe życie. Lecz wnet cała jej miłość podniosła bunt przeciw takiej możliwości, gdy chodziło o jej męża... Zresztą występek Stefana nawet bardzo poważny, nie usprawiedliwiłby smutku d’Andiguier’a... Ale czyż nie istnieją występki rodzinne, za które odpowiadają dzieci, a nawet wnuki?... Jeśli jaka nieprawidłowość została popełniona przez kogoś z jej rodziny? Gdyby naprzykład który z jej dziadów popełnił nadużycie pieniężne? Może jej majątek ztąd pochodzi i mąż dowiedział się o tem?... Co za szaleństwo!... Powiedziałby jej poprostu... — Może... Ale poco powtarzać jedne za drugiemi urojenia chorobliwe, na które wysilała się ta wylękła, zraniona dusza, taka czysta, że, śród wszystkich hypotez jedna tylko nigdy nie postała w jej myśli? Wszystko wydało się możliwem Ewelinie, oprócz tego, żeby jej matka nie była najuczciwszą, najnieskazitelniejszą z kobiet. Biedne, szlachetne dziecko — sama myśl o winie, której była ofiarą, za którą pokutowała, wydałaby jej się świętokradztwem.
Cały tydzień minął śród zamętu tych urojeń równie niedorzecznych jak bezskutecznych, a nieszczęśliwa Ewelina nie doszła do żadnego wyniku, oprócz tego, że była bardziej jeszcze rozdrażniona coraz niezrozumialszą zagadką, która ją zadręczała. Zbliżająca się chwila rozwiązania wzmagała niepokój moralny obawą fizyczną, właściwą pierwszej ciąży. Zdarzało jej się niekiedy, że pragnęła umrzeć podczas tego przejścia; innym razem znów, gdy dziecko poruszało się w jej łonie i, przewracając się, powodowało gwałtowne wstrząśnienia, których echo odzywa się w najtajniejszej głębi istoty kobiety brzemiennej — matka budziła się w Ewelinie. Zdejmowała ją trwoga, żeby jej przejścia moralne nie odbiły się na tem życiu, które dziś, zespolone jeszcze z jej własnem, niebawem odłączy się od niego, które już się od niego odłącza, i wówczas usiłowała uspokoić wzburzenie swoje, odpędzić trawiącą troskę... Wejście męża, spoglądającego i uśmiechającego się teraz zawsze pogodnie, serdecznie, zwracało jednak natychmiast jej myśli ku zagadce... Niestety! niebawem miała znaleźć sposobność dowiedzenia się nareszcie co istnieje po za tem spojrzeniem, za tym uśmiechem. Czy mogła ją pominąć?...
Mijał właśnie tydzień od owego dnia, kiedy Ewelina wczesnym rankiem wpadła do d’Andiguier’a, chcąc się przekonać, czy mąż jest u niego; i znów widownią sceny stanowczej miał być ów dom przy ulicy de la Chaise — taki nieodpowiedni do służenia za tło dramatu miłosnego, ze swojemi wysokiemi oknami starej siedziby parlamentarnej, z których jedne wychodziły na dziedziniec, gdzie trawa wyrastała między kamieniami, a drugie na ogrody, wysadzone drzewami stuletniemi. Od dwóch dni gospodarz tego zacisznego domu był istotnie chory. Mówiąc Ewelinie, że wróciły mu dawne cierpienia, d’Andiguier nie skłamał. Bądź, że w ciągu ostatniego tygodnia zaniedbał zupełnie środki ostrożności, dzięki którym podtrzymywał resztki zdrowia, bądź, że przejścia moralne odbiły się niespodziewanie na tem, co fizyologowie z taką słusznością nazywają punktem najmniejszego oporu, dość, że zaczęła go znów męczyć gwałtownie newralgia. Umieściła się tym razem w piersi, a lekarz, obawiając się zaburzeń sercowych, wziął starca pod obserwacyę. D’Andiguier musiał pozostać w łóżku, i od dwóch dni Ewelina przychodziła popołudniu do niego i spędzała z nim parę godzin.
Gdy przyszła tego dnia, służący uprzedził ją, żeby nie zaniepokoiła się stanem, w jakim znajdzie pana. Chcąc pokonać bezsenność, spowodowaną gwałtownemi bólami, lekarz dał mu silną dawkę chloralu i opium, której działanie nie minęło jeszcze. Młoda kobieta weszła do sypialni — d’Andiguier spał istotnie. Dała więc znak służącemu, że poczeka aż się pan obudzi i usiadła na fotelu, w nogach łóżku chorego, w tym pokoju, gdzie odnajdywała wszędzie ślady czci, jaką starzec zachował dla jej matki. Krucyfiks nad łóżkiem należał do pani Duvernay. Ewelina sama dała go d’Andiguierowi, jak również akwarellę, wyobrażającą dawniejszy buduar przy ulicy de Lisbonne. Pod szkłem nad łóżkiem chorego widniał pukiel jasnych włosów i zasuszone listki. Włosy te obcięte były umarłej, a listki pochodziły z krzewu na jej grobie. Obok wisiała duża fotografia willi d’Este. D’Andiguier pokazywał ją często Ewelinie — i fotografię i krzyż, nakreślony jego ręką, a oznaczający okno pokoju, zajętego przez tę, która była jeszcze panną de Montéran, gdy spotkali się po raz pierwszy w 1871 roku. W innem miejscu stała biblioteka oszklona, zawierająca książki, wypożyczane niegdyś pani Duvernay. Ewelina wiedziała o tem, a gdy spojrzała na portrety, umieszczone w ramach ruchomych na kominku, odnajdywała, jak w swoim pokoju, wszędzie matkę, zawsze matkę. Inne wizerunki, jej własne, mówiły dowodnie, jakie miejsce zajmowała i ona w relikwiarzu sercowym starca.
Ta jawność uczucia, które lata spotęgowały, zamiast wyziębić, przejęła, jak już niejednokrotnie, do głębi córkę Antoniny i ze szczególnem wzruszeniem zaczęła się przyglądać rysom chorego, wychudłemu profilowi i zamkniętym oczom. Ślady spustoszenia, dokonanego w nim przez straszne odkrycia, uwidoczniały się wyraźniej śród sennego zaniedbania. Oddech nierówny, wybiegający niekiedy westchnieniem, wykazywał cierpienie nawet śród tego odpoczynku. Jakie cierpienie? Byłożby to wrażenie czysto fizyczne, przejawiające się po przez sen anestetyczny? A może był to objaw mimowolny niepokoju moralnego, którego przyczyną — Ewelina nie wątpiła już o tem, jak nie wątpiła o uczuciu starca dla siebie i dla matki — była owa tajemnica, z jaką borykała się, nie mogąc jej zrozumieć, od pierwszych tygodni swego małżeństwa? Wpatrywała się bacznie w to czoło poorane zmarszczkami, zasłonięte do połowy kosmykami białych włosów, myśląc: „Gdybym mogła na niem czytać!” i czuła, że ogarnia ją ponownie trawiąca gorączka bezsilnego pragnienia prawdy — gdy nagle wzrok jej padł na przedmiot, który powstrzymał w niej bicie serca.
D’Andiguier poruszył się we śnie i wysunął rękę z pod kołdry. Ewelina nakryła go znów do ramion i podniosła trochę poduszkę. — Skutkiem tego jej ruchu zesunął się na kobierzec przedmiot, który pacyent ukrył pod poduszką, nie chcąc się z nim rozstać — był to zegarek jego z dewizką podwójną; do jednej z nich przyczepione były dwa klucze, znane dobrze Ewelinie. Jeden otwierał kasę — drugi szafkę renesansową, z drzewa orzechowego, rzeźbioną i inkrustowaną tafelkami marmurowemi, gdzie zbieracz przechowywał papiery, dotyczące jego skarbów i gdzie schował dziennik Malclerc’a. Młoda kobieta nie wiedziała o tem, podobnie jak nie wiedziała nie o istnieniu dziennika. Jednakże, podniósłszy zegarek, zaczęła, zamiast położyć go znów pod poduszkę, przesuwać dewizkę i oba klucze między palcami i pogrążyła się w zadumie... Ileż to razy widziała, jak d’Andiguier pokazywał tę szafkę, takiej wytwornej roboty! A nigdy nie omieszkał objaśnić gościom swoim kunsztownego mechanizmu zamku, który był klejnotem w klejnocie... Chory ukrył klucze pod poduszkę, zamiast włożyć je do szuflady stolika — był to zbytek ostrożności, usprawiedliwiony wprawdzie lekką manją, ale jednak przed kim go schował? dlaczego?... Ewelina znała tak dobrze przyzwyczajenia d’Andiguier’a, iż wiedziała, że trzymał jedynie ludzi, których był absolutnie pewien, a to z powodu olbrzymiej wartości swego muzeum. Wiedziała też, że zbieracz miał u siebie zawsze tylko tyle pieniędzy, ile potrzebował na codzienne wydatki domowe. Jeżeli ukrył w ten sposób klucze, uczynił to, kierowany obawą, która nie miała nie wspólnego z pieniędzmi, znajdującemi się w kasie, ani z dokumentami, natury technicznej, zamkniętemi w szafce renesansowej... Ewelina ścisnęła klucze w dłoni. Zamknęła oczy. Ujrzała nagle w myśli biurko męża w nocy, podczas przygotowań do samobójstwa, a na tem biurku wielką kopertę i napis: „Wielmożny pan Filip d’Andiguier.” Samo odbicie tych liter w pamięci paliło jej źrenice. Otworzyła oczy i, jakby chcąc uchronić się od straszliwej pokusy, która powstała w jej umśle, włożyła zegarek z dewizką pod poduszkę. Chory się nie obudził.
Ewelina zaczęła mu się znów przyglądać i znów uderzyły ją widoczne ślady cierpień moralnych, przez jakie przechodził w ostatnich czasach. Na twarzy nieruchomej widniał wyraz smutku, różniący się tak silnie od pogody, która zazwyczaj uszlachetniała te wybitne rysy, że niepodobna było go nie dostrzedz. Młoda kobieta przypomniała sobie, że widziała ten sam smutek, piętnujący rysy innego oblicza — oblicza męża, — i to w jakim okresie pożycia wspólnego! w pierwszych miesiącach małżeństwa, które są radością i blaskiem nawet dla stadeł, przeznaczonych później do rozłąki! Cała wyjątkowość i gorycz losu, jaki ją spotkał w ciągu roku ostatniego, uprzytomniła jej się z dręczącą wyrazistością. Co zawiniła Panu Bogu, że ją doświadczał tak okrutnie, że zesłał na nią próbę najcięższą dla młodej żony? Kochać męża tak gorąco i nie módz dać mu szczęścia, patrzeć jak cierpi do tego stopnia, że pragnie umrzeć i nie módz domyśleć się nawet natury i przyczyny tego cierpienial... A ta przyczyna znana była d’Andiguier’owi — Stefan mu ją wyjawił... Może papiery, zawierające to wyjawienie, spoczywają o kilka kroków od niej, albo w kasie, albo raczej w owej szafce w galeryi.. Młoda kobieta ujrzała nagle w duchu drzwi szatki otwarte i szuflady, jak widywała je często... Za sprawą jednego z owych procesów myślowych, które dopełniają wyrazistością widzeń podobne ewokacye, porównała naraz szerokość tych szuflad z szerokością koperty, dostrzeżonej na biurku męża. Powiedziała sobie, że jeśli d’Andiguier ukrył kopertę w szafce, to wybrał niechybnie jedną z szuflad dolnych... Szuflady te ze swemi cienkiemi rączkami z kutego żelaza, zarysowały się przed wzrokiem jej duszy... Zdawało jej się, że czuje pod dłonią chłód żelaza... I ten obraz zwyciężył.
Powoli, ostrożnie, drżąc cała; wstrząśnięta do głębi śmiałością własnego czynu, wsunęła palce pod poduszkę, w to samo miejsce, gdzie złożyła przed chwilą zegarek i dewizkę. Z gardłem kurczowo ściśniętem, z sercem bijącem gwałtownie, wydobyła zegarek. Wstała z krzesła, tłumiąc ruchy, powstrzymując oddech, lica jej płonęły rumieńcem wstydu, a jednak zmuszała ją do tego kroku namiętność silniejsza od woli, zniewalał szał, rozkazujący próbować wszystkiego, by się dowiedzieć, by się nareszcie dowiedzieć! Tyłem, nie spuszczając z oczu śpiącego ciągle starca, doszła do drzwi, wiodących z sypialni do galeryi. Na dźwięk klamki i drzwi, obracających się na zawiasach, dreszcz wstrząsnął nią od stóp do głowy. Ale stała już w muzeum, gdzie oblicza Madon malowanych przez starych mistrzów, które widziały ją tydzień temu padającą na kolana z taką gorącą żarliwością, spoglądały teraz na nią, idącą na palcach, jak zbrodniarka, do szafki rzeźbionej i próbującą otworzyć zamek najpierw jednym kluezem, a potem drugim. Skoro już zamek otworzyła i, wyciągnąwszy jedną szufladę, a potem drugą, spostrzegła nareszcie wielką kopertę zaadresowaną ręką męża, doznała takiego wzruszenia, że oparła się, by nie upaść; zdawało jej się, że usłyszała w pokoju sąsiednim poruszenie się człowieka, który się budzi... Przestała się wahać. Wzięła kopertę, wydobyła z niej kartki... Oczy jej padły na imię matki, u góry jednej ze stronic. Przeczytała najpierw kilka wierszy a napisanych w Medyolanie: „Nie kocham, nie mogłem kochać Eweliny, jak kochałem Antoninę...” a potem inne, i jeszcze inne... Zgroza tego odkrycia wyrwała z piersi młodej kobiety przeraźliwy okrzyk. Zdawało jej się, że wszystko wiruje dokoła niej, że umiera. Kartki dziennika wysunęły się z jej dłoni, padła na posadzkę i zemdlała...
Gdy odzyskała przytomność, siedziała na fotelu, gdzie d’Andiguier ją posadził, mimo własnego osłabienia i bólów, sam, bez pomocy lokaja. Sam też zebrał kartki i zamknął je do szafki. Ewelina byłaby mogła mniemać, że śniła, gdyby szlafrok, zarzucony w pośpiechu przez starca, nie świadczył, że, obudzony jej okrzykiem, wyskoczył z łóżka, dążąc jej na pomoc, z tego łoża boleści, z którego zabrała klucze, strzegące strasznej tajemnicy. Spotkawszy, błędny z niepokoju, wzrok starca, Ewelina odzyskała świadomość okropnej rzeczywistości i, drżąc na całem ciele, rzekła:
— Muszę wracać... Cierpię bardzo... — Poczem, widząc, że d’Andiguier chce mówić, spojrzała na niego z przerażeniem i, szczękając zębami, głosem, ściśniętym w gardle, dodała: — Później... Nie teraz... Teraz muszę wrócić. Och! tak boli... — i ruchem rozpaczliwym przycisnęła dłoń do łona.
D’Andiguier zrozumiał, że wstrząśnienie, jakiego doznała, przyśpieszyło rozwiązanie i że macierzyństwo, od którego oczekiwał zbawienia dla tej udręczonej duszy, nastąpi niebawem, i to w jakich warunkach! Pewność niebezpieczeństwa bezpośredniego przywróciła choremu starcowi energię młodzieńczą. W ciągu kilku minut był ubrany i Ewelina przeniesiona do karety, przy pomocy służącego, którego mógł wezwać tym razem, bez obawy, że domyśli się, iż istnieje jakaś inna przyczyna nagłego zasłabnięcia młodej kobiety. Kareta toczyła się w kierunku ulicy de Lisbonne, a Ewelina, wsunięta w róg, siedziała z zamkniętemi oczyma, wstrząsana co chwila gwałtownym dreszczem, milcząca; dopiero na skręcie avenue de Messine, gdy zbliżali się do domu, rzekła błagalnym głosem do starca:
— Niech nie wjeżdża do bramy... niech nie dzwonią... Nie chcę widzieć nikogo, nikogo — i, ściskając konwulsyjnie dłoń towarzysza, dodała:
— Och! oszczędź mi tego, mój przyjacielu!...
— Nie zobaczysz nikogo, przyrzekam ci — odparł d’Andiguier. — To już moja rzecz... — dorzucił jeszcze, by ją uspokoić.
W istocie jednak, jak mógł temu przeszkodzić? Jak zapobiedz, żeby Malclerc, najprostszym zbiegiem okoliczności nie wychodził właśnie w tej samej chwili, nie usłyszał otwierających się drzwi, żeby służba go nie uprzedziła?... Możliwość spotkania się z Malclerc’iem nadawała tym chwilom taką tragiczną grozę, że, gdy minęło niebezpieczeństwo, a Ewelina weszła już do swojej sypialni, d’Andiguier uczuł, że opuszczają go siły. Musiał usiąść na krześle w pokoju, poprzedzającym sypialnię. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa i tam zastał go Malclerc, po którego posłał. Starzec, siedząc podedrzwiami, których bronił, zdołał tylko jedną ręką wskazać na te drzwi, a drugą przyłożył do ust, nakazując Malclerc’owi milczenie. Stefan po grze twarzy starca poznał, że zaszło coś niezwykłego, a po tym ruchu, co zaszło. Powstrzymał na ustach okrzyk, który wyrwał mu się z piersi, na widok bladości d’Andiguier’a.
— Ewelina wie wszystko?... — spytał przyciszonym głosem.
— Wie wszystko — odparł d’Andiguier, głosem równie cichym i wytężył słuch, jakgdyby się obawiał, że ten szept dobiegnie przez drzwi do uszu biednej kobiety. Poczem zaczął opowiadać Malclerc’owi, jak Ewelina przyszła i zastała go śpiącego, co, jego mniemaniem, zaszło podczas tego snu, jak usłyszał straszny okrzyk, który go zbudził i co się stało później.
— Teraz — zakończył — powóz pojechał po doktora. Przybędzie za chwilę. Zaklinam pana, nie usiłuj widzieć się z nią... Pomyśl, że jeżeli nastąpi rozwiązanie, pod wpływem tego wzruszenia, przedwcześnie, grozi jej śmierć... A pan, pamiętaj o słowie, jakie jej dałeś... Powtórz to przyrzeczenie dla mnie. Przysięgnij mi, że nie targniesz się na życie.
— Szacunek pański tak bardzo mi jest potrzebny — odparł Stefan — jak już panu mówiłem, że zrobię wszystko, by na niego zasłużyć... — Na twarzy jego odbijał się w tej chwili wyraz strasznego bólu ale i pewnej ulgi. Zdobędę się na siłę teraz, kiedy nie mam już potrzeby kłamać — ciągnął dalej, — Ale, słyszy pan?... — i trwoga odmalowała się w jego rysach. Z poza drzwi dobiegł jęk, przynosząc mężczyznom pewność, że zaczyna się okropne przejście. — Byleby — dodał — doktór zdążył na czas... Panie d’Andiguier, pomyśl pan, że to ja jestem ojcem, że słyszę, jak ona cierpi i nie mam prawa być przy niej. Jeśli ciężko zawiniłem, jestem srodze ukarany. Boże wielki! Odejdę. zniknę, odpokutuję, zrobię co Ewelina zechce!... Ale, niech ona żyje!...


VIII.
ŻYCIE ZNOŚNE.

...Niech ona żyje.... Minęło dwanaście dni, od chwili kiedy Malclerc wyrzucił ten okrzyk z głębi dręczonej wyrzutami duszy, podedrzwiami pokoju, gdzie żona jego miała zostać matką, a gdzie jemu wejść nie było wolno; dwanaście dni od czasu, kiedy dała życie synowi i była w niebezpieczeństwie, a jemu nie było wolno jej widzieć. Niezmordowane poświęcenie d’Andiguier’a oszczędziło nieszczęśliwemu człowiekowi drobnych przykrości, jakie mogło pociągnąć za sobą to osobliwe wygnanie go z pokoju żony. Trzeba było koniecznie uniknąć pytań, których pani Muriel nie omieszkałaby zadać. D’Andiguier udał się do lekarza. Powiedział mu, że między mężem a żoną zaszła poważna sprzeczka w przededniu rozwiązania i nakłonił doktora, żeby zabronił położnicy przyjmować gości, a wyjątkowo najwyżej jedną osobę naraz. Ten wybieg powiódł się chwilowo, ale Ewelina powracała do zdrowia. Będzie żyła... Jak? Co myśli? Czego chce?... Teraz, kiedy pierwsze niebezpieczeństwo bezpośrednie było usunięte, powróciła znów sprawa przyszłego stosunku między małżonkami i stała się przedmiotem codziennych rozmów d’Andigu’iera z Malclerc’iem. Ten ostatni powtarzał przyrzeczenie, uczynione w pierwszej chwili; — „Zrobię, co ona zechce!” — i zapewniał ciągle, że będzie miał siłę, skoro nie potrzebuje już kłamać.
— Byłem słaby, bo gnębiła mnie obłuda... — mówił. — Wiedziałem dobrze, że to mój obowiązek, konieczny wynik mojej winy. Cała moja energia wyczerpywała się w tem kłamstwie. Jakże słusznemi są słynne słowa: prawda wyzwoliła moją duszę!... Od chwili, kiedy nie mam już co przed nią ukrywać, boleję niemniej nad tem, co się stało, całem sercem, ale odzyskałem energię, siłę, której w sobie nie przypuszczałem, bo oddycham swobodniej!...
D’Andiguier wyrzucał sobie, jak zbrodnię ów sen, podczas którego Ewelina zabrała klucz fatalny ale, słuchając tych słów i innych, tym samym duchem przejętych, zapytywał siebie, czy to rozdarcie wszelkich zasłon nie stało się, przeciwnie, dobrodziejstwem: jedynem, jakie mogło spotkać te dwie wraźliwe dusze, z których jedna cierpiała tyle, skutkiem własnego milczenia, a druga tak się udręczała tą tajemnicą. Odtąd przynajmniej los ich zadecyduje się ostatecznie, bez niespodzianek i zawikłań, na jakie walki wewnętrzne Malclerc’a narażały ich pożycie małżeńskie. Ale czy pożycie będzie jeszcze istniało między nimi? Odpowiedź na to pytanie zależała wyłącznie do Eweliny.
D’Andiguier sam widywał ją tylko przez kilka minut codziennie, a mówiła z nim jedynie o jego zdrowiu. Troskliwość, jaką położnica okazywała mu śród najgorszych cierpień, jak również i pragnienie, ażeby syn jej nosił imię Filipa, poruszyły najboleśniej drgającą strunę w sercu starca. W niezachwianej tkliwości Eweliny dla starego przyjaciela matki, dopatrywał się dowodu, że poznanie strasznej prawdy nie zniweczyło w niej całkowicie czci dla tej matki. Ten fanatyk miłości czuł jeszcze namiętną potrzebę przemawiania za umarłą u żywej. Nie mógł znieść myśli, że Ewelina będzie sądziła Antoninę. Przeszedłszy przez katusze zazdrości wstecznej, przynosił umarłej przyjaciółce przebaczenie zupełne, bezwzględne, które nietylko usprawiedliwia, ale rozumie, uznaje, darzy współczuciem. Jak jednak powiedzieć żonie Stefana Malclerc’a, która była zarazem córką Antoniny Duvernay, przyczyny tej pobłażliwości, tego niemal spólnictwa myśli? Dla d’Andiguiera małżeństwo Antoniny usprawiedliwiało ją, że szukała szczęścia tam, gdzie je znalazła. Nie mógł, nie powinien bronić Antoniny w ten sposób, a jednakże katuszą byłoby dla niego, gdyby musiał powiedzieć sobie: „Ewelina już jej nie szanuje, nie kocha jej, jak przedtem...”
Ocalić przyszłość tego małżeństwa, przynajmniej to, co było jeszcze w niem możliwe do ocalenia; ocalić wyobrażenie Antoniny w sercu jej córki — w tych dwóch marzeniach streszczała się teraz cała racya własnego bytu dla tego wiecznie rozkochanego wielbiciela; a taki był pochłonięty tą podwójną nadzieją, czyli raczej tą podwójną niepewnością, że nie czuł już choroby, nie czuł ciągłego uścisku pasa newralgicznego, który go dusił. Każdy ruch, każde odetchnięcie pier śmu rozrywało, a jednak chodził ciągle z mieszkania na ulicy de la Chaise do pałacyku przy ulicy de Lisbonne, i miewał nieustannie długie rozmowy z Malclerc’iem. Teraz, gdy ten ostatni znał już naturę przywiązania starca do pani Duvernay, doznawał wobec tego bohaterstwa fizycznego i moralnego tych samych skomplikowanych i spotęgowanych jeszcze uczuć, jakie go ogarnęły w pierwszej chwili świadomości; uczucia nabożnego niemal szacunku dla jego wspaniałomyślności, wyrzutów sumienia, że nie odgadł tego wszystkiego wcześniej i wreszcie uczucia zazdrości poniekąd.
Tak. Zazdrościł mu, jak zazdrości artysta mniejszy większemu — porównanie takie jest dozwolone skoro chodzi o „d’Andiguier’a des tarots” — jak zazdrościł niechybnie Verrocchio Leonardowi, gdy ten namalował oblicze Anioła, w Chrzcie Zbawiciela, znajdującym się w akademii fiorenckiej. Malclerc który tak pożądał wzruszenia, tak je ścigał, tyle się namęczył, żeby „odczuwać”, z taką zaciekłością udręczał własne serce, przejęty był podziwem na widok tej duszy takiej wspaniałomyślnej i bogatej z natury, zdolnej, pomimo wieku, do takiej gorącej, niewygasającej miłości; podziwem, niepozbawionym wszakże pierwiastku zazdrości. Suggestya tej siły miłosnej oddziaływała jednak na niego uszlachetniająco. Nie byłby mógł już dzisiaj zrobić, pomyśleć nie takiego, czegoby d’Andiguier nie uznał. Czy starzec zdawał sobie sprawę z tego hołdu, jaki rywal składał wyższym zaletom jego serca? Nie okazywał tego. Natomiast, gdyby Malclerc widział jak d’Andiguier patrzył na niego, w chwilach, kiedy nie zwracał na starca uwagi, przekonałby się, że wierny czciciel Antoniny doznawał zawsze w jego obecności dreszczu odrazy fizycznej. Jednocześnie tajemniczy i nierozerwalny węzeł wspólnej miłości zespalał ich coraz silniej. Odczuli to obaj, i z niemałą siłą, przy końcu drugiego tygodnia, gdy d’Andiguier przybył, jak zazwyczaj na ulicę de Lisbonne o godzinie drugiej, a Malclerc, z wyrazem dręczącego niepokoju na twarzy zatrzymał go i oznajmił mu:
— Dopytywała się już dzisiaj kilka razy o pana... Coś się stało... Zażądała księdza Fronteau. Był zrana...
— Nie jest gorzej? — spytał d’Andiguier — a otrzymawszy odpowiedź uspokajającą, dodał: — Ksiądz Fronteau nie mówił z panem, co?...
— Nie — odparł Malclerc z widoczną przykrością — ale w spojrzeniu jego wyczytałem, że powiedziała mu wszystko...
— Niepodobna — odparł żywo d’Andiguier i twarz jego sposępniała. — Nawet spowiadając się nie była do tego zmuszona. To nie jej tajemnica. Nie, jeśli wzywa mnie po rozmowie z księdzem, to dlatego, że zamierza powziąć jakieś postanowienie...
Jakkolwiek. ważnem mogło być dla starca to postanowienie Eweliny, chęć dowiedzenia się czy tajemnica Antoniny wyjawiona została nowemu powiernikowi, co znaczyło: nowemu sędziemu, była taka gwałtowna, że pierwsze pytanie, jakie zadał młodej kobiecie, dotyczyło odwiedzin księdza. Zresztą, d’Andiguier zauważył w pokoju, gdzie przyjmowała go położnica, szczegół, który mógł tylko powiększyć jego niepokój w tym względzie. Ściany były puste. Pani Malclerc kazała zdjąć wszystkie obrazy, pod pozorem, że gra światła na ramach i szkle ją drażni, a w istocie dlatego, ażeby już nie mieć nad łóżkiem owego portretu matki, o którym mąż tyle mówił w swoim dzienniku. Jakiż ból sprawił d’Andiguier’owi ten znak zmiany usposobienia dla umarłej, gdy go spostrzegł po raz pierwszy! Teraz zaś podwajał niepokój starca. Wszedłszy do chorej spytał tedy głosem przyciszonym, jakgdyby obawiając się budzić dziecko, śpiące w kolebce przy łóżku Eweliny, « w rzeczywistości dlatego, że wzruszenie ściskało mu gardło.
— Powiedziano mi, że ksiądz Fronteau był u ciebie?...
— Tak — odparła Ewelina — rozmowa z nim przyniosła mi dużą ulgę... — Poczem, kierowana intuicyą czysto kobiecą, dodała: — Domyśla się pan, że powiedziałam mu tylko to, co miałam prawo powiedzieć aby mógł dać mi radę... Nie usiłował dowiedzieć się nie więcej, był bardzo dobry...
D’Andiguier ujął drobną dłoń, bezbarwną jak batyst, na którym spoczywała, i przycisnął do niej usta z uczuciem bezbrzeżnej wdzięczności. Podczas tego pocałunku zauważył, że młoda kobieta miała na palcu obrączkę ślubną, ale że rubin pierścionka zaręczynowego nie iskrzył się już obok. Był to symbol tego, co chciała nadal zachować z małżeństwa: obowiązek bez nadziei, przywiązanie bez uniesień. Czy to podobna w jej wieku? Czy to wogóle ludzkie? I, chcąc zbadać do głębi ranę tego serca, aby ją zabliżnić, jeśli to było możliwe, starzec mówił dalej.
— Jeśli pytałaś o radę księdza Fronteau, pewien jestem, że powiedział ci to, co ja chciałem ci powiedzieć, gdy będziesz już miała siłę mnie słucchać. Nie powinnaś syna swego pozbawiać ojca... Ty, która tak dobrze wiedziałaś co znaczy być kochaną, która, będąc dzieckiem, otoczona byłaś tylu staraniami, rozumiesz dobrze, jakie smutki pociągnąłby dla dziecka rozdział domowego ogniska...
— Rozumiem odparła Ewelina — i nie przyznaję sobie prawa narzucenia tej doli memu dziecku.. Wspomnienia, których pan dotyka — dodała — pozostały tutaj — wskazała serce — i pozostaną na zawsze...
— Jeśli takie twoje zapatrywanie — ciągnął dalej d’Andiguier — powinnaś też zrozumieć, że położenie obecne dalej trwać nie może... Dotychczas urządzaliśmy się tak, że ciotka twoja nie domyśla się niczego. Przynajmniej mam tę błogą nadzieję... Nadal byłoby to niemożliwe... — I z takim samym niepokojem w głosie, z jakim chirurg zatapia narzędzie stalowe w ranę, niepewny, czy nie natrafi na naczynie krwionośne, spytał: — Czy nie sądzisz, że powinnabyś już widzieć się z mężem?
— Niech przyjdzie... — odparła po chwili milczenia. Powieki jej zatrzepotały, i była to jedyna oznaka wzruszenia, jakiem ją przejęły słowa d’Andiguiera. Czekała na nie, jak raniony czeka na stal chirurga, i powtórzyła: — Niech przyjdzie...
— A kiedy? — spytał d’Andiguier.
— Kiedy pan zechce — odpowiedziała. — Teraz... Tylko — i śliczna twarz zapadła, blada, w której źrenice pałały gorączkowym blaskiem, wykrzywiła się, jakgdyby chorej tchu zabrakło w piersi. — Tylko niech mi o niczem nie mówi!...
— Jak ty cierpisz — rzekł d’Andiguier — i jaki nasz żal do niego!...
— Nie — odparła, potrząsając znużoną głową — nie mam do niego żalu. Nie mam żalu do nikogo... — I ciągnęła dalej, jakby mówiąc do siebie głosem, w którym d’Andiguier odnalazł dźwięk głosu macki, gdy po śmierci Montéran’a, nosząc w łonie tę córkę właśnie, spowiadała mu się ze swojej niedoli: — Gdy kobieta oddaje się tak, jak ja mu się oddałam, już się nie odbiera. Nie mogłabym przemienić mego serca, gdybym nawet chciała i choćby było zranione śmiertelnie... Być nieszczęśliwą, to nie znaczy jeszcze mieć żal. Kochałam go z taką mocą, tak bez zastrzeżeń, że kochać go będę zawsze... I kocham go, ale ta miłość sprawia mi ból ogromny... Nie przeszkodzi mi wszakże do wypełnienia obowiązku względem dziecka i względem niego... Dotąd stało między nami coś, czego nie znałam i czego szukałam, cierpiąc bardzo. Nadal stać będzie między nami coś, co już poznałam, cierpiąc bardziej jeszcze. Oto wszystko... Czy chce pan dowodu, że kocham go ciągle? Nie mam dumy wobec pana. Podczas tych długich godzin, kiedy najrozmaitsze myśli snuły mi się po głowie, czy pan wie, co mi sprawiało ból najdotkliwszy? Przeświadczenie, że nie kochał mnie nigdy... Nie. On nie mnie kochał we mnie... Nie mnie... Och! — jęknęła z przerażeniem w oczach — nie zniewalaj mnie pan, ażebym powiedziała więcej!...
— Jakaś ty biedna!... — odparł starzec, którego wzruszenie dosięgło szczytu. W subtelnej i namiętnej podejrzliwości tego serca kobiecego, które tyle dało i tak mało otrzymało wzamian, a które mimo to kochało ciągle, bez wyrzutu, bez urazy, starzec poznawał zupełnie zbliżony do własnego sposób czucia, I mówił znów, odnajdując pod wpływem litości jedyne słowa, które mogły wlać balsam do tego ostatniego zakątka rany, jaki przed nim odsłoniła: — Gdyby jak było, miałabyś słuszność. Ale tak nie jest. Mówisz, że mąż nie kochał cię dla ciebie samej, i to nieprawda... Zkąd pochodziłyby ówczesne rozterki duchowe, gdyby ciebie nie kochał? Z czem się borykał, jeśli nie z żalem, że wyrządził ci niepowetowaną krzywdę? Jeśli chcesz, przyniosę ci jego dziennik. Przeczytasz cały i przekonasz się, jak z każdym dniem stawałaś mu się droższa i jak cierpiał nad tem, że cię okłamywał... Potępiaj go, do tego masz prawo. Ale nie mów, że cię nie kochał... — Ach! jakże ciężko było mu chwalić człowieka, którego nienawidził, mając do tej nienawiści taki potężny powód! — Od chwili, kiedy posłałaś mnie do niego i kiedy mi się zwierzył, mogłem wytworzyć sobie sąd o nim, i stwierdziłem, jak jest godny miłości, jak jej potrzebuje, jak pragnie być kochanym przez ciebie. Gdybyś wiedziała, jak ja, w jaki sposób patrzy na swego Syna, na waszego syna, nie powiedziałabyś nigdy, że cię nie kocha...
— Tak — rzekła Ewelina — wiem, że jest dobry dla dziecka... Mówiono mi, że je bierze, całuje... Ale, wszak pan wie dobrze, iż można kochać dziecko, a nie kochać matki...
— Podaj mu je tylko, gdy wejdzie do pokoju — rzekł d’Andiguier. — Zobaczysz, na które z was się spojrzy...
— Nie będę mogła... — odparła Ewelina. — Mogę go przyjąć. Niech nie żąda niczego więcej odemnie» ani pan. Mogę to tylko...
Nastała znów chwila milczenia, którą Ewelina przerwała nareszcie, zaniósłszy niewątpliwie z głębi swego obolałego serca gorącą modlitwę do Boga, i, tonem ofiary do kata, rzekła do d’Andiguier’a:
— Niech pan idzie po niego. Jestem gotowa...
Miara wielkości wysiłku, na jaki młoda kobieta zraniona tak głęboko, zdobywała się w tej chwili ujawniła się drżeniem, które wstrząsało całą jej postacią, gdy drzwi się otworzyły i wszedł Stefan. Na widok żony takiej bladej, takiej wychudłej i wstrząsanej konwulsyjnem drżeniem, gwałtowne wzruszenie zmieniło wyraz jego twarzy. W oczach odbiła się gorąca a bolesna tkliwość, dwie wielkie łzy stoczyły się z nich na policzki i, nie mówiąc słowa, cofnął się, chcąc odejść. Wobec tej oczywistości żalu występnego męża, źródło miłości wypłynęło świeżą falą w duszy Eweliny, jakkolwiek przekonała się już niejednokrotnie, że te rozczulenia, wynikłe z litości — nie mają nie wspólnego z miłością. Drżącemi rękoma wyjęła śpiące dziecko z kołyski, jakgdyby chciała podać je ojcu. Nie podała go jednak. Ale nie stawiła też oporu, gdy d’Andignier, pochyliwszy się nad nią, wziął z kolei małą istotkę i złożył ją w objęcia Malclerca. Ten dotknął ustami czoła syna i chciał go oddać starcowi, który wszakże cofnął się i popchnął łagodnie ojca do łóżka matki. Zdawało się, że Ewelina się waha. W chwilę później, przymknąwszy oczy, przyjęła dziecko z rąk męża, które dotknęły jej dłoni, a na twarzy mężczyzny odbił się wyraz wdzięczności i miłości, wobec tej przepowie: dni przebaczenia, którego nie miał prawa żądać, ani się spodziewać. Wystarczyło to d’Andiguier’owi, niememu świadkowi tej sceny niemej — dostrzegł w tem możliwość dalszego pożycia wspólnego tych dwojga ludzi, możliwość zbliżenia się, zaczerpnięcia nowych sił przy małej istotce, w której objawiała się zasada wiecznego odrodzenia. Odczuł też, że to pierwsze spotkanie nie powinno się przedłużać, wobec nadmiernego napięcia wzruszeń Eweliny i jej męża, i, głaszcząc swą starą dłonią młodziutkie lica dziecka, rzekł:
— Proszę was w jego imieniu... Trzeba chcieć zapomnieć; trzeba chcieć żyć teraz.
— Spróbuję — rzekł Malelere stanowczym głosem, opierając dłoń na ramieniu d Andiguier’a.
— Spróbuję — rzekła Ewelina głosem stłumionym, tuląc syna do serca.

KONIEC.




  1. Znana cukiernia w Nizzy, Mentonie, Monaco.
    (Przyp. tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.