Rycerze mroku/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
RYCERZE MROKU
POWIEŚĆ SENSACYJNA
WYDAWNICTWO KSIĘGARNI POPULARNEJ
W WARSZAWIE


Drukarnia SIŁA” Warszawa Marszałkowska 71. Tel. 334-48






I
WOLNY

— Nareszcie... szepnął młody mężczyzna, spozierając na ponury gmach, opuszczony przed chwilą.
Stał w potokach porannego majowego słońca, rzucającego złote skry na jego wysmukłą sylwetkę i wymizerowaną twarz długim pobytem w więzieniu. Stał, trzymając małą walizeczkę w ręku i spozierał na ruch uliczny i przechodniów ni to radośnie, ni to z podziwieniem, jak ludzie, którzy zdawna odwykli od gwaru i zgiełku wielkiego miasta.
Nie, raczej spozierał radośnie...
Och, bo dłużyły mu się te ostatnie dni, te godziny ostatnie, spędzone w mrocznej celi, wlokły bez końca... Liczył sekundę każdą... i pojmował znakomicie owe niezrozumiałe i bezsensowne na pozór ucieczki swych współtowarzyszów, którzy, ogarnięci dziwną psychozą, niemal w przededniu uwolnienia, wyłamywali kraty, niepomni ani kary ani grożących niebezpieczeństw, byle jeno co rychlej znaleźć się na wolności...
Jak melodyjnie zabrzmiał dziś zrana chropowaty głos dozorcy, kiedy nań zawołał.
— Numer sześćdziesiąty! Do kancelarji! Po cywilne ubranie!
Po chwili znalazł się w więziennej kancelarji, przed obliczem naczelnika — naczelnik, człowiek starszy, lubiał każdego ze swych byłych pupilów żegnać odpowiedniem przemówieniem.
— Panie Welski — rzekł, zwracając się do niego po raz pierwszy w ten sposób, „tykał“ go bowiem dotychczas na równi z innemi aresztantami — opuszcza pan nasze mury po dwuletnim pobycie i mam nadzieję, że nie zawita do nas więcej... Teraz, gdy odbył pan karę i jest człowiekiem wolnym... wyznać muszę — zastanowił się chwilę — mówię to oczywiście prywatnie, bo wyroków władz nie mam prawa krytykować, iż cała pańska sprawa wydała mi się niezrozumiałą i...
Tu urwał. Chciał dodać zapewne, iż nie wierzył w winę Welskiego i przypuszczał, że ten padł ofiarą jakiegoś nieszczęsnego zbiegu okoliczności. Urwał, bo jako wielki dyplomata sądził, że i tak powiedział dość, a jaśniej mu się tłumaczyć nie przystoi.
Welski, w odpowiedzi, jeno skinął głową i bez słowa opuścił kancelarję. Czyż dziękować miał za to wyrażenie w oględnym sposobie wątpliwości w jego winę? Toć tyle swego czasu się nazaprzeczał, namęczył, się starał wszystkich przekonać, iż dzieje mu się bezpowrotna krzywda, że dziś ponowne roztrząsanie bolesnych szczegółów, uważał za zbyteczne.
— Nareszcie wolny..
Szeroko wciągnął w piersi ciepłe wiosenne powietrze, wyprostował się, ruszył z miejsca, lecz w tejże chwili przystanął.
— Dokąd?
W pierwszym porywie radości zapomniał o dręczącem pytaniu, które nieraz mu się już nasuwało w więziennej celi. W Warszawie nie miał bliższej rodziny a przyjaciele... część z nich odsunęła się od niego w czasie hańbiącego procesu, a ci pozostali, którzy okazywali mu niby to tyle sympatji, jak go dziś przyjmą, czy zechcą dopomóc do powrotu w ramy uczciwego społeczeństwa? Czy przejdą do porządku nad piętnującym wyrokiem, czy też usuwać się będą niczem od dotkniętego morową zarazą? Nauczony przykremi zawodami, przywykł już był nie wierzyć ludziom, ani nie wierzyć czczym zapewnieniom współczucia. Czy który z tych, którym ongi tyle przysług wyświadczył, odwiedził go choć w więzieniu lub zapytał listownie, czy on, Welski, żyje, czy mu czego nie potrzeba, czy nie chory lub nie umarł w turmie...
Uśmiechnął się z ironją.
— Dokąd? — powtórzył.
Przed chwilą tak cieszył się, że ujrzy znów kwitnące kwiaty i drzewa, że napawać się będzie gwarem ulicznym, patrzeć na piękne kobiety, robić, wolny, co zechce sam... a teraz... bez pieniędzy prawie, bez dachu nad głową... Otrząsnął się gwałtownie, siłą woli rozpraszając coraz bardziej ogarniające zniechęcenie.
— Ano zobaczymy — mruknął — z twardej ja ulepionym gliny! Jeślim tyle przetrwał, przetrwam jeszcze... choćby po to, aby się spotkać z tym nędznikiem, któremu zawdzięczam dwa lata straconego życia...
Machinalnie zacisnął w kieszeni parę drobnych banknotów, doręczonych mu przy opuszczeniu więzienia za aresztancką pracę, zacisnął je silniej, jakby tym ruchem pragnąc dodać sobie otuchy i w tem zetknięciu szukać siły do nowej rozpaczliwej walki o byt.
Nie pozbył się wszakże całkowicie dręczących myśli, bo szedł z opuszczoną na piersi głową, pozornie bez celu, nie rozglądając się dokoła.
Gdyby Welski nie był się zatopił w swych niewesołych dumaniach, zapewne uderzyłby go pewien na pozór drobny szczegół.
Oto kiedy tak szedł, z przejeżdżającego tuż koło niego tramwaju, wychylił się jegomość, gruby, wygolony, w amerykańskich okularach i patrzył — za nim długo w ślad, jakby rozpoznając — czy jest Welski tym, kogo on ma na myśli.


II
W KLUBIE

W wykwintnym apartamenciku artystki Malskiej panował tego wieczora gwar i ruch niezwykły. Nie znaczyło to bynajmniej, aby drugorzędna ta gwiazda naszego świata dramatycznego obchodziła jaką uroczystość rodzinną, lub sprosiła wytwornych panów na towarzyskie zebranie. Sprawa przedstawiała się zgoła inaczej — oto leciwa nieco dama, pragnąc zasilić swe niewielkie pieniężne zasoby, za dość słonem wynagrodzeniem, ustępowała od czasu do czasu mieszkanie, więcej i mniej znajomym dżentelmenom na karciane rozrywki. Sama przeważnie nie uczestniczyła w nich nawet, posiadając bowiem silnie rozwiniętą żyłkę do gry — przegrywała, zdarzało się, niejednokrotnie więcej, niźli otrzymywała honorarjum za wieczór.
Śród wtajemniczonych — wtajemniczeni tylko dostęp mieli do zacisznego mieszkanka przy ulicy Hożej — potajemny klubik cieszył się zasłużonem powodzeniem i uznaniem. Działo się to choćby dla tego, iż władze tak nieprzychylnem okiem spozierające na wszelki hazard — nie domyślając się istotnego celu zebrań, ze względu na osobę gospodyni — nie wtrącały się do tego, co się u niej dzieje i gracze oddawać się tam mogli swej namiętności, bezpieczni przed prześladowaniami.
Wieczór dzisiejszy zgromadził stołeczną elitę. Prócz paru bankierów i przemysłowców, był i Ciemniowski, antreprener teatrzyku a zarazem właściciel stajni wyścigowej, sławny z tego, że żaden kusz na zielonym stole go nie przerażał i gruby Siodłowski — przyjmujący wielkie zakłady na wyścigach, bogacz znany, który po każdej wygranej narzekał, że tak mało tylko wygrał, był — i dobroduszny, niemniej gruby a świecący łysiną, łysiną piękną, jak kolano bakchantki, Hozen — był i artysta świetny Węgierski i głośny muzyk Kusztejn przegrywający stale, wieczór w wieczór, swe ogromne artystyczne zarobki.
Bank, jak zwykle, trzymał Ciemniowski i jak zwykle szczęście mu dopisywało. Siedząc pośrodku, za dużym stołem, dookoła którego, skupili się gracze, bił partnerów na lewo i prawo, wygrywał ufny w swą gwiazdę, sapiąc tylko, jakby zgarnianie banknotów, tworzących przed nim cały stos, stanowiło trud nie mały. Był wysoki, gruby i ciężki, co śród przyjaciół zjednało mu przezwisko „słonia”.
Przeszedłszy parę rąk, zwracał się teraz z kolei do wytwornego, trzydziestoletniego mężczyzny, siedzącego naprzeciw:
— Hrabia bije?
— Ile?
— Dwa tysiące...
Nazwany hrabią skinął głową i wyciągnął rękę po karty. Po chwili trzymał trójkę i figurę, lecz bankier nie dał mu nawet przykupić.
— Mam dziewięć! — rzekł krótko, oznajmiając swoje zwycięstwo.
Partner wyciągnął portfel z kieszeni, nie miał już bowiem pieniędzy na stole i wyjąwszy zeń cztery nowe pięćsetki, uiścił niedbale przegraną.
— Coś niebardzo idzie Leszczycowi — zauważył Siodłowski do Hozena — przegrywa z rzędu trzeci wieczór!
— Skoro mu to różnicy nie robi?
— Hm... nie robi... z czego on właściwie żyje?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Gwar zmięszanych głosów stawał się coraz silniejszy. Ciemniowski bowiem, przeciągnąwszy jeszcze dwie karty, deklarował, iż jest w banku do zabicia szesnaście tysięcy.
Śród ogólnego podniecenia padł okrzyk.
— Banco!
— Patrz, Leszczyc bije!
— Hm, a będzie miał pokrycie? — cicho szepnął Siodłowski.
Lecz ten, który wzbudzał te uwagi, siedział nieruchomo i na pozór nad wyraz spokojnie. Energiczna, o ostrych rysach i nieco wysuniętym podbródku twarz, nie zdradzała najlżejszego wzruszenia. Równie niedbałym ruchem, jak poprzednio, wyciągnął z kieszeni pulares i położył na stole, jakby kłam tym zadając przypuszczeniom Siodłowskiego i pragnąc zaznaczyć, że w razie przegranej, w każdej chwili jest wypłacalny.
Dokoła stołu zapanowała pełna skupienia cisza. Bądź co bądź, uderzenie szesnastu tysięcy jest poważniejszem uderzeniem i nie każdy je łatwo zaryzykuje.
Wpijano się wzrokiem w krótkie, grube palce bankiera, z namaszczeniem, powoli rozdającego karty. Najprzód dał Leszczycowi i sobie kartę jedną a później znowu po jednej. Poczem zajrzał do swoich i rzucił na stół, mówiąc nieco przytłumionym głosem:
— Mam ósemkę!
Zewsząd zawrzał gwar zmięszanych wykrzykników. Podziwiano szczęście niezwykłe, dając temu podziwieniu podnieconemi wykrzyknikami wyraz — nie dziwota — Ciemniowski otwierał czwarty z rzędu „abataż”.
Jeden Leszczyc siedział spokojnie. Nie dotknął jeszcze swych kart, jakby pragnąc odwlec decydującą chwilę klęski. Nagle, wykonał szybki, niedostrzegalny prawie dla obecnych obiema rękami ruch, uniósł swe karty do góry i spojrzał na przeciwnika.
Ciemniowski zbladł nieco — na stole leżała dziewiątka kier i dama pikowa. Przegrał.
— Służę — rzekł, przysuwając do Leszczyca stos banknotów — i winszuję... Nie zdradzając niezadowolenia z porażki, starał się zachować rolę wykwintnego gracza do końca.
Leszczyc zgarnął pieniądze i powstał od stołu. Zewsząd go otoczono, sypały się powinszowania, gracze z ożywieniem rozprawiali nad emocjonującem spotkaniem, zakończonem tak niespodziewanem zwycięstwem. Jeden Siodłowski nie brał udziału w ogólnem podnieceniu i nieco ironicznie spoglądał dokoła.
— Udało się Leszczycowi! — ozwał się doń Hozen.
— Rzeczywiście... udało się... tamten powtórzył z naciskiem... tylko...
— Tylko?
— Et, mniejsza z tem, pomówimy później...
A gdy Hozen odszedł, dodał w duchu — tylko, że najwyraźniej widziałem, jak szła do Leszczyca trójka pik i dama treflowa. Dawno podejrzewałem tego panicza i trzeba będzie nań baczniejszą zwrócić uwagę. Lecz, skoro go się dziś nie złapało za rękę...

Leszczyc krótko cieszył się ze swego zwycięstwa w klubie. Pozorując nieznośną migrenę, mimo rozlicznych namawiań, grać więcej nie chciał i niemal natychmiast z tamtąd się wyniósł.
Szedł powoli, spokojny, rzekłbyś, nawet na znaczną wygranę obojętny, lecz ten, ktoby go lepiej znał, odgadłby wnet, jak żelaznym wysiłkiem woli ta pozorna obojętność jest okupiona. Szedł, jakby zapomniawszy o niedawnych przeżyciach, tylko ręka w kieszeni zaciskała zdradzieckie karty a sam do siebie przemawiał.
— Doprawdy, myślałem przez chwilę, że nie zdołam podmienić, tak mi wszyscy patrzyli na ręce... A bijąc owe szesnaście tysięcy, nie miałem w portfelu nawet stu złotych!.. Brr... wyobrażam sobie, jakiby się zrobił skandal... Wszystko dobrze, co się dobrze kończy, tylko, zdaje się, na raz ta sztuka. Ciemniowski za stary szpak a ten bestja, Siodłowski, dziwnie później mi się przyglądał! Najgorzej się bałem, żeby kto nie zwrócił głośno uwagi i nie zarządzono w klubie przeliczenia kart, lub osobistej rewizji... Teraz, niech podejrzewają, nikt pewności niema, zresztą któżby się hrabiego Leszczyca podejrzewać ośmielił?
Hrabiemu na pewności siebie nie zbywało.
Wprawdzie, pochodził z dobrej ziemiańskiej rodziny — rodziny szczycącej się tytułem papieskim — lecz już jego rodzic zdążył się był tak dokładnie załatwić z fortuną, iż z niej nie pozostało ani śladu... Gdy też, przed laty paru, przybył do stolicy, nie posiadał w kieszeni grosza — lecz zato posiadał chęć niezłomną szerokiego użycia uciech wielkiego miasta i uczynienia, za wszelką cenę, życiowej karjery... Dzięki całkowitemu brakowi skrupułów, wnet na początku, udało mu się zrobić parę wcale niezłych „interesów” — nie tyle zgodnych z kodeksem karnym, co szczęśliwych — „interesów”, w rodzaju tych, z których jeden widzieliśmy przed chwilą — i odtąd wypłynął Leszczyc nieco na powierzchnię, tumaniąc wszędy naiwnych swem jaśnie państwem — bowiem nigdy tytuły nie imponowały tak, jak od chwili, gdy je skasowano w naszej demokratycznej Rzeczypospolitej.
Kto w Warszawie ma jeszcze i pieniądze — przed tym wszystkie drzwi stoją otworem: nikt nie pyta jakiego są pochodzenia, dość aby były i aby ten, który niemi rozporządza, oznaczał się hojną ręką i szerokim gestem. Ponieważ zaś świetny graf nie skąpił, zabawić się lubiał a nie jednemu z przyjaciół i pożyczył i postawił kolację w Oazie — wcierał się w „towarzystwo“, wcale niezłe nawet towarzystwo a wraz z tem przychodziły nowe zamierzenia i nowe apetyty. I doprawdy, żaden z tych, u kogo Leszczyc bywał, nie przypuszczał nawet, co hrabia potrafi, do czego jest zdolny prócz paru może przezorniejszych, czy więcej sceptycznie się na powojenne życie zapatrujących, którzy zapytywali z czego ten żyje w istocie. Innym wystarczało, że jest zawsze nieskazitelnie ubrany, że nie wychodzi z pierwszorzędnych restauracji, że ma pieniądze na wysoką grę i że jeszcze dotychczas w więzieniu nie siedział...
Szedł Leszczyc, uspokojony, pogwizdując z cicha i zatrzymał się na chwilę przed jasno oświetlonem wejściem jakiegoś nocnego dancingu. Z miłą chęcią byłby się zanurzył w tę sztuczną atmosferę jazzbandowej muzyki i zmysłowej podniety, gdyby nie przypomniał sobie, że tam, u niego w mieszkaniu, oczekuje ktoś wiadomości o wygranej, niecierpliwie i niespokojnie. Również przypomniał sobie, że pewniejszem będzie, na wszelki wypadek, zniszczyć w domu karty zdradzieckie — owych świadków niemych popełnionego oszustwa...
Nie omylił się w swych przewidywaniach, bo kiedy otwierał drzwi kluczem, już zdala usłyszał głos.
— Nareszcie!
— A jesteś... — wyciągnął na powitanie dłoń do starszego, dość otyłego mężczyzny, średniego wzrostu, wygolonego, w amerykańskich okularach — dawno czekasz?
— Może godzinę... Lecz jak poszło?...
— Takiś niespokojny? Wcale nieźle!
Leszczyc wyciągnął z kieszeni wypchany banknotami portfel i wyrzucał je na stolik; raz... dwa... trzy... liczył, póki nie doszedł do szesnastu.
— Szesnaście! — zawołał radośnie jegomość w amerykańskich okularach, który bacznie śledził za rachunkiem — więc się udało!
— Jak widzisz!
Leszczyc usiadł w fotelu, zapalił papierosa i głęboko zaciągnął się dymem. W tym czasie towarzysz wykładał.
— Szesnaście tysięcy! Z tego natychmiast trzeba oddać dwanaście do kasy...
— Takiś niespokojny o kasę, panie kasjerze Bilukiewicz.
— Łatwo powiedzieć — odparł nazwany Bilukiewiczem — samowolnie wziąłem z kasy dwanaście tysięcy, gdyby jutro zarządzono rewizję, ładniebym wyglądał!
— Ale obecnie wszystko w porządku!
Bilukiewicz przeszedł się parę razy po pokoju, wreszcie przystanął przed Leszczycem.
— Mój drogi — rzekł — wszystko to pięknie, ale tak dalej nie pójdzie! Dość się strachu najadłem przez te dwa dni, gdyś tylko przegrywał, snać nie mogąc użyć... żadnego awantażu, jak dzisiaj... A jeśliby ci się dziś powinęła noga? Nie, na podobne afery nadal nie pójdę! Nie z jednego pieca chleb jadaliśmy i nie jeden, szczerze mówiąc, szwindel się obrobiło, lecz przez ciebie nie myślę siedzieć w więzieniu. Trzeba radzić inaczej...
— A spadek?
— Na spadek należy jeszcze poczekać. Zresztą jedno nie przeszkadza drugiemu.
— Więc?
— Wszak nieraz ci mówiłem!
— Starać się o rękę panny Drohojowskiej, córki twego szefa?
Bilukiewicz skinął głową. Leszczyc namyślał się chwilę. Może myślał, że jednak mimo tupetu i hrabiowskiego tytułu, nie tak łatwo mu będzie zdobyć pannę piękną, bogatą, córkę znanego przemysłowca. Może myślał, że uderzając w konkury, narazić się może na różne przykrości, sprawdzania ze strony ojca i niepotrzebne rewelacje, mogące w Warszawie jego kredyt poderwać ostatecznie. Ponieważ jednak gra była warta zachodu, rzekł krótko do przyjaciela:
— Spróbuję!
Bilukiewicza bardzo ucieszyła ta odpowiedź. Jął zachęcać i gorąco raz jeszcze tłomaczyć korzyści, wypływające z podobnego związku. Wreszcie, znużony własną wymową i późną godziną, odliczył pieniądze, wziął do kieszeni trzynaście tysięcy — dwanaście długu i tysiąc zarobku, za „ryzyko” — poczem jął się żegnać.
W progu jednak uderzył się ręką w czoło, jak gdyby teraz dopiero mu przyszło coś bardzo ważnego na pamięć.
— Ale, ale, w tem podnieceniu zapomniałem ci powiedzieć! Puścili Welskiego!
— Welskiego! — powtórzył Leszczyc, nieco blednąc.
— Tak, sam go dzisiaj widziałem! Zresztą cóż tu dziwnego — odsiedział swoje dwa lata i jest na wolności...
— Czy sądzisz, że zechce odgrzebywać stare sprawy, że zechce wznawiać proces?
Bilukiewicz zaczął się długo i serdecznie śmiać.
— Żartujesz chyba — wreszcie wykrztusił — on będzie odgrzebywał stare dzieje! No i cóż z tego? Wtedy nic nie mógł zrobić a cóż dzisiaj dopiero... On nawet nie wie, że my się z tobą znamy! Mnie również nie podejrzewa. Niech szuka zdrów! Przecie na wszelkie rehabilitacje, śledztwa, badania, trzeba pieniędzy, wiele pieniędzy, on siedzi bez grosza a ja się już tem zajmę, żeby mu nikt nie pomógł, ani żeby posady nie znalazł...
— Ale zawsze jeszcze dwa miesiące niepokoju!
— Et!...
Poparłszy to ostatnie zdanie energicznym ruchem ręki, pan Bilukiewicz, zadowolony ze siebie, opuścił mieszkanie hrabiego Leszczyca.


III.
SPOTKANIE

Jeśli twierdził na początku Alfred Welski, że z twardej ulepiony jest gliny, przekonał się rychło, że w niektórych okolicznościach życiowych nie tylko glina najtwardsza, lecz i stal połamać i pogiąć się może.
Po szeregu dni spędzonych na bezowocnych poszukiwaniach i wysiłkach siedział na ławce w Alejach, nie dlatego, aby się miał rozkoszować pełnem woni bzów majowem powietrzem, lub korzystać z dobrze zasłużonego odpoczynku — wprost dlatego tam zajął miejsce, iż pieniędzy nie starczyło na nocleg, drobna sumka wyniesiona z więzienia dawno się rozeszła, jak również rozeszły się grosze, uzyskane ze sprzedaży nielicznych rzeczy, jakie jeszcze posiadał.
Dziś od rana nic nie jadł i nie miał co sprzedać. Nie miał na sobie nawet kamizelki — ta starczyła na zakup paru bułek na śniadanie; wczoraj wyrwał zdrowy prawie ząb ze złotą plombą — ten opłacił koszta obiadu.
— Choćby papierosa! — myślał z utęsknieniem o narkotyku, mogącym na chwilę omanić kurcze żołądka.
Była godzina blizka północy. Liczni przechodnie, zwabieni ciepłem i tym nieokreślonym czarem, jaki wywiera letni wieczór, pełen tęsknot, miłosnych uniesień i marzeń niezwykłych, snuli się powoli, leniwie, rzekłbyś z żalem opuszczając przechadzkę, aby jaknajpóźniej powrócić do domów. Wesołe, roześmiane, przytulone pary, migały raz po raz i zda się, zamieniła się Warszawa w tym zakątku, w przybytek radości i wesela.
Przeskok od nastroju tłumu do nastroju ducha, w jakim się znajdował Welski był tak wielki, iż nie mógł on na przechodniów spozierać bez rozgoryczenia. Określał ich, jako złe i bezduszne stado, dziwił się pustocie i bezmyślności, nie wzruszały go nawet rozkochane pary, dumał wreszcie, czy wielu jest takich, tu na ławkach rozsiadłych, jak on, którzy przybyli szukać nie rozrywki a noclegu.
Potem jął wspominać swe daremne próby ucieczki od głodu, wynalezienia jakiego zajęcia. Gdziekolwiek się zwrócił spotykał oziębłe przyjęcie. Snać dziwiono się, iż człowiek karany sądownie, śmie jeszcze się narzucać, przypominać o swej obecności. W najlepszym razie, zbywano go nieokreśloną obietnicą zgłoszenia się za dni parę, wraz z zapewne, pocichu, wydanym służącej rozkazem nie wpuszczania więcej intruza. Przyjaciele... Przekonał się teraz, czem są przyjaciele — toć jeden z nich, w odpowiedzi na gorącą prośbę o pomoc, zaofiarował jałmużnę, parozłotowy datek... A jednak ilu było ludzi napiętnowanych istotnie, tem nie mniej zajmujących w społeczeństwie stanowiska — ci jednak ukradli naprawdę, ukradli i potrafili zachować pieniądze, więc kłaniano się im, przyjmowano wszędzie — nie, kłaniano się ich pieniądzom!
Coraz większa ogarniała Welskiego nienawiść do tej bandy samolubów, coraz większe rozgoryczenie — lecz również i świadomość, że jednak coś postanowić musi, że po krótkiej letniej nocy nastąpi poranek a wraz z nim — troska o kromkę suchego chleba.
— Cóż dalej? — myślał — jeszcze błagać, prosić, żebrać? Czy warto? A może...
W umęczonym wyczerpaniem i głodem mózgu leniwie snuły się obrazy. Ongi, zdało się tak dawno, czytał w jakiejś książce, o takim samym biedaku, który wypuszczony z więzienia, nie wiedząc co z sobą począć, ani gdzie się podziać, popełnił umyślnie drobne jakieś wykroczenie, byle nie umrzeć z nędzy i się znaleźć za kratą... Czy i on miał pójść tym śladem? Piękną w tym razie byłaby ta wymarzona rehabilitacja i z wielkiem zadziwieniem powitałby go naczelnik — i nie ulitowałby się nad nim nikt, niktby nie zrozumiał prawdziwej pobudki czynu, lecz pospieszonoby zapewne ogłosić go za niepoprawnego przestępcę... Lepszem było już to drugie rozwiązanie... i tu przed oczyma wyobraźni Welskiego jęła się snuć długą wstęgą Wisła i jej szare fale.
— Brr... wzdrygnął się... takbym pragnął żyć jeszcze...choć, zapewne, innego wyjścia nie znajdę...
Przymknął oczy i teraz starał się nie myśleć o niczem; chciał usnąć choć na chwilę, aby wyzbyć się smutnych a dręczących obrazów i dzięki krótkiemu wypoczynkowi odzyskać jaki taki spokój ducha. Daremne były te wysiłki a sen, odpędzany natrętnemi wizjami, uciekał daleko.
Nagle, po przez zamknięte powieki, uderzył go jakiś blask. Spojrzał i zauważył, że nie siedzi na ławce sam. Na przeciwległym jej krańcu zajął miejsce jakiś mężczyzna i zapalał właśnie papierosa. Ubrany był dostatnio a na palcach połyskiwały kosztowne pierścienie.
— Burżuj!.. — mruknął z nienawiścią w kierunku przygodnego sąsiada — a czy domyślisz ty się kiedy spasiony i ubrylantowany człowieku, iż obok ciebie takiż człowiek z głodu zdycha?
Jął rozmyślać, co rzekłby nieznajomy, którego określił jako rzeźnika, gdyby on teraz wszczął rozmowę i szczerze wszystko wyznał o sobie — napewno zawołałby policjanta...
Lecz siedzącego na drugim krańcu ławki mężczyznę, również zdawała się zaciekawiać osoba Welskiego. Przysunąwszy się nieco bliżej, znów potarł zapałkę i w jej świetle przyglądał mu się niemal natarczywie.
— Zeks! — ozwał się nagle.
— Zeks! — wyrwało się Welskiemu odruchowo, tym okrzykiem bowiem w więzieniu zwykli się byli nawoływać aresztanci.
— Kogo widzę — mówił nieznajomy szczerze uradowanym głosem — a tośwa się spotkali!
— Pan Wawrzon?
— A któżby miał być?
Rozpoznał teraz towarzysza — był nim pan Wawrzon Balas, śród sfer złodziejskich istna powaga i znakomitość. Łączył ich, w rzeczy samej, dawniej niby zażyły stosunek, spędzili bowiem wspólnie pół roku w jednej celi, świadcząc sobie wzajemne usługi. Choć w innych okolicznościach nie rad byłby może Welski podobnemu spotkaniu, teraz gorąco uścisnął wyciągniętą dłoń Balasa, zadowolony, iż może z nim choć słów parę zamienić. Ten poufale zapytywał.
— Jak się tam na wolności powodzi? Mnie to wcale niczego... Ale pan?... obrzucił wytarte ubranie sąsiada badawczym wzrokiem.
— At, tak... odparł z wahaniem w głosie, namyślając się, czy powiedzieć złodziejowi prawdę, czy lepiej nie mówić nic, bowiem powiedzenie prawdy mogło się równać prośbie o pomoc. Z tej strony jednak Welski sobie tej pomocy nie życzył.
— Ja tam nie nalegam — mówił pan Balas, jakby odgadując istotny stan rzeczy — ino tak zawszeć się pytam, bez sympatję... Razem się siedziało, to i o dawnego kolegę serce boli... Choć pan Welski jenteligent, ale swój chłop! I proszenie napisał, jak było potrza i oberom się nie lizusował i nie był kapuś!... Skryty tylko taki, że... ale to nie nasz jenteres...
Welski milczał a w jego duszy toczyła się ciężka walka. Czuł, że niech słówko napomknie, dawny towarzysz z celi okaże mu wszelką pomoc. Wszak, ile razy w więzieniu, dzielił się z nim zapasami, nadsyłanemi z miasta... Lecz teraz, na wolności, to było co innego... I mimo całego zgnębienia, mimo, że skurcze głodu stawały się coraz dokuczliwsze, słówko to, wstrzymywane potęgą ambicji, z ust jego nie mogło wyjść na zewnątrz.
Tymczasem Balas, niby to nie zwracając nań uwagi, perorował dalej.
— Skrytość dobra rzecz, tylko zależy z kim... Rozumi się, po próżnicy gadać nie wypada. Ot, i nasze chłopaki głównie bez to siedzą, że tym jęzorem machają, niczem, przymierzając, pies ogonem po podłodze... No, co tam, papierosika?
Wyciągnął z kieszeni dużą srebrną papierośnicę, pokrytą wszelakiemi napisami i uprzejmie częstował.
— Dziękuję! — rzekł Welski i z lubością zaciągnął się tytuniowym dymem. Lecz wnet, po paru pociągnięciach, poczuł dziwne oszołomienie i osłabienie takie, że perliste krople potu wystąpiły mu na czoło. Kręciło mu się w głowie a przed oczami wirowały jakieś koła.
— Grunt jest, jak się wpadnie, nie wpadać drugi raz — monologował Balas, nie spostrzegając jeszcze zmiany, jaka zaszła w jego towarzyszu — o, mnie tera policaje nie prędko złowią... Ale, ale... co panu?
Zerwał się z ławki i pochylił nad Welskim.
— O, oczy zamknięte... cały mokry... znam to, znam... No, gadaj zaraz — zawołał potrząsając go za ramię — nic nie jadłeś od rana?...
— Tak! — wyszeptał cicho.
— I nie trza to było powiedzieć... oburzył się szczerze... wszystko bez te cholerne jenteligenctwo! Zdycha, a jeszcze fason napuszcza... Co tu gadać, jazda do mnie... migiem hrabiego na nogi postawim! Hej, panie siofer!...
Skinął na przejeżdżającą taksówkę i ująwszy silnie pod ramię słaniającego się na nogach Welskiego, wsadził do samochodu, rzucając kierowcy nazwę ulicy, na której zamieszkiwał.


IV
U BALASA

Zacny pan Wawrzon Balas zajmował niewielkie mieszkanko przy ulicy Bednarskiej, na facjatce, blizko nieba a daleko od „gliny” czyli policjanta, jak zwykł był się wyrażać. Mieszkanko zaciszne i bez sąsiadów, jakby umyślnie zostało wybrane — aby ucho obce nie wyśledziło zbędnych rozmów — bo to czasem przy wódce języki się rozwiązują — lub świadek niepowołany nie dziwował się różnym tajemnym zebraniom, które nieraz tam miały miejsce.
Apartament ten urządzony bogato, choć bez smaku, składał się właściwie z jednego pokoju i kuchni; pełno w nim było wszelakich sprzętów kosztownych, dywanów i sreber — z których posiadania gospodarzowi, w razie czego, z trudem udałoby się wytłomaczyć.
Kiedy Balas wprowadził w swe progi, słaniającego się wciąż jeszcze gościa, po mieszkaniu krzątała się tęga, dość przystojna blondyna, niewiasta może lat trzydziestu, zaprzątnięta obecnie ustawianiem talerzy na stole.
Spojrzała z podziwieniem na przybyłych.
— Lucka — zawołał od proga — dawaj na stół, co w domu jest, a grunt gorzały dla gościa...
— Kto to? — zapytała, wskazując na przybysza.
— Sza, kobito! Nie bądź ciekawa...
Pan Wawrzon nie lubił długich wyjaśnień, zresztą uważał, iż ma pilniejszą sprawę do załatwienia. Posadził pupila, niby małe dziecko, w wygodnym fotelu, sam wlał niemal przemocą wielki kielich mu do gardła a potem krajał mięso, podawał kąski, karmił, rzekłbyś najtroskliwsza mamka. Mruczał przy tem, a przygadywał bez ustanku.
— Widzisz, obywatel, do czego frajerstwo prowadzi! Nasz brat, jak wyńdzie tam... od nich... to się i gdzie podziać ma i z głodu nie zdechnie... A nie powiadałem w więzieniu, żebyś do naszej kompanji przystał... toś tylko się śmiał... rychtyk, zawsze ważność i jenteligenctwo człeka zgubi...
— Frajer? — starała się określić pozycję socjalną gościa pani Lucka, nie mogąc się doprosić od męża wyjaśnienia, co do niezwykłych odwiedzin.
— Któżci by miał być, jak nie frajer... Jeno frajer dziś chodzi mortusowy... Aleć zawsze kolega z akademji... tej co wisz... Razem odsidkę mieliśwa w celi, to i te grypsy do ciebie pisał, jakem go poprosił... bo ja to stawam kulasy wielgie, jak ten koń...
— On ci pisał?
— Ten sam! Dlategom chłopa polubił i jak przysłałaś wałówkę, zawszem się uczciwie z nim żarciem podzielił i dziś mu z głodu zdechnąć nie pozwolę... No jak się czujesz, derechtor?... takeśmy go nazywali, bo przedtem w jakimś banku pracował...
Pod wpływem wypitego alkoholu i siłą niemal wmuszonego jedzenia, Welski poczuł się znacznie lepiej. Ogarniało go przyjemne ciepło a wraz z tem dziwna niemoc i spokój. Po długiem wyczerpaniu nerwowem i przymusowym poście, czuł się teraz tak, jak czuje się wąż boa, gdy go spotka obfita, niespodziewana uczta. Siedział odurzony, nie rozumiejąc prawie, o czem dokoła mówią, a na wprost do siebie zwrócone zapytanie gospodarza skinął głową i znów przymknął oczy.
— Z głodu, jak się najeść zawsze tak bywa — filozoficznie zauważył Balas — trza go położyć... Na ulicę chłopa nie puszczę, bom uczciwy złodziej i kasiarz a nie żaden pieski syn, jenteligent... Lucka rychtuj no na kanapie posłanie... Po chwili Welski rozebrany, chrapał snem sprawiedliwego, starannie otulony przez gospodarza kołdrą. Ten, przez czas jakiś patrzył uważnie na śpiącego, później podszedł do stołu, łyknął z dwa wielkie kielichy czyściochy — aby nie męczyły nocką sny i zmora — poczem jął mruczeć sam do siebie.
— Co tam gadasz? — zagadnęła go połowica.
— At, tak sobie...
Lecz pani Lucka umiała odgadywać nawet najskrytsze myśli męża.
— Niby kombinujesz wedle tego, czy u nas z niego może wyjść jaki pożytek?
— Hm...
— Zawsze jenteligent w złodziejskim fachu się przyda — rozumowała dalej — ale czy frajerstwa się wyzbędzie on?... wskazała na Welskiego... czy do nas przystać się zgodzi?
— A dobrze mu było? — pytaniem odpowiedział na pytanie — Zdechłby jak pies, żeby mnie nie spotkał! Dużo mu pomogli te jego ważne kolegi? Na największego durnia kiedyś rozum przyńdzie!
Zakończywszy małżeńską rozmowę tą filozoficzną maksymą, jął się powoli rozbierać pan Balas, aby spocząć w wielkiem łożu, o nieskończonej ilości poduszek, przy boku pani Lucki, pod puchową pierzyną. Welski tymczasem smacznie chrapał, nie domyślając się, jakie to zamiary, co do jego osoby przyjaciel i wybawca żywił na przyszłość.


V
AMORY PANA BILUKIEWICZA

Ktokolwiek znał owego statecznego męża, nie przypuściłby na chwilę iż płeć piękna może w jego życiu odgrywać poważniejszą rolę. Rzekłby nawet, iż wogóle nie odegrywa żadnej. Tyle powagi biło z postaci pana kasjera Dezyderego Bilukiewicza — kasjera naczelnego fabryki „Drohojowski i Sp.” — iż zda się byłto istny Kato. Poważnego, wygolonego oblicza niemal nigdy nie krasił uśmiech najlżejszy, oczy patrzące z poza wielkich amerykańskich okularów mroziły każde swawolniejsze odezwanie a gruba nieco przysadkowata jego postać, stale przy odziana w czarne ubranie, świadczyła wszędzie o urzędniczej stateczności, pracy i rozwadze.
Na ustach miał pan Bilukiewicz zawsze najszczytniejsze hasła i był w ganieniu postępowania innych nieubłagany, najdrobniejszego wykroczenia nie przepuścił nikomu, a gdy zauważył niewłaściwość jaką w biurowem czy prywatnem życiu współkolegów — nie omieszkał o tem szefowi donieść. To też — gdy po karjerze pełnej chwały w jednym z banków stołecznych, znęcony większemi zarobkami — przeszedł do fabryki pana Drohojowskiego — ten nie mógł się go nachwalić i stale wystawiał za wzór innym. Koledzy zato niecierpieli go szczerze i choć przyznawali zalety wszelakie, starannie unikali jego towarzystwa. Unikanie podobne zbytecznem było, bo Bilukiewicz nie przyjaźnił się z nikim a godziny od zajęć wolne spędzał w mieszkaniu sam — jak mawiał — w towarzystwie dobrej książki i starego kota. Starokawalerskie przyzwyczajenia tłomaczył zbliżającą się pięćdziesiątką.
Zdziwiłby się zapewne wielce dyrektor Drohojowski i nie uwierzyłby może, gdyby kto mu opowiedział w towarzystwie jakiego to kota pan Bilukiewicz dzisiejszy wieczór przepędzał. Kot a kotka owa raczej miała czarną, krótko ostrzyżoną czuprynkę, czarne niczem węgiel oczy, usta kraśne, jak maliny a wyciągnąwszy przed się nóżki, przybrane w jasne pończoszki i lakierki — nóżki tak zgrabne, że na ich widok uległby pokusie najcnotliwszy — na pół leżąc na kanapie, ćmiła papierosa i przyglądała się krzątającemu po pokoju Bilukiewiczowi.
Kasjer przysunął do otomany mały stoliczek, ustawiał na nim butelki z likierem o strzelistych szyjkach, szykował filiżanki do czarnej kawy. A czynił to z namaszczeniem, jakby sprawdzał bilansowe księgi.
— Cóż to, wujaszku — ozwała się poufale czarująca istota — służby nie trzymasz?
— Ot, tak, nie... uważał za zbyteczne tłomaczyć, iż umyślnie zwolnił służącą, by ta mu nie przeszkadzała w miłosnych zapałach.
Czarująca istota snać nie dawno nadejść musiała i była po raz pierwszy w mieszkaniu pana kasjera, bo rozglądała się na wszystkie strony, ciekawie spozierała na dość skromne meble i banalne drobiazgi, jakby pragnąc z tych szczegółów wywnioskować o zamożności gospodarza. Ocena wypadła nieszczególnie, bo skrzywiwszy nieco usteczka, rzekła — Skromnie mieszkasz, wujaszku!
— Jak stary kawaler... Nie zważam na elegancje... Pani domu mi brak...
Jedną z ulubionych przynęt Bilukiewicza było opowiadanie o poszukiwaniu dozgonnej towarzyszki życia i na tą przynętę nabierało się wiele lekkomyślnych niewiast. Miało to tę dobrą stronę, że bogdanki, marzące o ustaleniu swego losu, stawały się czulsze i więcej oszczędzały kieszeń kasjera. Nawet w sprawach miłosnych był on bowiem rozważny, a choć z zamiłowaniem uprawiał rozpustę po cichu, starał się, by ta rozpusta jaknajtaniej kosztowała.
Dziś jednak, szczególnie był „wzięty“ i urodą i artystycznym zawodem nowej znajomej — jako artystka mu się bowiem przedstawiła — i aby posiąść rychło tą zdobycz, postanowił zarzucać wszelkie złote wędki.
— Nie należy sądzić z pozorów — ozwał się tedy — nie powiem, żebym był człowiekiem bogatym, ale i nie jestem biedny... Posadę ma się wcale niezłą, no i grosika odłożonego nieco też...
Rewelacja ta, widocznie, w dobry nastrój wprawiła towarzyszkę, bo roześmiała się, pokazując oślepiająco białe ząbki. Zmiana w jej zachowaniu nie uszła uwagi gospodarza, gdyż swą grę ciągnął dalej.
— Tak... tak... zabezpieczoną ma się starość, tylko niema dla kogo zbierać... Żadna niewiasta mnie nie chce...
— No... no...
— Chyba ty, dziecinko...
Czarująca istota udała obrażoną.
— Bardzo sobie wypraszam podobną poufałość! Nie jestem żadna „dziecinka“, tylko panna Mary... panna Mary Lora — artystka filmowa, do usług... Żeśmy się w tramwaju poznali, to pana jeszcze nie upoważnia do podobnych odezwań... Zgodziłam się poznać pana i go odwiedzić... bo... bo... mi nieboszczyka ojca z wyglądu przypomniał...
— Ależ przepraszam, przepraszam... Nie chciałem obrazić, tak tylko odezwałem się, jak... papa...
Obraza panny Mary nie trwała długo. Po paru kieliszkach aromatycznego likieru, zaczerwieniona zlekka, rozgadała się na dobre. Opowiadała o swej znakomitej roli w obrazie „Dziewczyna z ulicy, czyli nóż w boku“, w którym grała kochankę apasza, co prawda, w jednej tylko scenie i przez parę minut, ale z wielkiem powodzeniem, opowiadała jaką znakomitą kreację odtworzy w najbliższym filmie, nie precyzując jednak bliżej jaka go przygotawia wytwórnia. Przeszła później na swe stosunki osobiste, brak przyjaciół i najbliższej rodziny i z tem związane kłopoty finansowej natury.
— A bez pieniędzy nikt w kinie nic nie zrobi... kończyła swoją opowieść.
Bilukiewicz słuchał uważnie, lecz niktby nie poznał w nim pełnego godności kasjera. Korzystając z tego, iż urocza artystka pochłonięta była opowiadaniem, niby niechcący przesiadł się na kanapę z krzesełka, gdzie początkowo skromnie zajmował miejsce, a później również niechcący położył najprzód dłoń na lśniącym jej lakierku, z pantofelka przeniósł rękę na kostkę, wreszcie jął delikatnie gładzić po obciągniętej jedwabiem pończoszki nóżce.
Panienka jeszcze na te manewry nie zwracała uwagi i nie wiadomo dokąd zabłądziłaby niecierpliwa dłoń, gdyby w tej chwili nie rozległo się stukanie do wejściowych drzwi.
— Ach! — zawołała szybko, powstając z kanapy i poprawiając sukienkę — to pan się kogoś spodziewa?
— Nie! nie!... odparł Bilukiewicz zły, iż mu przerwano tak dobrze zapowiadający się wieczór — nie spodziewam się nikogo i nie rozumiem kto może do mnie stukać o tej porze. Ale zaraz się nieproszonego gościa pozbędę!
Wyszedł, zamknął starannie za sobą drzwi wiodące do przedpokoju, słychać było zgrzyt przekręconego klucza, zdziwiony wykrzyknik i wbrew zapewnieniom powrócił Bilukiewicz w towarzystwie hrabiego Leszczyca.
— Taki miły kompan — odezwał się do panny Mary — iż pozwoliłem sobie zaprosić go do naszego towarzystwa!
Mina jednak kasjera bynajmniej nie zdradzała zachwytu z niespodziewanych odwiedzin. Choć jeden tylko Leszczyc wiedział o jego tajemnych rozrywkach i nieraz wspólnie się zabawiali, medytował teraz, jakby go się pozbyć najprędzej, aczkolwiek domyślał, iż ten w jakiej pilnej sprawie przychodzi.
Leszczyc tymczasem, bąknąwszy niewyraźnie nazwisko i uścisnąwszy dłoń panienki, usiadł najspokojniej i zapalił papierosa.
Rozmowa nie kleiła się. Panna Mary, pragnąc udać światową osobę, paplać zaczęła o tem i o owem, lecz zrażona chłodnemi, zdawkowemi frazesami Leszczyca, zmilkła, oburzona jego oziębłością. Przystojny, bo przystojny i może się podobać kobiecie, lecz nadto zarozumiały — zadecydowała w duchu, postanawiając nie czynić dalszych awansów. Wypiła tedy parę kieliszków likieru pod rząd i oświadczyła krótko.
— Wiecie co? Zakręciło mi się trochę w głowie i zdrzemnę się tu na kanapie chwilę z wielką przyjemnością! A wy tam przez ten czas załatwiajcie wasze sprawy!
Choć oświadczenie to nie bardzo licowało z zapowiadaną poprzednio dystynkcją i skromnością kinowej artystki — Bilukiewicz mało nie ucałował rozkosznej istoty. Ułatwiała mu znakomicie sprawę pozbycia się intruza — snać sama dłużej pragnęła pozostać.
To też z rozczuleniem spozierając na czarną główkę, która spoczęła na bieli poduszki, odciągnął Leszczyca w przeciwległy kąt pokoju i prawie radośnie zapytał.
— Co cię sprowadza?
— Jak zwykle... Potrzeba mi dwa tysiące!
— Znowu? Zgrałeś się?
— Nie! do klubu po tem wcale nie chodzę, choć mam wrażenie, iż nikt nic nie spostrzegł. Com miał, rozeszło się na długi. A tu ciągle wydatki...
Bilukiewicz otworzył szufladę biurka i wyciągnąwszy z tamtąd sporą paczkę, jął liczyć pieniądze. Liczył powoli, z niezadowoleniem, znać było, jak niechętnie udziela pożyczki.
— Masz — mruknął — ale pamiętaj, że nieprędko ci coś znowu dać będę w stanie. I dziś daję tylko dlatego, iż szczerze chcesz spełnić to, do czego cię namawiałem.
— Bywam u Drohojowskich codziennie.
— Wiem.. Czy sprawy posuwają się naprzód?
— Sądzę, że tak!
Bilukiewicz zamykał teraz biurko, Leszczyc zaś, przeliczywszy banknoty, chował je do kieszeni. Obaj stali odwróceni plecami do otomany, zapomniawszy o uśpionej towarzyszce.
Lecz za to, rzekomo uśpiona dziewczyna, nie zapomniała o nich, a sen ani na chwilę nie przymknął jej powiek. Nieco pochylona do przodu łowiła każde słówko prowadzonej półgłosem rozmowy a usta krzywił dziwny wyraz.
— Wiem już trochę — szepnęła — lecz może więcej się dowiem. Słuchajmy!
Leszczyc tymczasem, szykując się do odejścia, zapinał rękawiczkę i mówił.
— Pozostawiam cię z twoją panną, wcale niezła, winszuję... mam nadzieję potrafisz ją należycie obudzić. Dziękuję za pożyczkę. Ach, żeby raz już skończyły się te utrapienia...
— Skoro jesteś na dobrej drodze...
— Na bardzo dobrej! Zresztą, jeśli się to nie uda, pozostaje wszak spadek. Trzeba czekać dwa miesiące, lecz pół miljona sumka nie do pogardzenia.
— Tylko dwieście pięćdziesiąt tysięcy — poprawił Bilukiewicz — bo nie zapominaj, że połowa idzie dla mnie. Ale i tak dla każdego z nas starczy!
— Nie obawiasz się przeszkód ze strony Welskiego?
— Znowu powracasz do Welskiego. Zdaje się powiedziałem ci już raz, że twój kuzynek jest utrącony bezpowrotnie. Wszak testament brzmi wyraźnie! Dość się napracowałem, żeby się w więzieniu znalazł. Co prawda, sądziłem, że wyrok sądowy pozbawi go praw... ale i tak, choć jest na wolności, nigdy się zgłosić nie ośmieli... Zresztą, nie wie on nawet o tym dokumencie...
— A jeśli się dowie? Wszystko możliwe... Et, chyba masz rację, nawet gdyby się dowiedział, zabraknie mu odwagi, aby się pojawić... Nie wiesz, co się z nim dzieje?
— O ile jeszcze się nie utopił, to się lada dzień utopi. Zdycha z głodu. Zgłaszał się do paru naszych znajomych o pomoc, ale zdążyłem ich odpowiednio usposobić.
Rozmowa widocznie była skończona. Dziewczyna, wyczuwając, iż więcej się nie dowie a nie pragnąc bynajmniej pozostać raz jeszcze sam na sam z Bilukiewiczem, zamknęła powieki poczem je znowu otwarła i westchnęła, jakby się budząc z głębokiego snu.
— Alem się rozespała — zawołała żywo — któraż to może być godzina?
— Nie tak późno jeszcze — oświadczył Bilukiewicz — jest dopiero jedenasta.
— Idę!
— Niech pani jeszcze chwilę zaczeka — prosił kasjer, któremu wcale nie uśmiechało się podobne zakończenie wieczoru — mamy z sobą tyle do pomówienia!
— To innym razem! Nie mogę późno powracać do domu...
Tymczasem Leszczyc, który zamierzał pierwszy opuścić mieszkanie, — uważał bowiem, iż panienka zapewne tylko ze względu na jego osobę symuluje tak rychłe odejście — odwrócił się nagle i rzekł przytłumionym głosem do Bilukiewicza.
— Mam wrażenie, iż ktoś się kręci na schodach, jak gdyby nadsłuchiwał?
— Niemożebne!
Bilukiewicz na palcach, niczem kot, podkradł się do drzwi i otworzył je szybko.
— Kto tam?
Z zewnątrz dobiegł młody, metaliczny głos.
— Czy tu mieszka pan Markowski? Ach, przepraszam, zdaje się, żem się pomylił?
— Istotnie! Pan Markowski mieszka o piętro wyżej! — odparł Bilukiewicz i równie prędko drzwi zatrzasnął.
Pozornie nie wiele znaczący ten wypadek, nie rozchmurzył czoła Leszczyca. Chwilę stał w zamyśleniu, później szepnął do gospodarza.
— Wiesz, kto to był? To ten prywatny detektyw Den... poznałem go po głosie.
— Cóż z tego? — odparł kasjer — wszak mógł się istotnie pomylić!
— Zapewne...
Nastąpiło pożegnanie przyjaciół i Leszczyc zszedł ze schodów, nie zauważywszy nikogo.
Natomiast wysmukły, młody człowiek, który przed chwilą kręcił się koło mieszkania Bilukiewicza, nagle wypłynął z mroków ulicy i patrzył za Leszczycem długo w ślad. Zapewne zmienił on zamiar i nie złożył odwiedzin o tej późnej porze, owemu panu, o którego się dopytywał.
Postępek taki może zadziwiłby Bilukiewicza, gdyby o nim wiedział, a nawet podrażnił. Lecz pan kasjer i tak miał dość powodów do rozdrażnienia — bo panna Mary, mimo zaklęć i prośb, opuściła go niemal natychmiast, nie zezwalając nawet się pocałować. I na tej uroczej osóbce głos detektywa wywarł pewne wrażenie.


VI.
Na wyścigach.

Welski już od dni paru zamieszkiwał u Balasa. Gospodarz, przyznać trzeba, postępował z nim nader po przyjacielsku i oględnie. Karmił, poił, doglądał, niby matka lub troskliwa kochanka, o swych zamierzeniach co do osoby pupila, nie zdradzając się ani słówkiem. Zbyt dobrze poznał, stary wyga, charakter towarzysza w więzieniu, by sądził że ostateczne zdemoralizowanie pójdzie łatwo. Wolał działać powoli, unikając jasnego postawienia sprawy, wolał przyzwyczajać do dobrobytu, aby tamten w chwili decydującej siły nie miał go opuścić, by zląkł się wyrzucenia na bruk i nowej walki z głodem. Od czasu do czasu tylko, rzucał Balas od niechcenia zdanie, jakby pragnąc sączyć truciznę do duszy.
— Źle ci tu... I nie trza było odrazu... Ot, do czego frajerstwo prowadzi...
Welski znakomicie rozumiał znaczenie tych aluzji. Wiedział dobrze, że choć u zawodowych przestępców, często zdarzają się krótkotrwałe przebłyski dobrego serca, żaden z nich nikogo bezinteresownie dnie i tygodnie, nie będzie żywić i poić. Zbywał jednak odezwania się gospodarza milczeniem, jak swego czasu milczeniem zbywał dwuznaczne oferty, czynione mu w celi.
A jednak coś postanowić musiał. Tak, to były dwa światy, dwie odrębne społeczności i do jednej z nich, chcąc nie chcąc, winien był podkreślić swą przynależność. Z jednej strony stali „frajerzy“ t. j. ludzie uczciwi, ochraniani przez „hintów“ i „glinę“ — policję — z drugiej „ferajna“, czyli złodziejska brać, polująca na frajerskie pieniądze i stale tropiona przez władze bezpieczeństwa. Brać ta nie posiadała, co prawda, swej jednolitej organizacji, łączyły ją jednak pewne wspólne prawa nie pisanych kodeksów i swoistej etyki i kto pośród nich raz się dostał, temu z tamtąd bezpiecznie wydostać się było bardzo trudno.
I często zapytywał się Welski w duchu, do którego z tych dwóch światów on sam należy? Właściwie, w przekonaniu własnem, całkowicie należał do pierwszego, lecz czyż nie był on człowiekiem napiętnowanym przez wyrok, człowiekiem wyrzuconym poza nawias społeczeństwa — który w chwili najcięższej znalazł pomoc jedynie u złodzieja i w mieszkaniu tego złodzieja się schronił przed głodową śmiercią?
Był to dziwny zbieg okoliczności, bolesny, lecz napawał lękiem o przyszłość. Bo Welski, który sam siebie dotąd poczytywał za mocnego człowieka, załamywał się, czuł, że obawia się nędzy i nocy bezdomnych, spędzonych pod gołem niebem — i nie tyle strasznem mu jest więzienie, co głód kleszczami ściskający żołądek. Obawiał się, jaka z ust jego padnie odpowiedź, w razie wprost przez Balasa postawionego pytania — z kim trzymasz? wiedział, iż odpowiedzieć może tylko — nie! — lecz jednocześnie drżał przed tą chwilą, myśląc, czy na tyle siły woli się zdobędzie, jak drżał już parę razy, gdy udając, iż pragnie opuścić mieszkanie gospodarza, aby nie być gościem natrętnym — czekał jeno, by ten go powstrzymał, co też zwykle następowało.
Na szczęście, Balas nie przyspieszał decydującej rozmowy i ufny w swą politykę, spokojnie czekał.
Stawał się tylko coraz bardziej serdecznym i troskliwym. Dziś zrana, wyciągnął z szafy piękne szare, marynarkowe ubranie i póty nastawał, aż tamten je przymierzył. Pasowało, jak ulał i Welski przejrzawszy się w lustrze nie poznał samego siebie.
— Istny hrabia — zachwycał się gospodarz — możesz je nosić... a te twoje łachy schowamy... — i pochwyciwszy zniszczony garnitur pupila, zawinął się z nim tak prędko, iż ten mimowoli został w nowej szacie.
Lecz nie tylko na tem skończyły się niespodzianki. Balas, rad z przeobrażenia towarzysza, jął się kręcić dokoła niego, cmokać z zadowolenia ustami, wreszcie niespodziewanie oświadczył:
— Z takim pokazać się można... Idziem na wyścigi!
Propozycja na tyle spadła niespodzianie, iż Welski z zadziwieniem powtórzył.
— Na wyścigi?
— No tak! Czegoś dyrechtor na mnie patrzaki ustawił? W domu nie możem się ostać, Lucka porządki ma robić...
Plan udania się na wyścigi, bynajmniej nie przypadał do gustu Welskiemu. Nie radowała go perspektywa pokazania się w miejscu, które odwiedzały liczne tłumy, w towarzystwie Balasa. Dalej zadrżał, czy ta wycieczka nie jest wstępem do jakiej wspólnej wyprawy. Jął więc się wykręcać a tłomaczyć, że nie lubi w zasadzie końskiego sportu, że grać nie ma za co, a skoro, z powodu porządków domowych w mieszkaniu pozostać nie może, pójdzie się przejść i nad wieczorem powróci..
— Nie zawracaj głowy! — krótko przerwał te wywody Balas, — zależnie od humoru tytułując go „dyrechtorem“, lub tykając poprostu — masz pójść, bo potrzebny mi jesteś...
— Jestem potrzebny?
— No tak! Tylko nie żaden jenteres... Chciałbym se pograć, a gliniak czasem bez powodu się czepi...
Welskiego uspokoiło to wyjaśnienie. Zrozumiał, że gospodarz przybrał go pięknie i ciągnął z sobą na wyścigi, aby pod jego osłoną, oddać się bezpiecznie totalizatorowej namiętności. Zdarzało się bowiem nieraz, iż ajenci śledczy, znający z widzenia przestępców, usuwali ich z wyścigowego toru, nie zważając na protesty, gwoli zabezpieczenia publiczności od „cwaniackich“ zakusów. Balas wprost chciał „se pograć“ — graczem był bowiem zapamiętałym, jak wszyscy zresztą jego koledzy — a szykowny, o wzbudzającym zaufanie wyglądzie Welski, miał mu służyć za ochronną tarczę.
Trudno w podobnych warunkach było się opierać, opór taki doprowadzić mógł do poważnej kłótni z Balasem. Rad nie rad, musiał zgodzić się na zamierzoną wycieczkę.

Istotnie wyglądali godnie, gdy tak weszli przez wyścigową bramę — gruby, czerwony i wyelegantowany Balas i smukły Welski, w szarym garniturze i amerykańskich okularach. Wymógł te okulary na towarzyszu i zakupił je po drodze, sądząc, iż pod ich ochroną, łatwiej ujdzie uwagi którego z dawnych znajomych. Okulary zyskały pochwałę Balasa.
— Całkiem derechtor... rzekł... Widziałeś, z jakiem szaconkiem przy wejściu patrzali... a oni najwięcej od wejścia ganiajom... Jeszcze lepiej by pasował tobie monokiel...
Kierując się śród zieleni drzew dążyli w stronę trybun, gdzie rozgorączkowany, podniecony tłum, kłębił się niby mrowisko, upstrzone różnobarwnemi afiszami. Zewsząd padały gorączkowe wykrzykniki, słychać było głośne rozmowy i spory, tyczące się przypuszczalnych zwycięzców w gonitwach.
Pan Wawrzon przystanął, jakby zatrzymany jaką wątpliwością i jął się rozglądać.
— Znajomego by kogo napotkać — ozwał się po dłuższym namyśle — to może „pewniaka“ doradzi... Zawsze się tych pętaków, do cholery, szwenda... a tu żadnego nie widać...
Spozierał na prawo i lewo, wspiąwszy się nieco na palce, lecz ani jeden z upragnionych „pętaków“ nie nadchodził. Natomiast otarła się o niego, przechodząc tuż niemal — elegancka, młoda, ładna brunetka, i uśmiechnąwszy się lekko, rzekłbyś, powitała wzrokiem. Na filuterne to „oczko“ Balas odpowiedział zerknięciem i równie niedostrzegalnem skinieniem głowy.
Cały ten manewr, niewidoczny dla otaczających, nie uszedł uwagi Welskiego a zadziwiło go jeszcze bardziej, gdy nieznajoma odwróciwszy się nieco, obrzuciła go długiem, przenikliwem spojrzeniem, jakby sprawdzając czy stoi on, w rzeczy samej, w towarzystwie Balasa.
— Znacie się? — zapytał, wskazując w kierunku oddalającej się młodej damy, za którą biegł aromat kosztownych perfum.
— Co nie mamy się znać!
— Któż to taki?
— Widzisz, jak się spodobała... A któż ma być, jak nie Mańka, siostra Lucki!
— Co? Siostra pani Lucki! I wy się tylko tak witacie?
— Hm... Później, brachu, sam skombinujesz... Ona tera grandessa, ważna artystka... na scenie jakoś Mary Lora się nazywa... chociaż w paszporcie stoi, że ją zwą Dziubik...
— Występuje? A wy z sobą wcale nie utrzymujecie stosunków?
Balas począł się tylko śmiać, poczem poważniejąc odparł.
— Nie bądź derechtor ciekawy! Na wszystko przyńdzie czas! A to mu w głowę zajechała dziewucha! Ale zdaje mi się i tyś się jej spodobał, bo kikowała na ciebie wcale tego...
Welski bynajmniej nie miał zamiaru mu tłomaczyć, że nie uderzyła go tyle uroda nieznajomej, co sam sposób konspiracyjnego powitania. Gdyby chciał nawet tłomaczyć, zapewnieby mu się to nie udało, pan Balas bowiem uważał, że i tak stracił dość drogiego czasu na zbyteczne rozmowy a nie widząc dokoła znajomych, postanowił ich odszukać.
— Ty se tu postój! — rozkazał krótko — Pójdę do kas, tam się pewnikiem kręci nasze bractwo... A później to już ja ciebie odnajdę...
Odszedł pospiesznie i znikł w tłumie. Welski pozostał sam i względnie rad był tej samotności. On teraz, z kolei, jął rozglądać się dokoła, sprawdzając, czy nie ujrzy znajomych.
Im dłużej wzrokiem błądził po lożach, tem więcej ich odnajdywał. Był i Ciemniowski i Siodłowski i Hozen, których znał z widzenia, było paru zamożnych przemysłowców z rodzinami, był nawet jeden z tych jego niby przyjaciół, do którego niedawno się zwracał o pomoc. Cofnął się mimowoli o parę kroków, jakby obawiając być poznanym, ostrożność ta jednak stawała się zbyteczną, znajomi bowiem tak siedzieli daleko i tak pochłonięci się wydawali grą czy rozmową, że napewno nie zwróciliby na niego uwagi.
Jednej jeszcze szukał twarzy, lecz jej nie znalazł.
Szukał swego kuzyna Leszczyca, o którym wiedział, że często odwiedza wyścigi. Widocznie dziś go nie było, lub się znajdował nie na trybunach a gdzieś w innej stronie toru.
Leszczyc! Wraz z tem nazwiskiem napływały przykre wspomnienia. Cóż mówić miał o ludziach obcych, gdy ten kuzyn blizki, stryjeczny brat, który po przyjeździe do stolicy niemal nie wychodził od niego z mieszkania a z tylu usług skorzystał — tak się odsunął... Mało, że się odsunął, on zapewniający o swem przywiązaniu, najgorzej oburzał się przeciw niemu w czasie procesu, innym nawet głosił, że uważa Welskiego za przestępcę i zakałę rodziny...
Uśmiechnął się z goryczą.
Co dałby za to, aby mógł przekonać wszystkich o swej niewinności!
I znów przed oczami wyobraźni rysował mu się drugi obraz, obraz owego pamiętnego wieczoru, gdy otrzymał paczkę z pieniędzmi od Bilukiewicza a później tą paczkę znaleziono pustą. Czyżby Bilukiewicz? Nie, to niemożliwe, taki nieskazitelny człowiek! Lecz w takim razie któż to zrobił, jeśli on, Welski, był niewinien? A ten Bilukiewicz również tak postawał przeciw niemu na rozprawie sądowej, jakby się był umówił z Leszczycem a przecież z Leszczycem nie znali się wcale.
Czy w podobnych warunkach możliwem było, nie posiadając śladu najlżejszego, najmniejszej poszlaki starać się o wznawianie sprawy? Nie! — więc cóż teraz pocznie? Ano, pozostaje mu chyba... ten drugi świat, świat Balasa...
Podniecony — nigdy spokojnie myśleć nie mógł o swych przeżyciach — jął odruchowo kroczyć przed siebie. Przypadkiem, szedł właśnie w tą stronę, gdzie oprowadzano konie, gdyż za chwilę miała się rozpocząć nowa gonitwa.
Zdala widniały barwne kurtki jeźdźców — dosiadali oni swych wierzchowców i wyjeżdżali na tor, udając się do startu. Rozgorączkowany, zgiełkliwy tłum biegł od kas, aby zająć miejsca i śledzić za przebiegiem wyścigu. Wszystkie ławki, dosłownie, były już oblepione a jasne suknie pań i kolorowe ich parasolki migały, niby kwiaty, śród ciemnych męskich ubrań.
— Niech i ja popatrzę — zdecydował — może widok gonitwy złe myśli rozproszy!
Zbliżył się i przystanął za zwartym szeregiem publiczności, otaczającej barjerę, biegnącą wzdłuż toru, na którym za chwilę rozegrać się miały zapasy.
Po chwili, wielka czerwono-biała kula uniosła się do góry — i cały tłum zamarł w naprężonem oczekiwaniu.
— Konie poszły! — zabrzmiał nagle okrzyk.
Istotnie wyruszono od startu. Zamigały kolorowe żokiejskie kurtki, słychać było ciężkie oddechy rumaków i świst spicrut, któremi jeźdźcy zachęcali swoje wierzchowce do szybszego galopu. Pociągnięty ogólnem poruszeniem i ogólną emocją wspiął się Welski na palce, aby lepiej dojrzeć przebieg gonitwy. Wspiął się i w tej chwili lekko zachwiał, jakgdyby potknąwszy o twardy przedmiot, czy kamień. Spojrzał pod nogi.
— Co takiego?
Pod stopą leżała niewielka damska czerwona torebka, portfelik raczej, który współczesna wykwintna niewiasta łatwo ukryć może w dłoni. Schylił się, podniósł i otworzył. Wewnątrz zauważył jakieś bilety wizytowe, oraz cały zwitek banknotów.
— Będzie do tysiąca! — skonstantował na pierwszy rzut oka.
Zastanowił się chwilę, może jedną sekundę i szybko wsunął portfelik do bocznej kieszeni. Potem obejrzał się dokoła i z zadowoleniem spostrzegł, iż nikt całej sceny nie zaobserwował, zbyt bowiem obecni pochłonięci byli rozgrywką wyścigu.
— Tysiąc złotych! — mało nie krzyknął z uciechy — tysiąc złotych!
Możliwie prędko odszedł od miejsca znalezienia zguby.
W tejże chwili ryk tłumu obwieścił, iż zakończyła się gonitwa. Jedni oklaskiwali zwycięzce, inni złorzeczyli, iż nie ich faworyt przybył, — wygrywający pędem biegli do kas, aby odebrać swą wygraną.
— W tym zgiełku napewno nikt nie zauważył... — rozumował — Tysiąc złotych toć to cała fortuna, dla mnie przynajmniej! Będę mógł pożegnać pana Balasa i rozpocząć życie na nowo... Nie jest to właściwie bardzo pięknem, co czynię, bo powinienbym zgubę oddać policji, ale cóż? lepsze zawsze, niźli... wstąpić do „ferajny” i zostać złodziejem... Zresztą, sądząc z portfeliku, napewno pieniądze należały do jakiejś bogatej paskary, albo kokotki. Przegrałaby je, lub przeszwędała na głupstwa. Później zobaczę, czyje tam są bilety... i jeśli się dorobię... za jakiś czas... bezimiennie właścicielce zwrócę... Lecz upewnijmy się raz jeszcze czy mnie nikt nie widział?...
Ogarnięty dziwnem podnieceniem nerwowem, aczkolwiek w duchu pewny całkowicie, iż go nikt nie podejrzał, powoli, udając obojętność, zbliżył się do poprzedniego miejsca. Stały tam teraz dwie panie, jedna starsza a druga młodsza, i zamieniały jakieś urywkowe zdania. Zaciekawiony, począł nadsłuchiwać.
— Więc tu! — mówiła starsza.
— Tak, doskonale pamiętam — opowiadała młodsza — tu stałam i tu musiała mi wypaść z ręki... Prawdopodobnie ktoś podniósł...
— Może oddał dyżurnemu komisarzowi?
— Sądzisz? Dziś o ludzi uczciwych bardzo trudno...
Welski spojrzał uważnie na mówiącą. Była to wysmukła, szczupła blondynka, ubrana skromnie, choć wytwornie w jasno popielatą sukienkę i takież pantofelki. Z pod małego kapelusika spozierały chabrowe oczęta, lekko zamglone smutkiem poniesionej straty, a z całej postaci biło coś dziwnie wiośnianego, czystego i uroczego.
— Czy pani co zgubiła? — zagadnął nagle, jak gdyby mimo woli ktoś za niego przemówił.
— Tak! — odparła piękna osóbka, podniósłszy nań chabrowe oczęta, zdziwiona nieco obcesowem zapytaniem — Zgubiłam małą, czerwoną torebkę, w niej były pieniądze...
— Czy nie ta? — wyciągnął torebkę z kieszeni. Jak się to stało, nie wiedział sam, zdawało mu się, że ktoś inny działa i kieruje jego ruchami.
— Ach... ta sama... ta sama!... — zawołała z radością — Doprawdy, jak mam dziękować panu!
— Pocom to zrobił? — z nagłem przerażeniem pomyślał — pocom oddawał, toć ostatnia deska ratunku!..
— Widzisz! — mówiła teraz szybko do swej towarzyszki — jeszcze są ludzie uczciwi! Doprawdy, doprawdy, nie wiem, jak mam dziękować... Czy wolno choć zapytać o nazwisko pańskie, żebym wiedziała...
— Wski... — mruknął zły — Nie ma pani za co dziękować, zwykły, bardzo zwykły postępek... — i skłoniwszy się, szybko zawrócił i zmięszał się z tłumem.
— Jakiś dziwny człowiek — szepnęła, patrząc w ślad za nim — wyświadczył wielką przysługę i nawet podziękowania przyjąć nie chce! Dziwak! Szkoda, że taki szorstki, wydawał się niezwykle sympatyczny...
— Dureń, dureń, dureń! — mało nie krzyczał Welski, — co ja najlepszego zrobiłem, och te odruchy uczciwości... u kogo, u kogo... u człowieka karanego więzieniem... i kandydata na przestępcę!.. Dla niej te pieniądze to zapewne igraszka, dla mnie były sprawą... życia...
— Cóż ty tak latasz i sam do siebie gadasz? — zabrzmiał nagle obok głos Balasa — Wyglądasz jak żebyś kapotę przegrał... a niceś nie przegrał, bo forsy nie było...
— Żartujesz... — starał się opanować.
— A cóżeś to ty za fajne lafiryndy trajlował? — dalej badał przyjaciel — zdaleka widziałem!
— Worek znalazłem i im oddałem...
— Worek znalazłeś? Oddałeś? Frajer nieskończony!
— Oddałem, bo był pusty! — skłamał, przyznając w duchu, że określenie go, jako „nieskończonego frajera“ było więcej niźli słusznem.
— Był pusty? Hm... rozumiem! A zawsze z grandecami znajomość się zrobiło! No toś cwany chłop! Lepiej tak, niż ja... ja to naprawdę frajer jezdem...
Z dalszej relacji pana Balasa wynikało, iż dał się porwać namiętności każdego prawdziwego warszawiaka i zgrał się do nitki w poczciwego „totka“.
— Niech cholera porwie — kończył smutną opowieść — te całe zakichane wyścigi! Ja tobie powiadam, ten tetalizator to taki złodziej, że każdemu złodziejowi forsę ukradnie! Po co policaje, poco sądy, poco areszty? Kazać chodzić na mokotowskie pole naszym chłopakom... to w kasach całą facjendę, bez trudu odnajdą...
Byłby zapewne dalej snuł swe wywody filozoficzne pan Wawrzon, gdyby nie nagłe pojawienie się owej osóbki, — siostry Lucki — o którą się tak rozpytywał Welski wnet, po przybyciu na wyścigi. Stanąwszy w pewnej odległości i udając, iż coś szuka w woreczku, szepnęła cicho, aby jeno Balas ją usłyszał.
— Chcę odwiedzić teraz Luckę? Można?
— Można! — odpowiedział równie cicho.
— Będę czekała w taksówce na Lwowskiej, wsiądziemy i pojedziemy razem.
Gdy porozumienie to nastąpiło a panienka znowu dyskretnie znikła, pan Wawrzon potarł czoło.
— Czego może chcieć? — mruknął — Et, pewnie nic! zwyczajne babskie trajlowanie! A może i tyś jej się spodobał? — zwrócił się do Welskiego — Ale dobra je! Lepiej, że z nami jedzie! Mniejszy przy niej Lucka zrobi raban... bo za tego tetalizatora, to będzie w domu kapelusz!

Gdy wsiadali na Lwowskiej do taksówki, w której oczekiwała ich niecierpliwie towarzyszka, ktoś tamtędy przypadkiem przechodzący mało nie skamieniał na ich widok. Tym kimś był hrabia Leszczyc — i długo nie mógł on wyjść z podziwienia.
— Czyżem się omylił, czym widział na prawdę? — rozmyślał — Welski wyelegantowany, w ciemnych okularach powraca z wyścigów wraz z tą donną Bilukiewicza i jakimś jeszcze niewyraźnym jegomościem... Cóż, do licha, ma to znaczyć?
Leszczyc dnia tego nie był na wyścigach. Obawiał się przegrać, a tysiąc złotych, pożyczone od kasjera miały starczyć na długo. Zresztą żywił poważniejsze zamiary...



VII
Oświadczyny.

Tego właśnie wieczora hrabia Olgierd Leszszyc zamiar miał oświadczyć się panie Renie Drohojowskiej... Zamiar ten dojrzał całkowicie i postanowił dłużej nie zwlekać. Kredyt się rwał, na spadek czekać jeszcze należało dwa miesiące — a o tym spadku z różnych względów wolał nie rozgłaszać, jak i na niego nie mógł zaciągnąć pożyczek — Bilukiewicz stawał się coraz cięższy w udzielaniu pieniężnej pomocy, zaś przedsięwzięć niepewnych, w rodzaju takich, jakich jedno miało miejsce w klubie, wolał nie ryzykować hrabia. Sama wieść o zaręczynach z bogatą córką przemysłowca — wystarczała, aby wlać zaufanie, w nieco wątpiące serca wierzycieli — i choćby małżeństwo to później, z tych czy innych przyczyn nawet nie doszło do skutku — nowe pożyczki pozwalały wygodnie dotrwać do chwili spodziewanego spadku.
Tak rozumował Leszczyc i dalej rozumował, że zapewne pomyślnym rezultatem uwieńczone zostaną konkury. Panna, wprawdzie była jego zdaniem trzpiot i pustak, — lecz ładna, miła, dobra i bardzo nań przychylnem spozierała okiem. Może zakochana nawet, bo cóż innego miały oznaczać rzucane nań powłóczyste spojrzenia, długie sam na sam spacery i automobilowe wycieczki. Była nieco zbyt samodzielną — bo matka umarła przed paru laty, a ojciec zajęty swemi sprawami czasu nie miał się nią zajmować — lecz tem lepiej, bardziej to jeszcze dogadzało Leszczycowi — jeśli ona zgodziłaby się na marjaż, zapewne umiałaby narzucić rodzicowi swą wolę — a Leszczyc bał się tylko nieco sprzeciwu ze strony rodzica. O tem czy ją kochał, nie myślał na chwilę — bo wogóle nikogo kochać prócz siebie samego, nie był w stanie.
Ubrany tedy w strój wieczorowy, wytworny i pachnący, z pewną miną wkroczył do salonu Drohojowskich i jakgdyby szczęście mu sprzyjało zastał tam pannę Renę — samą.
— Dobrze, że pan przyszedł — rzekła na powitanie, gdy całował jej rękę — nudzę się śmiertelnie, bo papa siedzi jak zwykle na jakiejś konferencji i telefonował, że dopiero za pół godziny powróci...
— Znakomicie się składa! — pomyślał Leszczyc.
Panna tymczasem zapytywała.
— Ale cóż to się stało, że pana dziś nie było na wyścigach?
— Pani tam była? — zdziwił się — wszak pani nigdy wyścigów nie odwiedza? Co zaś mnie się tyczy, ważne sprawy w banku...
Panna Drohojowska nie pozwoliła dokończyć.
— Byłam, bo wyciągnęła mnie niespodziewanie Dalecka... zna ją pan... miała lożę... Ale nie w tem rzecz! Spotkała mnie niezwykła przygoda!
— Zamieniam się cały w słuch!
— Papa dał mi na krawcową i inne wydatki tysiąc złotych, włożyłam je do małego portfelika, ot tego...
— I przegrała pani?
— Ależ, nie! proszę nie przerywać...
Z ożywieniem jęła opowiadać, iż nie wiadomo kiedy wysunął się woreczek z ręki, że dopiero po chwili zauważyła swą zgubę a nawet opłakała — gdy nagle pojawił się młodzieniec przystojny, ale to bardzo przystojny, oddał portfelik wraz z pieniędzmi i słuchać nawet nie chciał o żadnych podziękowaniach.
— Powiadam panu, naprawdę niezwykły typ... Takie dziwne miał oczy, rozmarzone, smutne... Pewnie jaki artysta, albo literat. Zła byłam, że nie mogłam się dowiedzieć, kim jest on w istocie...
— Jakto nie przedstawił się pani?
— Ależ powtarzam, wykręcił się na pięcie i uciekł!
Leszczyc pomyślał, iż podobnie postępujący rywal, mimo całego zachwytu, z jakim wyrażała się o nim panna — nie mógł być groźny. Dla tego też postanowił przystąpić do rzeczy, oczekując tylko, rychło li przestanie ona rozwodzić się nad swoją przygodą. Nie prędko to nastąpiło, a od opisu przygody przeszła Drohojowska do sprawozdania z wyścigowych wrażeń i emocji i dopiero, wyczerpawszy całkowicie ten temat, zamilkła.
Wykorzystał pauzę Leszczyc i po chwili ciszy, ozwał się nieco uroczystym głosem.
— Jeszcze dziś panią jedna niespodzianka spotka! Pragnąłbym uczynić pewne wyznanie...
Panna, która siedziała w głębokim fotelu śród stosu jedwabnych poduszeczek i poduszek, aż podskoczyła na swem miejscu.
— Wyznanie? Doprawdym ciekawa?
— Tylko nie wiem, jak zacząć!
— Ależ śmiało...
Leszczyc pomyślał, iż jest na oświadczyny przygotowaną i do tych oświadczyn go zachęca. Dobierał tedy zdanie najgładsze i już miał je wypowiedzieć, gdy nagle Drohojowska wybuchnęła śmiechem.
— Pragnie pan mi się oświadczyć?
— Tak! — szepnął nieco stropiony.
— No, oczywiście, skoro mężczyzna wierci się, kręci, przybiera pozy uroczyste ma on to na celu... Cóż dalej? Kocha mnie pan szalenie?
— Tak! — bąknął, coraz bardziej zażenowany.
— Szalenie, nad życie! Ha, ha, ha... śmiała się głośno.
Leszczyc zrozumiał, że przegrał — jeśli na możliwość odprawy był przygotowany, nie spodziewał się, że odprawę otrzyma w podobny sposób. Chcąc już tedy wybrnąć z nieudanych oświadczyn jeno z godnością, powstał i rzekł.
— Nie przypuszczałem, że pani tak przyjmie moje szczere wyznanie!
Panna Rena przestała się śmiać i zrobiła wielce godną minkę.
— Choć trzpiot jestem, ale gdy mówimy poważnie, to i ja panu poważnie odpowiem. Bynamniej dotknąć nie chciałam, ale w wyznanie miłosne na chwilę nie wierzę! Zbyt krótko się znamy! Ja przynajmniej pana nie kocham, cenię tylko, jako towarzysza, lecz przyznaję się — chwilami sama nie wiem czemu — lękam się pana i tego uczucia lęku wytłomaczyć sobie nie potrafię...
— Pani mnie się obawia?
— Bo ja wiem... Zresztą, nie kocham pana a wyszłabym za mąż tylko z miłości... Zawsze marzyłam, że nie mężczyzna mnie oświadczać się będzie, lecz ja się oświadczę mężczyźnie...
— Głupia, rozromansowana smarkata — określił w duchu, ze złością niedoszłą narzeczoną, głośno zaś dodał — Czy mam to uważać za ostateczną odpowiedź?
Przybrała nieco cieplejszy ton.
— Doprawdy, proszę się na mnie nie gniewać. Taka jestem i taką zostanę! I pan mnie nie kocha! Pragnął pan ze mną się ożenić z tych czy innych względów, sądząc, że mnie zaimponuje hrabiowskim tytułem. Lecz ja nie chcę małżeństwa z konwenansu. Zaczekajmy! Poznajmy się bliżej. Nikim nie jestem zajęta i może się jeszcze przekonam do pana...
Leszczyc odetchnął.
— Więc pani nie odbiera mi nadzieji?
— Wszak już powiedziałam...
Może jeszcze jakie słowo pociechy z ust panny Reny posłyszałby Leszczyc, lecz w tejże chwili rozwarły się drzwi i na progu ukazał się pan Drohojowski — wysoki, szpakowaty, sześćdziesięcioletni mężczyzna, o sumiastym, polskim wąsie. Z zadziwieniem spojrzał na stojącą z dość niewyraźnemi minami parę, a domyślając się, iż zajść musiało coś niezwykłego, ze zwykłą sobie szczerością zapytał.
— Cóż tacy poważeni stoicie?
Leszczyc uznał za najlepsze wyznać prawdę. Po nieokreślonej odpowiedzi panny, od przychylnego, lub nieprzychylnego stanowiska ojca, zależały dalsze nadzieje na przyszłość. Choć nie bardzo spodziewał się poparcia ze strony Drohojowskiego, raczej obawiał wyraźnej odmowy, wolał jednak sytuację wyświetlić do końca.
— Nie będę taił — rzekł — iż przed chwilą oświadczyłem się córce pana dyrektora!
— Jaką dała hrabiemu odpowiedź?
— Prosiła, by zaczekać, abyśmy się lepiej poznali.
— Czyż tak powiedziała?
Rena skinęła głową.
— A jak pan dyrektor zapatrywałby się na nasz związek?
Drohojowski parę razy przeszedł się po pokoju, poczem przystanął przed Leszczycem.
— Panie hrabio — oświadczył krótko — mocno byłem uprzedzony przeciwko panu, lecz zmieniłem zdanie...
— Czy wolno wiedzieć, czemu tą szczęśliwą zmianę przypisać?
— Zaraz bliżej wyjaśnię. Wiedziałem, iż pochodzi pan z dobrej rodziny, lecz pozatem tyle plotek krąży po Warszawie, uważano pana...
— Za człowieka bez określonego zajęcia?
— Może i tak. W każdym razie sądziłem, że pragnie pan się ożenić z moją córką wyłącznie dla jej posagu. Tymczasem dowiaduję się, iż w bliskim czasie oczekuje pana znaczny spadek...
Leszczyc drgnął.
— Pan dyrektor wie? Od kogo się pan dowiedział?
— Hm... powiedziano mi o tem w zaufaniu... Dość, że wiem, iż testament znajduje się u rejenta Smulskiego, który jest jego wykonawcą — od niego to właśnie, pod pieczęcią największej tajemnicy zdobył Drohojowski tą wiadomość, rozpytując się od pewnego czasu o Leszczyca, gdyż domyślał się zamiarów hrabiego tyczących się osoby Reny — dość, że wiem, a mogę nawet brzmienie dokumentu powtórzyć... Stryj pana, Podbereski — sporządził nieco dziwny testament.
— Istotnie! — potwierdził Leszczyc.
— Zapisał on cały swój majątek, wynoszący pół miljona, właściwie pańskiemu kuzynowi Welskiemu, z tem jednak zastrzeżeniem, że Welski zapis odebrać może dopiero po upływie trzech lat i — o ile wykaże się nieskazitelnem przez ten czas postępowaniem... W przeciwnym razie, przechodził on na dalszych krewnych, a więc, w pierwszym rzędzie, na pana... Dziwne rozporządzenie, lecz chciał zapewne Podbereski, aby jego mająteczek dostał się w dobre ręce...
— Przypuszczam...
Leszczyc mógł dodać, iż postąpił w ten sposób Podbereski, ponieważ, on, odwiedzając go niejednokrotnie na dalekiej wsi, dokąd nigdy nie zajeżdżał Welski, starał się wszelkiemi sposobami szkodzić bliższemu spadkobiercy i pomawiał Wolskiego o utracjuszostwo i karciarstwo, czyli o własne przywary. Hrabia nie uważał jednak za stosowne udzielać podobnego wyjaśnienia, więc milczał, jeno lekkiemi kiwnięciami głowy potwierdzając słowa pana Drohojowskiego.
— Pan Welski — ten mówił dalej — słyszałem, stracił prawo do spadku, gdyż... może poruszam tu sprawy nieprzyjemne dla pana, wszak to kuzyn...
— Niestety! — Leszczyc przybrał zasmuconą minę.
— Został ukarany sądownie. Dziwne doprawdy, aby człowiek, którego wszyscy uważali za nieskazitelnego pracownika, zdobył się na podobny czyn, jaki on popełnił i to wiedząc jeszcze, że w najbliższej przyszłości majątek go oczekuje. A co dziwniejsze, że w czasie sprawy, nie usiłował on nawet na ów spadek się powoływać, jako na dowód, że nie miał potrzeby przywłaszczać sobie powierzonych pieniędzy. Wszak wiedział chyba o testamencie?
— Oczywiście...
I znów mógł nadmienić Leszczyc, że nic nie wiedział Welski, ani o oczekującem go spadku, ani o warunkach z jakiemi ten spadek był związany. Znajdując się sam, przypadkowo, w jego mieszkaniu, odebrał był wtenczas zawiadomienie, pokwitował, list skrył w kieszeni i wcale nie uważał za stosowne powiadamiać o tem kuzyna... bo w godzinę później, wraz z Bilukiewiczem, omawiał szatański plan, który... Rozumiejąc jednak, że coś odpowiedzieć należy, a nie ciągle rzucać monosylaby, ozwał się w te słowa:
— Tak, panie dyrektorze! Zupełnie ścisłe są pańskie informacje i nie cieszy mnie w podobnych warunkach zdobyty spadek. Zapis Podbereskiego ja obecnie dziedziczę! Co zaś się tyczy mojego nieszczęsnego kuzyna, głęboko lituję się nad nim, i mogę go jeno uważać za... nienormalnego człowieka...
— Co się z nim dzieje? Czy jest jeszcze w więzieniu?
— O ile wiem, karę już odbył, lecz co się z nim dzieje, nie wiem, bo przez wstyd pewnie, unika ludzi. Może wyjechał z Warszawy? Do mnie, w każdym razie, się nie zgłaszał... a nawet bardzo żałuję tego.
— Pan żałuje?
— Chętniebym mu dopomógł, toć zawsze krewny, a nawet, aby się ostatecznie nie zmarnował, ustąpiłbym mu część spadku!
Tyle szlachetnego zrozumienia rodzinnych obowiązków brzmiało w głosie hrabiego, gdy mówił te słowa, iż niktby nie przypuścił, że właśnie, godzin temu parę, widział ukochanego kuzyna i wcale mu wówczas na myśl nie przyszło, zaczepić go, lub ofiarować swą pomoc... Przeciwnie... Lecz ostatnie swe oświadczenie rzucił z takiem przekonaniem, że wzruszony pan Drohojowski wyrzekł.
— Zacny z pana człowiek!
Tylko jedna panna Rena milczała w czasie całej rozmowy. Nibyto bawiła się jedwabną chusteczką, nibyto przeglądała jakieś czasopisma. Lecz wzrok jej, rzekłbyś, skierowany na rysunki w czasopiśmie zawarte, w rzeczy samej badawczo śledził twarz Leszczyca i przed tym badawczym wzrokiem nie ukryło się ani jedno drgnięcie, ani jedno mimowolne skrzywienie twarzy hrabiego.
— Może i zacny — myślała — lecz, lecz... sądzę, że nigdy nie będę jego żoną! Jak dziwnie nieszczere ma oczy, jakby unikał spojrzenia ludzkiego... Chyba nigdy nie przekonam się do Leszczyca!
Wstała, podeszła do okna i patrzyła na ciemną i zamarłą o tej porze ulicę. Patrzała długo, jakby zapominając o gościu, zajętym rozmową z jej ojcem.
Marzyła? Kto wie... A może przed oczami wyobraźni ładnej panny zarysowała się postać tamtego, w szarym garniturze, co był taki smutny, taki dziwny — i na niej wywarł silne wrażenie....

Kiedy Leszczyc opuścił mieszkanie Drohojowskich z zadziwieniem spostrzegł, iż przed nim o parę kroków idzie Bilukiewicz.
— Ty tu? — zawołał na przyjaciela — o tej godzinie?
— Tak, pracowałem...
— Do północy?
— Zresztą czekałem na ciebie!
W spotkaniu tem nie było nic tak niezwykłego. W pałacyku przy ulicy Wolskiej, należącym do Drohojowskiego, pierwsze piętro zajmował on sam wraz z rodziną, na parterze mieścił się zarząd i biura jego przemysłowych zakładów. Bilukiewicz, istotnie dłużej zajęty w ten wieczór sporządzaniem jakiegoś bilansu, zauważył odwiedziny Leszczyca, domyślił ich celu i postanowił zaczekać na ulicy, aby z ust jego posłyszeć dokładne sprawozdanie.
Mogli swobodnie rozmawiać, bowiem o tej porze Wolska była prawie pusta.
— Więc? — zagadnął niecierpliwie.
— Ni to, ni owo... — jął wyłuszczać Leszczyc — w każdym razie, a nie spodziewałem się tego, ojciec mi sprzyja! — tu opowiedział o całym przebiegu rozmowy.
— Panna również da się przekonać! — z przeświadczeniem zachęcił go kasjer, gdy posłyszał wszystkie szczegóły — ot, takie panieńskie kaprysy! Grunt, że Drohojowski jest po twojej stronie! To ci znacznie kredyt poprawi...
— I ja tak myślę...
— Wzruszyła go wieść o spadku! Mojem zdaniem, z tym spadkiem możesz się przestać ukrywać! Welski wogóle nie istnieje, umarł, może się już utopił w Wiśle.
— Hm, niebardzo... I to właśnie najważniejsze, co ci teraz powiem... Widziałem go dziś, najwyraźniej, w towarzystwie... tej twojej... panienki i jeszcze jakiegoś podejrzanego jegomościa...
— Niemożebne!
— Widziałem, jak ciebie widzę! Był wcale porządnie ubrany, elegancko niemal, w dobrym humorze i cała ta trójka powracała taksówką z wyścigów...
— Tam, do djabła! — zawołał Bilukiewicz a wykrzyknik świadczył, iż musiał być poruszony do głębi, rzadko bowiem przekleństw w rozmowie używał — tam, do djabła! Welski, w towarzystwie Mary, a myśmy wtedy tak swobodnie rozmawiali...
— Jeśli powtórzy...
— Et, spała, słyszałem nawet, jak chrapała! Zresztą, to taka pusta istota... gdyby nawet pochwyciła jakie słówko... Lecz skąd ona z Welskim?
— Widzisz!... Sprawa wcale nie jest taka prosta, nie wolno nam lekceważyć mojego kuzynka. Przebywa na wolności i powodzi mu się widocznie wcale dobrze. Nie zapominaj, że istnieje mój podpis...
— Sfałsz...
— Cicho! Jeśli dowie się o testamencie, może się dobrać po nitce do kłębka. Szczególniej, o ile mu się dobrze powodzi. Z tem tylko przeliczyliśmy się, że dostał za krótki wyrok... nie mogli odrazu go zapakować na trzy lata?...
— Zapewne!
— Tu niema chwili do stracenia i...
— Co zamierzasz?
Leszczyc nachylił się, przytknął niemal usta do ucha Bilukiewicza. Szeptał cicho a kasjer wtórował skinieniami głowy jego słowom. Obaj przy tem mieli twarze wykrzywione tak złym i zawziętym wyrazem, że zadrżałby zapewne Welski, gdyby ich ujrzał a mógł podsłuchać, że to o nim jest mowa.


VIII.
W MORDOWNI.

Zgodnie z przewidywaniami pana Balasa, wnet po powrocie na Bednarską do domu, rozpoczęła się burza. I nie pomogła, ani obecność panny Mary Lora — poufale zwanej przez gospodarza Mańką — ani obecność Welskiego. Pani Lucki nie uradowały nadzwyczajnie odwiedziny siostry, jakby się tego spodziewać należało, lecz wprost przystąpiła do indagacji.
— Zgrałeś się znowu? — ostro zapytała małżonka.
— Co miałem się zgrać?
— Pokaż pulares!
Panna Mary pragnęła zażegnać naprężoną sytuację, bo pociągnąwszy parę razy noskiem, odezwała się dyplomatycznie.
— Lucka! Czuję, że świetną ugotowałaś kapustę, pachnie znakomicie!
— Nie kręć głowy kapustą! — krzyknęła rozsierdzona niewiasta, której nawet uznanie dla jej kulinarnych talentów nie mogło udobruchać — Wawrek! Portfel! Dawaj!
— Przestaniesz ty mętlikować!
— O ja biedna, o ja nieszczęśliwa — poczęła zawodzić — z kuferka ci mi wyciągnął, słyszysz Mańka, czterysta złotych i znowu przegrał!
— Cicho, Lucka!
— Cicho? Jakie cicho? Trzy miesiące temu, jak go puścili, to nic jeszcze nie zarobił a wydaje, jak hrabia! Niedługo cała forsa pójdzie... Co za chłop! Żeby choć był klawy złodziej, ale to gorszy od frajera... głupi... jak zwyczajny pętak!
Powątpiewanie o jego fachowych zdolnościach najbardziej oburzyło Balasa — zły już teraz na prawdę, krzyknął.
— Przestań!
— Nie przestanę. Co? będziesz mi jeszcze pięść pokazywał? Dobrześ trafił! Uch, jak cię rypnę!
— Ty mnie rypniesz?
Pani Lucka nie prowadziła dłużej djalogu, lecz porwawszy spory fajansowy, próżny półmisek ze stołu — cisnęła nim w męża. Półmisek rozprysł się na kawałki a na czole Wawrzona zarysowała się krwawa pręga.
— O, ty chorobo!
Ale niewiasta nie czekała na mężowską zemstę a odwróciwszy się żwawo, pobiegła do kuchenki, na z góry przygotowaną pozycję, gdzie z trzaskiem zamknęła się na klucz. Balas pośpieszył za nią, szarpnął razy parę za klamkę, lecz widząc, że drzwi są dobrze zamknięte, zaklął jeno brzydko.
Welski, który w milczeniu przyglądał się tym bohaterskim zapasom, poczuł, jak jakaś delikatna go dotyka rączka. To panna Mary ujęła go lekko pod ramię.
— Chodźmy z tąd!
— Pani sobie życzy, abym wyszedł?
— Naturalnie, cóż pan tu będzie robił? Oni najlepiej sami się pogodzą!
— Wawrek, zabieram ci na godzinę gościa! — rzuciła krótko i oboje znaleźli się na schodach.
Lecz jeśli nie zadziwił się Wawrzon niespodziewanem zniknięciem pary, tak sapał i zajęty był obmyślaniem sposobów zemsty nad swą połowicą a również obcieraniem kropli krwi, sączących się z ranki na czole — projekt nieprzewidzianej przechadzki zaintrygował Welskiego. Już w samochodzie, jadąc do Balasa, zauważył, że ładna dziewczyna przygląda mu się niemal natarczywie — nie wszczynał z nią jednak rozmowy — zatopiony w rozmyślaniach i na siebie zły, z powodu owej na wyścigach przygody — i oddania znalezionego tysiąca złotych.
Teraz rad był nawet jej obecności, gdyż sądził, że na przechadzce z tak miłą osóbką, łacniej o swym „kretynizmie” — jak myślowo określał swój postępek — zapomni i łacniej rozproszy drażniące wspomnienia. Pozatem ciekawiło go — czemu zwróciła nań uwagę i czemu pragnęła znaleźć się w jego towarzystwie — wszak równie dobrze, zrażona kłótnią, odejść mogła z mieszkania Balasa sama — nie zabierając Welskiego ze sobą.
— Porywa mnie pani? — zagadnął, pragnąc nawiązać rozmowę, kiedy szli Bednarską w stronę Krakowskiego Przedmieścia.
— O ile się to nazywa porwaniem, to porywam! — zaśmiała się w odpowiedzi — ot, chciałam porozmawiać z panem, kaprys kobiecy...
— Doprawdy, panno Mary...
— Wie pan nawet, jak mam na imię?
Nie tak trudno było wiedzieć, jak panna Mary ma na imię, bowiem parokrotnie wymienił je Balas, czasem tylko, zapewne przez zapomnienie, zwąc szwagierkę demokratyczniej — Mańką. Welski jednak użył bardziej cudzoziemskiej i dystyngowanej nazwy, obawiając się urazić artystkę — gdyż pamiętał o jej artystycznym zawodzie.
Zresztą, jak można było zwać pospolicie równie czarującą istotę? Wszak wszystko w niej tchnęło wykwintem, kosztowny, acz nie wyzywający, strój dobrany został ze smakiem, wyrażała się nader poprawnie, a żaden ruch nie zdradzał gminnego pochodzenia.
Nie dziwił się Welski temu, iż jest Mary od swej siostry Lucki tak odmienną. Różnicę ową przypisywał ukrytej pomocy zapewne bogatego „przyjaciela”, który pociągnięty niezwykłą urodą dziewczyny, dokonał metamorfozy i przeobraził ją w gwiazdę czy gwiazdeczkę jakiegoś teatrzyku. Dziwiło go raczej, że nadal z siostrą utrzymuje przyjazne stosunki. Na ten temat właśnie rozpocząć miał dyskretną indagację, gdy nagle ona niespodzianie zapytała.
— Co pan robi u Balasa?
Drgnął. Czyżby i ją zastanowiła jego obecność w złodziejskiem środowisku? Gdyby chciał być szczerym, winien był opowiedzieć towarzyszce swoje przygody — ponieważ nie zamierzał postąpić podobnie, odparł również pytaniem.
— Czemu to panią interesuje?
Ładna osóbka spojrzała nań filuternie z pod opuszczonych rzęs. Przystanęła na chwilę na chodniku, niecierpliwie tupnęła nóżką, obutą w jeden z najpiękniejszych pantofelków stolicy i zawołała zgoła już odmiennym, poufałym tonem.
— Et, skończmy te komedje... i nie róbmy przed sobą fasonów! Ja wiem wszystko o panu, pan zaś o mnie i tak wszystkiegoby się niebawem dowiedział! Mam pewien plan! Ale, na ulicy, nie możemy rozmawiać!
— Może do cukierni? — zaproponował, gdyż dzięki hojności Balasa przed wyścigami, posiadał nieco pieniędzy.
— Do cukierni? Nie!.. Wolę do „Mordowni!”
Jeśli napomknienie Mary o jakimś planie — niepomiernie zaintrygowało Welskiego, bardziej jeszcze się zdumiał, posłyszawszy o jej zamiarze udania się do osławionego szynku. Z opowiadań więziennych kolegów wiedział, że owa „Mordownia” jest przystanią i klubem przestępców i że w niej się zbierają męty najgorsze.
Namyślał się tedy, czy z równie elegancką damą, wypada się tam znaleźć, gdy ona, jakby odgadując te wątpliwości, z leciutkim uśmieszkiem rzekła:
— Widzę, że słyszał pan o sławnej „Mordowni”. Proszę się nie obawiać... znają mnie tam dobrze!

Szynk „Pod zielonym bykiem” — zwany w odnośnych sferach pospolicie „Mordownią” — był szczelnie zapełniony. Za długim drewnianym szynkwasem, pod suchotniczą palmą, tronował właściciel — pan Izydor — barczysty, dziobaty drab wraz ze swą chudą, jak tyka, rudą jak kokos, a umalowaną na kolor ceglasty małżonką.
Wejście Mary i Welskiego nie przeszło bez wrażenia.
Tu i owdzie od stolików odwracano się, mierząc ciężkiem, do nieufności przywykłem spojrzeniem, przybyszów. Musiała jednak panna Mary być tu osobistością znaną i wielce popularną, bo w ślad za nią biegł cichy szept:
— Te... widzisz... Mańka, grandessa... jaka wyśtafirowana... z frajerem przyszła...
Również gospodarz, zerknąwszy okiem, wykrzywił dziobate oblicze, starając się swej posępnej twarzy nadać uprzejmy wyraz i szturgnął zamaszyście w bok opasłą kelnerkę, która kołysząc się w biodrach, popłynęła w stronę nowych gości.
Gdy zajęli miejsce w głębi sali a towarzyszka zamawiała trunki i przekąski — Welski dyskretnie spozierał dokoła.
Właściwie spelunka ta, na pierwszy rzut oka, nie przedstawiała nic niezwykłego — chyba wielką różnorodność zebranych w niej typów. Obok zbyt przesadnie wystrojonych elegantów — siedziały andrusy w wyświechtanych, połatanych ubraniach, obok kobiet, na których palcach nierzadko połyskiwał brylant kosztowny a plecy otulało drogie futro — dziewczyny uliczne, bez kapeluszy, w chustkach. Lecz wszystkich łączyła wspólna cecha, piętno zepsucia i jakby zaniku szlachetniejszych uczuć ludzkich, wyryte na każdem obliczu. Po chwili baczniejszej obserwacji, poznać było łatwo, iż szynk jest schroniskiem dla tych, których społeczeństwo wyrzuciło poza nawias, że zebrała się tam brać wykolejeńców, niewolników zbrodni i występku — społeczeństwo całkowicie odrębne, dla ludzi porządnych niedostępne, żyjące swojem własnem życiem i rządzące się swojemi nigdzie nie pisanemi prawami — prawem siły, bezczelności i podstępu.
Zastanawiał się Welski, co pociągnęło Mary, by w tej knajpie właśnie, znaleźć się w towarzystwie wszelakich oszustów, złodziejów mieszkaniowych, lipkarzy, potokarzy, szpringowców — niektórych nawet poznawał, zapamiętawszy ich twarze z więzienia — koperciarzy, farmazonów, kasiarzy, ajnbruchowców, sutenerów oraz i bandytów zapewne.
Dochodził do wniosku, iż jako siostra Lucki — żony Balasa — sama również pochodząc z tych sfer, choć jej życie pobiegło inną koleją — lubiła się zanurzyć, od czasu do czasu, w tem niepokojącem środowisku zbrodni i występku, że stare wspomnienia ciągnęły ją tu, jak wódka ciągnie pijaka i czy kto wie, właśnie w „Mordowni“ nie czuła się najlepiej? Gdyż jeśli chodziło o wynalezienie miejsca dla poufniejszej rozmowy, przyznać trzeba, iż wybór tego miejsca był dość dziwnie uczyniony.
Jakby odgadując jego myśli i poczuwając się do wyjaśnienia, pierwsza zaczęła rozmowę, gdy oddaliła się kelnerka, ustawiwszy na stole zamówione potrawy.
— Uważa pan, że nie pasuję do tej kompanji?.. Prawda?..
— Istotnie! — wyznał szczerze.
— A czy pan pasuje?
— Ja? Przecież...
Welski pragnął gorąco zaprotestować, lecz wnet uświadomił sobie całą paradoksalność, cały tragizm swego położenia. Pogardzając towarzystwem przestępców, sam w oczach społeczeństwa za przestępcę uchodził — a będąc do gruntu uczciwym, czego dowodziło chociażby oddanie dziś na wyścigach znalezionych pieniędzy — korzystał z gościny u Balasa, który go żywił, za pieniądze napewno pochodzące z nieuczciwego źródła... Czyż mógł nawet ręczyć, że garnitur w który był ubrany, nie jest owocem jakiejś złodziejskiej wyprawy? Wzdrygnął się... i przyznać musiał w duchu, że pozornie, jest taki sam, jak ci, co wokoło siedzą, a którzy w nim budzą tyle obrzydzenia... Mary tymczasem prawiła dalej...
— Nie pasujemy oboje... Pan się znalazł przypadkowo śród nas, a ja...
Musiała zapewne wcześniej słyszeć już o nim od siostry i dlatego, zaciekawiona, przyglądała mu się na wyścigach a później zaproponowała przechadzkę. Lecz czemu wspominając o otaczającej ich sferze ludzi i siebie do ich grona zaliczyła?
— Wszak pani jest artystką?
— Ja artystką? — roześmiała się — ach, tak... ...dla innych... Rzeczywiście byłam czas jakiś tancerką w podrzędnym dancingu, statystowałam również kiedyś w filmowym obrazie... Dziś każda ładna dziewczyna, która nie może się przyznać do swego prawdziwego zawodu, mieni się artystką... Ja nawet tak mam napisane w paszporcie... Bardzo to ułatwia rozmaite kombinacje... A naprawdę...
— A naprawdę?
— Jestem pomocnicą Balasa!
Wyznanie spadło tyle nieoczekiwanie, że Welski niemal głośno wykrzyknął:
— Pani jest pomocnicą Balasa? >
— Cóż pana to tak dziwi — odparła spokojnie — zresztą nie dowiedziałby się pan dziś, to dowiedziałby się jutro... skoro pan u niego mieszka. Ot, taka sama, jak i te wszystkie! — dodała z pewnem rozdrażnieniem w głosie, wskazując na siedzące na sali umalowane ulicznice — możem tylko lepiej ubrana i poprawniej się w rozmowie wyrażam...
— Ależ... — usiłował zaprzeczyć.
— Jeszcze pan nie wierzy? Ze złodziejskiej jam rodziny, ze złodziejskiej, z dziada, pradziada... Jeśli mówię poprawnie i co drugie słowo nie sadzę ani „do cholery”, ani „tamuj” — też nic takiego dziwnego w tem niema. Chodziłam na pensję, uczyłam się bardzo dobrze — Luckę za lenistwo wyrzucili z drugiej klasy — dostałam nawet nagrodę za wypracowanie z literatury — i napewno ukończyłabym szkołę, i wszystko poszłoby inaczej, możebym znalazła przyzwoitego męża — gdyby nie to, a byłam wówczas w siódmej klasie, że ojca mojego „cupnęli” gdzieś, przy rozbijaniu kasy... Umarł w więzieniu... Trzeba było wszystko wyprzedawać, wreszcie nie zostało nic... a matka się rozpiła do takiego stopnia, że... et, nie mówmy lepiej o niej, również obecnie nie żyje! Opuściłam pensję, pozostałyśmy z Lucką we dwie... i reszty łatwo domyślić się można... Ot, dlaczego poprawnie mówię, lecz niech pan jeszcze zaczeka... jak się upiję, albo wpadnę w złość, potrafię dobrze pogadać „naszym” językiem...
W czasie tej dziwnej spowiedzi, zmieniała się nie do poznania. Opadała z niej owa pozorna beztroska, pogoda i zadowolenie z życia, o jakie na pierwszy rzut oka posądzićby ją było można. Nie była to już lekkomyślna osóbka, dziecię rozkoszy wielkiego miasta, pseudo-artystka, czerpiąca pełnemi dłońmi ze wszystkich uciech, jakie stolica dostarczyć może — ale dziewczyna, która przeszła przez ogień i wodę, dziewczyna znająca najskrytsze tajniki wielkomiejskiej dżungli, prawdziwy kwiat wyrosły na bagnisku i zatruty oparami tego bagniska.
— Och — mówiła dalej — poznałam ja i długie noce, spędzane nad rynsztokiem i pod latarnią... poznałam i brud małych hotelików i nieskończoną podłość męską... A ilu wypytywało się o moje dzieje, zdziwionych, iż tak odmienną jestem od innych koleżanek... Czasem opowiadałam szczerze i jakiś literat nawet obiecywał napisać o mnie powieść... Tylko, niestety, po nocy spędzonej w mojem towarzystwie, każdy uciekał, nie poznawał więcej na ulicy, zapominając o swych obietnicach wyrwania mnie z „takiego życia”... Później poprawiło się znacznie. Balas ożenił się z Lucką, która dawno już była jego kochanką — i postanowił wykorzystać moje „jenteligenctwo”. Ubrano mnie pięknie, wynajęto oddzielne mieszkanie — pokój na Wspólnej — i zaczęłam udawać po kawiarniach i restauracjach „grandessę”. Dla lepszego zamydlenia oczu ludzkich, mając pieniądze wystarałam się o występy w dancingu, później o statystowanie w filmie... Tak zostałam „artystką” i dziś nadskakują mnie ci wszyscy, którzy udawali, że nie poznają, kiedy byłam „tylko” dziewczyną uliczną... Strój i blichtr starczy w Warszawie za wszystko!.. Ot, ma pan moje życie, jak na dłoni... i dla tego zapewne zrozumie, czemu od czasu do czasu, ze względu na stare wspomnienia, lubię zajrzeć do „Mordowni”!
Aczkolwiek Welskiemu wiele wyjaśniła posłyszana opowieść i od początku przypuszczał, że nić jakaś tajemna ciągnie jego towarzyszkę do ponurej spelunki, jeszcze nie pojmował w jakim celu dokonał Balas metamorfozy, przeistaczającej biedną upadłą, choć o innych aspiracjach dziewczynę, zwyczajną Mańkę — w elegancką, wytworną Mary? Zapewne nie przez uczucia pokrewieństwa, ani bezinteresowną chęć podźwignięcia z błota szwagierki. Czyż chciał ją tylko drożej sprzedawać, ciągnąc z tego zyski?
— Zawszeć to bardzo ładnie ze strony Wawrzona, że tak pani dopomógł! — rzekł, wyciągając ją na słówka.
— Dziwię się, że pan jest taki naiwny! — zawołała. — Cóż on mi dopomógł? Wawrek wogóle nic nikomu nie zrobi za darmo! Nie muszę dziś, co prawda, sprzedawać się każdemu napotkanemu mężczyźnie... ale... Ale powiedziałam panu, kim jestem! Ubrał mnie i obsprawił od stóp do głów, abym uchodząc czy to za tancerkę, czy wogóle za artystkę, mogła swobodnie zawierać znajomości z ludźmi bogatemi i o nich mu przynosić jaknajszczegółowsze dane.
— A... a...
— Ja zaczynam a on kończy! Kiedy mu zbiorę wszelkie szczegóły, następuje „robota” a z uzyskanej zdobyczy otrzymuję swoją część...
Teraz dopiero Welski pojął wszystko i przyznać musiał w duchu, że cała „kombinacja” bardzo sprytnie była obmyślona. Któż posądzić mógł uroczą osóbkę, składającą wizytę, po długich wzdraganiach, w mieszkaniu jakiego fabrykanta, przemysłowca lub kapitalisty, iż ta wyłącznie jeno przychodzi, aby się przekonać jakim jest rozkład lokalu, gdzie są przechowywane pieniądze, jak najłatwiej się dostać do kasy czy innej skrytki i czy wogóle, tam właśnie, włamanie bez wielkiego ryzyka się da uskutecznić. Teraz rozumiał czemu Balas, pragnąc uniknąć jakichkolwiek podejrzeń, zabraniał dziewczynie rozmawiać z nim w miejscach publicznych i widywał się z nią jeno wielce ostrożnie i skrycie. Pozatem, poczynał rozumieć, iż jemu samemu, zapewne z czasem zaproponuje opiekun takąż rolę. Może, pragnąc zręcznie dojść do celu, wykonanie podobnego zlecenia, powierzył ładnej kobietce, gdyż ta na początku wspominała o jakichś zamiarach, co do jego osoby.
— Miała pani ze mną o czemś pomówić? — rozpoczął.
— Za chwilę...
Wskazała wzrokiem na kelnerkę, która zbliżyła się w stronę stolika i spozierała na swych gości niemal z oburzeniem. Zatopieni w rozmowie, dopiero spostrzegli, iż nie tknęli dotychczas ani trunków, ani poustawianych na stole przekąsek. Mary napełniła kieliszki, trąciła się z Welskim, wypiła i znów napełniła je powtórnie.
— Nie odróżniajmy się od „kompanji“! — rzekła, z lekkim uśmiechem spoglądając na towarzysza, który ze zdziwieniem obserwował to pośpieszne „tempo” — zresztą, gdy jestem w takim, jak dziś nastroju, wypić lubię...
Przymusiła niemal Welskiego, aby wypił drugą i trzecią kolejkę, poczem z apetytem jadła przekąski. Oczekując, zanim ona znów wznowi rozmowę, rzucił okiem na salę — zresztą rozmowa chwilowo stawała się prawie niemożliwą, bo grajek harmonista, serdecznie napojony przez różnych kamratów, rozpoczynał z niebywałą werwą, na ogólne żądanie, ulubioną tu poleczkę:

Hup! Siup! Cieszę się!
Z ciupy wypuścili mnie!
Hup! Siup! Tańczę ja
Moja Mańka forsę ma!

Nastrój obecnych pod wpływem swojskiej, nadwiślańskiej melodji poczynał się coraz bardziej potęgować. Ten i ów przytupywał nogą do taktu, gdzie nie gdzie powtarzano głośno słowa piosenki, lub z kąta dobiegało beztroskie „hup, siup!” Przy akompanjamencie „szulim, goim”, nieodzownych w czasie trącania się kieliszkami, wychylano nowe kolejki, twarze czerwieniały a nawet jakaś podochocona para usiłowała tańczyć, kręcąc się zawzięcie na miejscu i obijając drewnianą podłogę siarczystemi hołubcami...
Stanowczo zaczynało być wesoło...
Gdy tak Welski wodził wzrokiem po sali, spostrzegł, iż w pobliżu ich stolika nowy gość zajął miejsce. Był to może trzydziestoparoletni wysoki mężczyzna, o przystojnej, wygolonej twarzy i dziwnie przenikliwym wzroku, ubrany w jasno popielaty, sportowy garnitur. Obecni spoglądali na niego, od czasu do czasu, ni to z obawą, ni to z respektem — on zaś siedział pozornie obojętny, nie zwracając na nikogo uwagi, rzekłbyś — pochłonięty całkowicie puszczaniem dużych kłębów dymu z fajki, którą palił. Odbijał na tyle od zgromadzonego „towarzystwa”, iż Welski szeptem zapytał.
— Nie wie pani, kto to jest?
— Detektyw Den! — odparła krótko, rzuciwszy okiem na sąsiada.
— Z policji?
— Nie, detektyw prywatny. Ciekawam, co go tu przyniosło? Czy nas obserwował?
— Nie!
— Mówiąc naszym językiem, mniejszy drań od innych. Ale zawsze lepiej mieć się na ostrożności, z takim nigdy nic nie wiadomo.
— Wcale nie zwracał na nas uwagi!
— Czemuż miałby zwracać? Ja znam go z widzenia, lecz on mnie nie zna. Uważa nas, zapewne, za parę, przybyłą do „Mordowni” w poszukiwaniu silnych wrażeń i boleje, że jako „frajerzy”, łatwo się natkniemy na jaką zaczepkę.
— Może zechce nas śledzić?
— A niech śledzi. Cóż my złego robimy?
Ostatnia odpowiedź uspokoiła go zupełnie. Chyba mniej byłby spokojnym, gdyby mógł odgadnąć zamiary detektywa i gdyby się dowiedział, iż detektyw na chwilę nie przestaje myśleć o nim — o Welskim — i że siedząc, niby to tak obojętnie, czas cały obserwuje go uważnie.
Musiał jednak Den poczynić dostateczny zasób spostrzeżeń, albo też wyczuł, że dalszy wywiad utrudni mu zwrócona na jego osobę przez sąsiadów uwaga, bo rychło zapłacił, wstał i opuścił szynk, jakby w rzeczy samej, tylko na chwilę tu wstąpił, aby wypocząć i wychylić kufelek piwa.
— Poszedł już? — zagadnęła Mary.
— Tak!
— Hm... jednak mnie zastanawia...
— Co?
— Et, nic!.. Napijmy się!
Znów wychyliła duszkiem kieliszek, wyciągnęła eleganckie etui z papierosami, zapaliła i zaciągnęła się dymem. Znać było, iż pragnie teraz coś szczerze powiedzieć, chwilę się waha, jakby zbierając myśli, czy układając w głowie odpowiednie frazesy. Wreszcie rzekła, patrząc mu prosto w oczy:
— Teraz wypowiem, co mi leży na sercu...
Zamienił się cały w słuch, gdy ona powoli mówiła.
— Wszystko pan o mnie wie, ja również wszystko wiem o panu... Przyznaję, kiedy Lucka przed paru dniami, opowiedziała jakiego ma lokatora, zaciekawiła mnie osoba pańska bardzo, umyślnie, aby pana zobaczyć poszłam na wyścigi, później postarałam się, abyśmy pozostali sam na sam...
— Nie wiem, czem zasłużyłem...
— Proszę nie przerywać! Et, pieskie moje życie! — zawołała nagle zmieniając ton — i nie z radości ja piję! Ale kto w takie życie wlazł, nie łatwo z niego wyjdzie!..
Zupełnie nie rozumiał, dokąd ona zmierza.
— Wiesz, co? — napełniła znowu kieliszki — wypijemy na „ty”, co tam będziemy sobie „pan” i „pani” gadać...
Była już nieco pijana.
— Jak masz na imię... Zdaje się Alfred?
— Tak...
— Więc Alfred... Fredek!.. a ja... jak wolisz Mary, albo Mańka...
— Wolę Mary!..
Zaśmiała się, poczem, jakby poczerpnąwszy w trunku odwagi, szybko wykładała, nachyliwszy się przez stół i mówiąc przytłumionym głosem, krótkiemi urywanemi zdaniami...
— Teraz, powiem... Winien nie winien... nie moja rzecz... dostałeś wyrok... dwa lata... Tego ci ludzie nie zapomną... Żeby nie zdechnąć z głodu mieszkasz u złodzieja... A ja... złodziejka... córka złodzieja! — powtórzyła z naciskiem. — Oboje my do tego życia nie pasujemy... jest ratunek...
— Jaki?
— Tylko słuchaj Fredek, uważnie!.. Zależy od ciebie!...
— Ode mnie zależy?
— Tak! Ty u Balasa się zmarnujesz... nie dla ciebie to kompanja.. Ja też mam dość!.. Otóż słuchaj!.. Złączymy się razem!..
Welski jeszcze nie wiele rozumiał. Czy chciała, aby porzucił Wawrzona, a z nią zawiązał jaką inną, niewyraźną spółkę? Ponieważ, przemyśliwał jeno, jak Balasa opuścić, wcale nie ucieszył się z podobnego zamiaru na przyszłość i dość ozięble zapytał:
— Jakto złączymy?
— Dotąd nikogo nie chciałam, choć latały za mną różne chłopaki... ale... Z przyzwoitym człowiekiem nie mogłabym żyć, bo by mnie moją przeszłość wytykał... Złodziei, łobuzów nie lubię... i takiego za kochanka nie wezmę... Poco? Żeby bił, pieniądze zabierał a potem posłał po zarobek, na ulicę?.. Nie!.. Ale myśmy, jak stworzeni dla siebie...
Urwała na chwilę, poczem wyjaśniała dalej, chcąc go całkowicie przekonać...
— Jak stworzeni... Ty mnie nie będziesz bił, ani mnie traktował... jak ostatnią ścierkę... Biedniśmy oboje, poszarpało nas życie, ale możemy się odegrać... Ty, Fredek, czuję to, będziesz dla mnie dobry... A ja... podobasz mi się, jeszcze cię nie kocham, ale mogłabym mocno pokochać... A nie kochałam nigdy nikogo!... Pokocham... i będę bardzo dobrą żoną, bo z takich jak my, co przeszły przez... brudy... są najwierniejsze i najprzywiązańsze żony!..
Umilkła, wpatrując się w niego z niepokojem, co też on na jej słowa odpowie. Welski milczał.
Szczere to wyznanie dziewczyny, było tak niespodziewane, iż nie wiedział, co odrzec, aby jej nie urazić. Owszem, podobała mu się bardzo, jako kobieta, bezsprzecznie była piękną i nie jeden mógł w niej się prawdziwie rozmiłować. Dalej, wyczuwał pod skorupą zepsucia, grunt z natury uczciwy, wypaczony jeno przez życiowe warunki, o czem najlepiej świadczyła chęć wydostania się z tego środowiska zbrodni i występku. Szła ona, do niego wykolejeńca, prosząc o ratunek, jak gdyby, on, nędzarz, mógł takiemuż drugiemu nędzarzowi służyć ratunkiem. Welski litował się nad nią, zbierało w nim jakieś uczucie cieplejsze dla dziewczyny — lecz uczucie to nie było takiej treści, by odpowiedź wypadła wedle jej myśli. Nie o podobnej marzył towarzyszce i nie podobnej pragnął żony.
Ona zgoła inaczej wytłomaczyła sobie jego milczenie.
— Myślisz pewnie, że wszystko pięknie brzmi, ale z czego mamy żyć? Otóż, trochę pieniędzy swoich mam, zresztą szykuje się duża „robota”. Gdy ją załatwimy pomyślnie, wyjedziemy na prowincję, tam gdzie nas nikt nie zna, kupimy jaki sklep... i zażyjemy, po frajersku, po mieszczańsku, jak ludzie żyją...
Napomknienie to o oparciu bytu na pieniądzach, pochodzących z nieuczciwego źródła, bynajmniej do przychylnej odpowiedzi nie skłaniało Welskiego. Uderzyła go natomiast wzmianka, o jakiejś zamierzonej wyprawie, gdzie zapewne przewidywano i jego uczestnictwo, bo Mary użyła liczby mnogiej. Zadał tedy pytanie, mogące skierować przykrą rozmowę na inne tory i go wybawić z kłopotliwego położenia.
— Wspomniałaś o jakiejś „robocie”... Czy i ja mam uczestniczyć?
— Ależ, tak! — potwierdziła żywo — przydasz się nawet bardzo!
— Ja się przydam?
— Tak... bo... nie mówmy o tem teraz...
Urwała, obawiając się, iż powiedziała zbyt wiele...
A dużo, gdyby zechciała, opowiedzieć mogła... Mogła opowiedzieć, że w owej „wyprawie” osoba niejakiego Bilukiewicza odgrywa rolę znaczną, powtórzyć mogła treść podsłuchanej pomiędzy kasjerem a Leszczycem rozmowy, w której parokrotnie wymieniono nazwisko Welskiego...
Nie wyrażali się ci znajomi, wprawdzie, o Welskim przychylnie a nawet się go obawiali z powodu jakiegoś testamentu — lecz, przywykła do ostrożności dziewczyna, nie będąc zupełnie pewną swego towarzysza, wolała milczeć, dopóki o szczegółach nie pozwoliłby jej mówić Balas. Zresztą, daleko więcej obchodziło ją, jaką da on odpowiedź na jej „oświadczyny” — i od tej odpowiedzi uzależniała, czy ma z nim być całkowicie szczerą.
— Więc... cóż ty... na to?... poczęła na pozór spokojnie, zapalając nowego papierosa, choć drżał w niej każdy nerw — wyczuła bowiem instynktem kobiecym, iż jej poryw serdeczny nie znalazł w nim należytego oddźwięku.
— Hm... Moja droga — rzekł, możliwie nadając swemu głosowi ciepłe brzmienie — twoje wyznanie spadło na mnie nagle i doprawdy nie wiem co mam odpowiedzieć... Muszę się zastanowić! Może za jakiś czas, tak ci odpowiem, jakbyś tego sobie życzyła...
Mówiąc te słowa, wielce rad był z siebie i sądził, że równie nieokreślona odpowiedź, nie wiążąc go w niczem — nie obraża Mary. Dyplomatyczny wykręt osiągnął pewien skutek, gdyż choć w jej oczach zamigotał błysk niezadowolenia, błysk niemal nieuchwytny — wnet pocieszyła ją myśl, że może nie kłamie, może na prawdę pragnie się zastanowić przed stanowczym krokiem i że ostateczna odpowiedź wypadnie przychylnie.
— Dobrze... Zastanów się... szepnęła.
Najwięksi jednak dyplomaci mylić się mogą i czynić mogą pomyłki znaczne. Rychło miał Welski pożałować bardzo, że w ten właśnie a nie inny sposób odezwał się do niej.


IX.
BÓJKA

Pochłonięci rozmową, nie zauważyli, jak gwar na sali stawał się coraz głośniejszy.
Ryczano niemal a nie śpiewano. Zabawa doszła do szczytu. Znać było, że zbiorowisko to szumowin, podniecone alkoholem lada chwila zechce dać upust swym namiętnościom... mogącym się wyładować jedynie w krwawej bójce. Tu i owdzie niedawni przyjaciele, wyściskujący się zawzięcie — już do siebie przygadywali a nawet usiłowali się szarpać — a piskliwe głosy kobiet ni to zachęcały, ni to uspakajały zapaśników. Słychać było gwałtowne spory o łupy, niesłuszne podziały i o zabrane kochanki.
— Chodźmy stąd! — szepnął Welski do Mary, widząc na co się w „Mordowni” zanosi. Obawiał się zresztą, by nie zechciała wznowić tak szczęśliwie, w jego mniemaniu, przerwanej rozmowy.
— Dobrze...
Zapłaciwszy rachunek, właśnie opuścić mieli swe miejsca, gdy jakiś drab, stojący w pobliżu, jął im się przyglądać bezczelnie.
— Felek „Malowany“ się upił i szuka awantury — zauważyła — sądzę, że nas nie zaczepi!
— Znasz go?
— Kogo jabym tu nie znała! Ten, nawet, kochał się kiedyś we mnie... niestety, bez wzajemności!
— Może zazdrosny? Patrz, jak się przygląda...
Istotnie drab nie spuszczał z nich oczu. Był czerwony i łatwo poznać było można — nietrzeźwy. Teraz ruszył z miejsca, szedł w stronę Mary, przed nią o parę kroków przystanął i jął ją mierzyć zuchwałym, wyzywającym wzrokiem.
— Czego chcesz Felek? — zagadnęła go ostro.
— A no... tak se... na hrabinie patrzę... ho... ho... ważna się zrobiła dama, panna Mańka... starych znajomych nie poznaje... ani z nią tera pogamrać, ani poflandrować...
— Ależ poznaję, tylko już wychodzę...
Awanturnik podmignął okiem, postąpił jeszcze bliżej o krok i rzekł wskazując palcem na Welskiego.
— Niby bez co? Bez... tego... pętaka?
Od chwil paru cała sala obserwowała zajście. Zaległa cisza i tylko gdzie niegdzie powstawano od stolików, aby lepiej się przypatrzeć spodziewanej bójce. „Mordownia”, bez podobnego bezpłatnego przedstawienia, nie byłaby „Mordownią“ — a pobudzone alkoholem najniższe namiętności łaknęły uderzeń noża i krwi. Zaciekawienie było tem większe, iż nie znano Welskiego i cieszono z góry, że będzie dobra komedja i „swój chłopak” zada frajerowi „pieprzu.”
Mary jeszcze sądziła, że uda jej się zażegnać awanturę, której była mimowolną sprawczynią.
— Ty Felek się odczep! — krzyknęła przybierając również łobuzerski ton. — Czegoś gały wywalił? Nie wiesz, z kim gadasz!... To przyjaciel Balasa!...
Nazwisko słynnego złodzieja ajnbruchowca, wbrew jej przewidywaniom, nie uczyniło najmniejszego wrażenia na napastniku.
— Wisz... wymówił powoli i dobitnie, tak, aby go mogła usłyszeć cała sala — ja Balasa... tego... w nos... a w twojego kawalera razem z nim... do kupy!...
Jak się to stało, Welski nie wiedział sam. Może był to odruch długo tłumionego wewnątrz rozdrażnienia, może go podnieciły urągliwe śmiechy, jakie zewsząd zabrzmiały, po cynicznem odezwaniu się łobuza. Lecz, pochwyciwszy napastnika za gardło, pchnął go z taką siłą, iż ten stracił równowagę, zatoczył się i upadł, przewracając po drodze parę stolików.
Odwaga Welskiego zaimponowała galerji.
— Ee... pobiegł pomruk uznania — ten Mańki chłop je kozak, jak się patrzy!
Awanturnik z trudem podnosił się z podłogi; znać było, że nie poprzestanie na otrzymanej nauczce i szukać będzie odwetu. Schwycił się za kieszeń — zapewne pragnąc wydobyć rewolwer czy nóż. Welski pochwycił za drewniany stołek i pozornie spokojnie oczekiwał nowego ataku — rozumiał jednak, że sprawa staje się poważną i zapewne cało z walki wyjść mu się nie uda.
— Zobaczymy... myślał — dam mu stołkiem w łeb... a później...
Nagle żelazna dłoń pochwyciła za rękę napastnika i zabrzmiał pośród ciszy, spokojny metaliczny głos.
— Schowaj Feluś, kozik...
— A pan czego?
— Schowaj...
Rozległ się brzęk twardego przedmiotu, upadającego na podłogę. To detektyw Den, niby z pod ziemi wyrosły, silnym ruchem, wyrwał łobuzowi nóż sprężynowy z ręki. Kiedy zdążył powrócić do spelunki i w samą porę pospieszył na pomoc Welskiemu — pozostawało zagadką, bo nikt jego nadejścia nie słyszał.
Andrus, zły z ponownej porażki, cały swój gniew zwrócił przeciw niemu.
— Czego, do choroby, pan się mięsza? Bo to pan, chociaż ważny detektyw, ale też po ziobrach dostać może!...
Pogróżka nie wyprowadziła Dena z równowagi.
— Cicho Feluś, cicho — rzekł nieco drwiąco — nie złość się, bo to na noc nie zdrowo!.. Idź spać...
— Jak bede chciał...
Detektyw nachylił się szybko i szepnął mu niemal w same ucho, ostro zmieniając ton.
— Wynoś się z tąd, w tej chwili, łobuzie jeden! Czy chcesz, żebym powiedział, coś tam robił przed knajpą, na ulicy i dla czego zacząłeś awanturę?
Andrus się zmięszał.
— Pan wie?
— Więcej, niż przypuszczasz!
Jakaś snać groźba tajemna ukrytą być musiała w ostatniem zdaniu błyskawicznie prowadzonej rozmowy, bo napastnik, zachowujący się dotychczas tak zuchwale, zamilkł, odwrócił się i bez słowa, opuścił spelunkę, obrzuciwszy jeno w przejściu Welskiego, złem i mściwem spojrzeniem.
Podobne zakończenie, bynajmniej, nie w smak poszło obecnym. Spodziewano się ciekawego, krwawego widowiska, a tu nagle widowisko zostało przerwane. Padło parę obelżywych odezwań w ślad za porzucającym plac boju — jedni zarzucali mu tchórzostwo, inni brali jego stronę. Zapewne rozgorzałaby nowa bójka, może li tylko z tego powodu, czy powinien był „Felek” opuścić knajpę, czy też „odegrać” się na Welskim — bójka bez sensu, — jak większość zwad, wynikających w „Mordowni” a będących tradycyjnem zakończeniem wieczoru — gdyby nie gospodarz, który przezornie dotychczas ukryty za bufetem, nie zdecydował się wdać w tę sprawę.
Teraz, snać ośmielony obecnością detektywa, cieszącego się tu widocznym szacunkiem, zawołał:
— Cicho, do choroby! Chcecie glinę na kark sprowadzić? No, wynosić się! Zamykamy!
Wspomnienie o władzach bezpieczeństwa i możliwem aresztowaniu, podziałało ochładzająco na wzburzone i rozigrane namiętności. Podniecone, ochrypłe głosy uciszały się, ręce, błądzące po kieszeniach w poszukiwaniu spluwy, czy „majchra“, opuszczały się spokojnie do dołu.
Welski wraz z Mary bezpiecznie znaleźli się na ulicy. W ślad za niemi postępował detektyw, widocznie pragnąc ich do końca, ochronić od jakiej możliwej zaczepki.
— Nie wiem, jak panu mam dziękować — zwrócił się do Dena, uważając, że winien mu złożyć choć słów parę wdzięczności za niespodziewaną pomoc — wybawił pan nas — panią i mnie — z bardzo przykrej opresji...
— Et, głupstwo... — uciął tamten krótko — zwykła rzecz...
Stali w mdłem świetle latarni ulicznej i wzajem spozierali na siebie. Detektyw przenosił swój wzrok to na Welskiego, to na jego towarzyszkę, jakby coś sprawdzał, czy porównywał ich rysy twarzy z jakimś obrazem, zachowanym w swej pamięci.
Welski zakłopotany milczał — zastanawiał się jakie wymienić nazwisko, zwykła bowiem grzeczność towarzyska nakazywała przedstawić się wybawcy. Swego wymienić nie chciał, przypuszczał, że Den musiał słyszeć o jego procesie, podejrzaną by mu była jego obecność w spelunce i może począłby dociekać, gdzie mieszka i co robi obecnie.
— Orwid! — bąknął dość niewyraźnie, wyciągając do detektywa rękę.
Den uścisnął ją mocno i z naciskiem powtórzył.
— Pan Orwid?
— Tak... a pani jest panią Mary Lorą, artystką filmową. Przyszliśmy zbierać wzorki apaszowskiego życia — kłamał już dalej gładko — no i... taka przygoda...
Detektyw dziwnie spojrzał na „artystkę”.
— Ach... pani Lora... co prawda, dotychczas o takiej gwieździe nie słyszałem... Bardzo mi przyjemnie... Przyszli państwo zbierać wzorki, zapewne do jakiego scenarjusza?...
— Tak... tak... oczywiście... pani studjuje rolę...
— Rozumiem!
— A czy wolno nam wiedzieć wzamian, kim jest nasz obrońca? — udał Welski nieświadomość.
— Den! Detektyw prywatny, Den!
W tej chwili przejeżdżała taksówka — skinął na nią.
— Państwo darują... ale zawodowe obowiązki... Może spotkamy się kiedy jeszcze...
Nie mógł ich opuścić bardziej w porę i wybawić z kłopotliwej sytuacji, prowadząc dalej bowiem rozmowę, łatwo było zabrnąć w jakie niebezpieczne kłamstwo. To też, gdy ucichł warkot oddalającego się samochodu, oboje odetchnęli z ulgą.
— Dzielnieś się spisał — pochwaliła — łgałeś jak z nut... Uwierzył, że przypadkowo zabłąkaliśmy się do „Mordowni“.
— A co to za człowiek jest ten Den?
— Podobno bardzo porządny... Nie jednemu z naszych chłopaków, jak mógł, to usługę oddał... Lubią go zato i widziałeś jakim się „tam”... cieszył poważaniem. Nie policjant on właściwie, bo tylko detektyw prywatny... aleć zawsze „hint“ — a ja wolę z takiemi być ostrożnie...
Tymczasem Den, wygodnie oparłszy się o poduszki siedzenia samochodu, rozmyślał:
— Orwid?... czy on naprawdę tak się nazywa, czy umyślnie skłamał?... Jeśli skłamał, wielka szkoda... lecz jaki cel miał tamten wynajmować łobuza?... W każdym razie, trzeba to będzie wszystko bezzwłocznie sprawdzić! A ta jego towarzyszka... hm... hm... znakomita artystka Mary Lora! No... no... niedawno jeszcze sądziłem o tej panience, iż jest zwykłą złodziejką... Mańką Dziubik, siostrą żony Balasa... kasiarza... Hm... zapewne i Balas został teraz hrabią... Od jutra rana do roboty! Znowu nie zdążę się wyspać? Już trzecia! Sam nie wiem, czy straciłem dziś wieczór, czy nie straciłem wieczoru?... Mylę się rzadko... Oj, zdaje się, że natrafiłem na dobry ślad!..


X.
SPOTKANIE.

Nazajutrz, gdy się dość późno obudził Welski, spostrzegł, iż jego gospodarz, pan Wawrzon, nie tylko ma minę zakłopotaną i smutną, lecz, że jego czoło zdobi piękny guz — pamiątka po wczorajszej sprzeczce małżeńskiej. Nie musiała między małżonkami jeszcze nastąpić zgoda, mimo pozostawienia ich sam na sam, bo drzwi od kuchenki wciąż były zamknięte a Balas, raz po raz, zbliżał się do nich, stukał i przemawiał jaknajsłodszym głosem.
— Te Lucka! Chorobo... otwórz...
Z za drzwi niezmiennie brzmiała odpowiedź.
— Ostaw, draniu, w spokoju! Ostaw... pókim dobra...
— Nie da sobie lemona nasadzić! — z głębokim żalem oświadczył małżonek, rozumiejąc pod „lemonem“ upiększenie najdroższej Lucki siniakiem pod oko — nie da... i odegrać się nie da!... A ja, stary fartowiec, chodzić muszę nabity... — pokiwał z oburzeniem głową, wskazując na swój siniak — jak się wczora zamkła, tak do dzisia trzyma... Toć u siebie drzwi łamać nie mogę, zara się zrobi raban i gospodarz na zbity łeb wyleje — wyjaśnił przyczynę swej bezsilności — cwana baba!
Welski, w tym czasie ubierając się pospiesznie, głębokiem milczeniem zaznaczał, zapewne, swe współczucie dla smutków gospodarza. Ten, ponowił układy:
— Lucka, jakiem chłop szemrany, nic nie zrobię.. Niechaj będzie sztama... Już blizko południe, a tu ani obiadu, ani nic... I gość jest... nawet przy nim nie ładnie, tak się kotłować... No, słyszysz, Lucka?..
— Jak pragniesz wolności, nic nie zrobisz?
— Jak... pragnę! — z wysiłkiem wykrztusił najświętsze, złodziejskie zaklęcie.
— No, pamiętaj!.. A ja się migiem wezmę do roboty!
W kuchence rozległ się brzęk przestawianego naczynia i talerzy, świadczący, iż pani Lucka przystępuje do kulinarnych czynności. Balas, zmęczony długą duchową walką, na skutek której ostateczna nastąpiła kapitulacja i złożenie uroczystej przysięgi, której nie wolno mu było złamać — złodziejski bowiem przesąd głosił, iż niedotrzymanie przysięgi ściąga złe fatum w postaci „wpadnięcia” przy pierwszej wyprawie — siadł na kanapie, sapnął ni to ze złością, ni to z ulgą, zapalił papierosa i dopiero po załatwieniu tych różnorodnych czynności, przypomniał sobie o swoim gościu.
— Te, Fredek, derechtor! — ozwał się przyjaźnie — gdzieżeś to wczora, bez całą nockę, z Mańką flankierował?
Welski nie miał przyczyny przemilczać przygody. W krótkich więc słowach opowiedział gospodarzowi o pobycie w „Mordowni“, o zajściu, jakie wynikło i o niespodziewanej pomocy detektywa. Zataił tylko, oczywiście, ofertę dziewczyny „złączenia się” z nim i wysuniętych przez nią w związku z tem, rozmaitych, co do jego osoby zamierzeń.
— To do tej meliny cię zaciągła dziewucha! — pokręcił głową Balas, kiedy sprawozdanie posłyszał — no... no... Ale czego ten łobuz się ciebie czepił? Głupi jezdem i cościk mi tu nie sztymuje — oświadczył, dziwiąc się niespodziewanej bójce. — Ona powiedziała, coś ty mój przyjaciel... a on jeszcze lazł?. O, psia jego mać, już ja szczeniakowi ziobra policzę!.. — dodał z nagłą złością, znać urażony, iż nawet powaga jego nazwiska nie osłoniła pupila przed napaścią.
Zapalił nowego papierosa, sapnął parę razy, jakby odganiając rozdrażnienie, rozchmurzył czoło i z uśmiechem po chwili rzekł, podmignąwszy okiem:
— Aleś Mańce się spodobał, kiedy się tak klei... Ho... ho... a ona chodzi zawsze ważna. Bierz ją! Będziem... szwagrami... tylko jeno...
Tu zniżył głos, snać nie chcąc być posłyszanym przez żonę i rozpoczął dłuższy wykład.
Wykład ten miał na celu uświadomić należycie Welskiego, jak należy postępować z niewiastą. Na początku zaznaczył pan Balas, że wogóle do kobiet wielkiego przekonania niema, bo „kużda jest szwendocha, lafirynda i flondra.” — Jedynym sposobem utrzymania w ryzie zdradzieckiej płci pięknej było, jego zdaniem — „grzać w schaby, jak się patrzy, albo podlemonić oko.“ Ten ostatni sposób miał być najbardziej niezawodny, bo tak zeszpecona niewiasta, siłą konieczności, musiała siedzieć przez dni parę w domu, nie mogła się mizdrzyć do chłopaków, więc cierpiała podwójną karę.
Jako na egzemplum niewierności kobiecej, powoływał się mentor na przykład swego najlepszego przyjaciela, niejakiego Zaleszczaka, który pragnąc najprzyjemniej czas spędzić w więzieniu i otrzymywać jaknajwięcej „wałówek” — smacznych wiktuałów z miasta, dostarczanie których było obowiązkiem lubych — zaopatrzył się aż w siedem bogdanek — z których po upływie paru miesięcy ani jedna o nim nie pamiętała. Wszystko, dzięki temu, że był w postępowaniu z niemi za łagodny. Wreszcie jednak, przyznawał pan Balas, iż bywają wyjątki, a takim wyjątkiem jest jego małżonka w pierwszym rzędzie. Choć ma wady — bo.. lać się nie da.. a czasem nawet... tego... sama doleje... aleć zawsze kobita sekretna, „swój człowiek” i liczyć na nią można w każdej okoliczności życiowej. Drugim zaś takim wyjątkiem miała być panna Mańka, całkiem z dobrego charakteru do siostry podobna i związek z nią rokował ogromne pomyślności dla jej przyszłego małżonka. — Baba, jak szczyre złoto! — zakończył wykład uderzając Welskiego z przekonaniem w kolano. W czasie tej długiej przemowy, ten ze skupieniem milczał i niestety mocno przekonywujące wywody nie padły na grunt podatny bo... myślał nawet o czem innem zgoła. Od rana mianowicie, powziął zamiar szczerego rozmówienia się z Wawrzonem i nietylko nie pragnął ani zostać jego „szwagrem”, ani złączyć się z panną Mańką, co odwrotnie — niewdzięcznik — przemyśliwał, jakby najrychlej wyrwać się z pod opieki Balasa i jego opuścić dom. Postanowienie to, przyśpieszyła posłyszana od wczorajszej towarzyszki wiadomość, o szykującej się wyprawie i zamierzonem w tej wyprawie i jego w uczestnictwie. Choć jeszcze nie wiedział, co dalej pocznie, jednak milszym mu się wydawał chłód i głód nad pobyt w tem zdradzieckiem, — a na pozór przyjacielskiem otoczeniu. Dobierał właśnie słów, jakby rozmowę rozpocząć najskładniej, a z niej wybrnąć tak, aby nie urazić Balasa, który, bądź co bądź, okazał mu przysługę wielką — już otwierał usta i miał się odezwać, gdy nagle skrzypnęły drzwi od kuchenki, kładąc tamę dalszej rozmowie.
— Obiad....
Na progu ukazała się pani Lucka, niosąc potężną, dymiącą wazę kapuśniaku. Wnet później pojawiły się i inne półmiski oraz butelki „z białą główką.”
Rad nie rad, zasiadł Welski do posiłku, zakrapianego obficie „czyściochą,” odkładając walną rozprawę na później. Długo czekać jeszcze musiał, bo Wawrzon udobruchany najmniej piętnastoma „kielonkami“ — zrobił z małżonką zgodę na dobre, a wyściskując ją raz po raz, żądał, aby ta z powodu takiego święta wychylała z nim nowe kolejki. Już to pić on mógł tęgo, a wlewał w siebie, jak w beczkę. Dopiero po zakończeniu uczty, gdy pani Lucka postawiła na stół bodaj trzecią butelkę alembiku, a sama usunęła się do kuchni — zachęcony pogodnym nastrojem ducha swego gospodarza, postanowił przemówić.
— Słuchaj, Wawrzon! — rozpoczął.
— Wedle czego, niby co? — ten odparł, siedząc rozwalony na krześle.
— Chciałem cię szczerze zapytać, czy masz jakie, co do mojej osoby zamiary?
— Bo, co?
— Sam rozumiem, że nie mogę ci być ciężarem!
— Pewnikiem, żreć nikomu darmo nie dajom! — wyrwał się Balasowi szczery okrzyk.
Welski udał, że nie zwrócił uwagi na brutalne odezwanie się gospodarza.
— Ale, widzisz, ja nie nadaje się zupełnie do takiej „roboty”... jakbyś ty ją sobie wyobrażał!
— A co, znowu frajerstwo wyłazi?
— Może i wyłazi — uśmiechnął się, starając możliwie udobruchać Balasa i zażegnać możliwą kłótnię — tak, doprawdy nie potrafię... — urwał, spostrzegłszy się rychło w czas, iż dodać nie może — być złodziejem... No, jednem słowem, za głupim na podobne przedsięwzięcia... Mam dla ciebie wdzięczność wielką, uratowałeś mnie od śmierci głodowej, schroniłeś u siebie w domu... może kiedy i ja ci się jeszcze na co przydam... Spełnij teraz dobry uczynek do końca.. nie żądaj nic wzamian...
Wawrzon spojrzał dziko na swego gościa. Oczy poczynały mu nabiegać krwią, a kark czerwieniał, co znamionowało rychły wybuch niepohamowanego gniewu. Jakto, uczynił on dla niego niemal tyle, co dla brata, dawał mu piękną dziewczynę, siostrę Lucki, za żonę, a ten śmiał jeszcze grymasić? Pozornie spokojnie słuchał, lecz zaciśnięte usta tłumiły przekleństwa.
— Nie żądaj nic wzamian... — tłumaczył gorąco Welski, nie domyślając się tego, co się w duszy działo gospodarza. — Pragnę opuścić Warszawę, może gdzieś daleko, gdzie mnie nikt nie zna, prędzej znajdę zajęcie. Gdybyś zechciał dopomóc....
— Tak se kombinujes, chol... począł Balas i już miał wybuchnąć, gdy mimo, iż podpity, opanował się nagle i urwał w pół zdania.
Do niespodziewanego opamiętania się, skłoniły Wawrzona dwie przyczyny. Najprzód, jeśli gość dawał do zrozumienia, iż prosi o pożyczkę, nie jest groźny, jest zależny od niego, bo nie otrzymawszy pieniędzy nadal pozostanie. Pozatem, powstrzymał go drugi bardziej jeszcze ważki powód — jeśli wybuchnie, zrobi się awantura i Welski z jego domu raz na zawsze odejdzie — a zabić go, „zrobić na mokro” wszak tu u siebie nie mógł, odejdzie — gdy tymczasem on nie wie, co napleść mu mogła po pijanemu Mańka i czy nie zdradziła, przed tak niepewnym przyjacielem, zamierzonej wyprawy, w której osoba gościa odgrywała również swoją rolę. Opanował się tedy i możliwie spokojnie rzekł, choć szorstkim głosem.
— A no... obaczymy....
— Przysięgam, że wszystko oddam, skoro tylko się trochę dorobię! — tamten tłomaczył.
— Odda! głodomór zatracony!... — mało nie wrzasnął Balas, lecz znów się pohamował.
Czuł jednak, że jeśli choć minut parę dłużej Welski mu będzie zawracał głowę, nie powstrzyma swej pierwotnej, gwałtownej natury i oburzony jego niewdzięcznością — niechaj się dzieje dalej, co chce — święcie, zęby powybija, albo „podlemoni oko.”
— Idź se, trochę poflankierować! — ozwał się pozornie bez sensu.
— Nie rozumiem?
— Idź se, na spacer. Tu, do mnie, jeden kolega, z sekretnym jenteresem przychodzi! — dodał wyjaśniająco.
— Acha! — pojął po swojemu Welski niespodziewany zator w rozmowie, oraz nagłe wyprawienie go na przechadzkę — przeszkadzałbym wam, rozumiem... Ale, nic mi nie odpowiedziałeś?..
Balas usilnie począł skrobać palcem po napisach, zdobiących jego papierośnicę.
— Ano, zawsze przyjaciel byłem — rzekł, nie patrząc gościowi w oczy — to i bende... Wracaj, pogamramy... a tera już se idź...
Podczas, gdy Welski ujmując za kapelusz, myślał, że Wawrzon w rzeczy samej jest wyjątkowo uczynnym człowiekiem — ten, skoro za odchodzącym tylko zatrzasnęły się drzwi, porwał ze stołu talerzyk i cisnął nim z taką siłą o podłogę, iż rozprysł on się na drobne kawałki.

W taki sposób przymusowo wyprawiony z domu przez Balasa, Welski jął bez celu kroczyć przed siebie. Było piękne upalne popołudnie, chodniki roiły się od wystrojonych tłumów, a ruch i gwar uliczny, szczególniej na Krakowskiem, panował, jak za zazwyczaj o tej popołudniowej porze, wielki. Długim szeregiem ciągnęły sznury pojazdów i samochodów, napełniając powietrze rykiem swych sygnałów, chłopcy wykrzykiwali głośno tytuły wieczorowych gazet.
Szedł, w duchu zadowolony, z niedawnej rozmowy i choć rozumiał, że całe to wesele wielkiego miasta nie dla niego — jednak nie wiedzieć czemu, wstąpiła weń jakaś otucha i sądził, że wreszcie ze swego położenia wybrnie. W gruncie rzeczy, niezły chłop był ten Balas. Skoro spostrzegł, iż nie namówi Welskiego do tego życia, które sam prowadził, nietylko nie nalegał, lub nie wykazał niezadowolenia — ale zapewniał jeszcze o swych przyjacielskich uczuciach, więc nie zamierzał odmówić pożyczki. Teraz zastanawia się zapewne, jaką ma mu dać kwotę.
Wprawdzie, nie cieszyła go pomoc z podobnego źródła — domyślał się jakiego pochodzenia pieniądze może posiadać Balas jedynie — lecz innego wyjścia nie widział, a sam sumiennie uspakajał sofizmatem, że skoro raz i tak już z takiej pomocy skorzystał, parę złotych mniej, lub więcej różnicy nie zrobi. Zresztą, zamierzał tą kwotę wraz z należnością za pobyt u Wawrzona, odesłać, gdy tylko zapracuje pieniądze — gdyż za uzyskaną pożyczkę zamyślił wyjechać gdziekolwiek, byle daleko z Warszawy i tam, może pod zmienionem nazwiskiem, szukać pracy, nie cofając się nawet przed fizycznym zarobkiem.
Tak medytując, szedł zamyślony i nie zwracał uwagi, ani dokąd idzie, ani na mijanych przechodniów. Parę wymalowanych dam obrzuciło powłóczystym spojrzeniem, po drodze, jego wysmukłą zgrabną sylwetkę, jakby zachęcając do zawarcia znajomości, lecz i to nie uczyniło na nim wrażenia, może nie spostrzegł nawet tych zachęcających znaków. Dopiero, gdy jakaś dziewczyna jęła natrętnie proponować kupno kwiatów, wtykając niemal wiązankę do ręki — drgnął, rozejrzał się dokoła i stwierdził, że nie wiedząc, jak to się stało, — znalazł się w Alejach.
Doprawdy dziwny to był zbieg okoliczności iż tu właśnie zabłądził, — myślał, przypominając sobie ów pamiętny wieczór... i choć właściwie od tamtej pory nie zmieniło się w jego życiu nic zasadniczo, czuł się dziś wcale inny, mocniejszy i nie tak przerażała go przyszłość.
Przystanął na chwilę, wodząc wzrokiem po ławkach w poszukiwaniu jakiego miejsca, powracać bowiem do Balasa było jeszcze zbyt wcześnie.
Nagle poczuł, jak ktoś delikatnie dotknął jego ramienia.
— Przepraszam...
Odwrócił się gwałtownie — i oniemiał. Przed nim stała wczorajsza nieznajoma, ta sama, której zwrócił, znaleziony na wyścigach woreczek.
— Doprawdy rada jestem, że spotykam — poczęła pierwsza. — Uciekł pan wczoraj tak nagle, nawet podziękować nie zdążyłam...
— Ależ, głupstwo, niema o czem mówić... — bąknął, zmięszany spotkaniem.
— Wcale nie głupstwo, podobna uczciwość jest w naszych czasach wyjątkiem i nie każdyby się na nią zdobył...
— Et, rzecz zupełnie zwykła...
— Co prawda, gdyby pieniądze się nie znalazły, jeszczebym nie zbankrutowała, ani rozpaczała, musiałabym tylko po raz drugi naciągnąć papę...
— Masz też mi co opowiadać! — mało nie krzyknął ze złości, lecz całą siłą woli zmusił się do uprzejmego uśmiechu.
— Tak... ale zacznę od początku... Jestem Rena ...nska... — niewyraźnie wymówiła nazwisko — Zapewne pan słyszał, mój ojciec jest dość znany! Otóż dostałam od niego tysiąc złotych na różne drobiazgi i szłam właśnie do krawcowej, aby sobie coś obstalować, kiedy spotkałam kuzynkę... wie pan, tą panią, z którą wczoraj byłam... Ona jest zwarjowana na punkcie wyścigów, a że samej jej nie wypadało, mnie zaciągnęła niemal siłą... oto wszystko...
— Rzeczywiście, wiem teraz wszystko! — potwierdził pozornie uprzejmie, przeklinając drażniące go coraz bardziej spotkanie — wiem przynajmniej, dodał w duchu, że potrójnym byłem idjotą, oddając pieniądze...
— Dziś zato, aby powtórnie nie zgubić moich kapitałów, taka jestem roztargniona, zaraz zapłaciłam za sukienkę i kupiłam sobie tip top pantofelki... paryski model... ładne prawda, panie znalazco? A oto reszta magnackiej fortuny... — rozwarła torebkę pokazując parę drobniejszych banknotów.
— Winszuję, szczerze winszuję! — rzekł i uchylił kapelusza, zamierzając ją pożegnać.
— O nie, tak zaraz nie puszczę! — oświadczyła, widząc jego ruch — muszę się choć dowiedzieć komu zawdzięczam, tak szczęśliwie zakończenie przygody...
— Jerzy Orwid! — rzucił, nie wiedzieć czemu to samo nazwisko, które wczoraj wymienił detektywowi.
— Pan Jerzy Orwid! — powtórzyła — bardzo dźwięcznie brzmi! Trąci czemś niezwykłem, artystycznem, prawda? Pan musi być człowiekiem niezwykłym, panie Orwid, zaraz to poznałam...
Była tak rozbrajającą w swej wiośnianej krasie dwudziestu lat i z tak przemiłym uśmiechem wypowiedziała frazes ostatni, iż Welski poczuł się całkowicie pokonanym.
— Czemu ja się właściwie dąsam? — pomyślał — albo trzeba było wogóle pieniędzy nie oddawać, albo skoro raz się oddało, należy wykorzystać sposobność pogawędzenia z miłą osóbką. — Czyżby? — odezwał się głośno, znacznie już weselszym tonem.
— Tak, zaraz to poznałam! Ale nie stójmy tutaj, skręćmy do Łazienek! Co prawda, jest pan moim wybawcą a ja niewiastą zupełnie samodzielną, bo panną na wydaniu... i poza papą nie zależę od nikogo, bo mama, kiedy byłam dzieckiem, umarła... ale zawsze, rozumie pan, te głupie przesądy... W Łazienkach wynajdziemy sobie ławkę na uboczu, mam przed kolacją kwadrans czasu i szczerą chęć porozmawiania z panem...
— Dla mnie również będzie to wielką przyjemnością! — zupełnie szczerze teraz oświadczył.
Weszli w jedną z mniej ludnych o tej porze alei parku i gdy zajęli miejsce w cieniu rozłożystego kasztana, panna indagowała dalej.
— Więc, twierdzę, iż jest pan bardzo interesującą osobistością! Czy niedyskrecją byłoby się zapytać o zawód?
— Proszę odgadnąć!
— Mam wrażenie artysta, artysta kinematograficzny...
— Och, nie! — śmiejąc się zaprotestował — literat, tak literat... — wynalazł to zajęcie, uważając, iż skoro do żadnego przyznać się nie można, najbezpieczniej będzie się podszyć pod fach piszącego człowieka.
— Ach, jak to dobrze! Uwielbiam literatów... a co pan tworzy? Powieści? Dużo książek czytam, ale nie napotykałam pańskiego nazwiska..
— Bo jestem dopiero początkującym jegomościem, dopiero mam zamiar zdobyć sławę...
— Zdobędzie pan, zdobędzie, ja to panu przepowiadam... tylko musimy pozostać przyjaciółmi i musi pan mi pisać piękne dedykacje... A jakie szanowny autor, porusza tematy?
— Chce pani? — rzekł, nagle poważniejąc, gdyż mu przyszła dziwna myśl do głowy — opowiem treść, bardzo ciekawego, przynajmniej dla mnie, bardzo ciekawego utworu!
— Świetnie, znakomicie! — zawołała, klasnąwszy w dłonie — chcę być muzą przyszłego wielkiego człowieka, ale czy to zaczerpnięte z przeżyć prawdziwych, czy z fantazji, bo ja lubię tylko prawdziwe przeżycia!..
— O z najprawdziwszych! — odparł zmienionym głosem — zaręczam... proszę posłuchać...
— Cała już zamieniłam się w słuch!
— Powieść więc moja — począł opowiadać — zaczyna się od historji pewnego człowieka, powiedzmy, bardzo uczciwego młodzieńca... Niech pani sobie wyobrazi, iż do Warszawy przybywa podobny młodzian, ongiś wielce zamożny, niemal kresowy magnat, przez zawieruchę rewolucyjną zrujnowany doszczętnie...
— Początek dość zwykły, bo większość moich znajomych, w ten sposób potraciło majątki!
— Proszę, słuchać dalej! Przybywa niemal z niczem i się stara na lewo, na prawo o zajęcie. Jeśli go nie znajdzie, grozi mu nędza i głód. Wreszcie, dzięki protekcji paru wpływowych krewnych, jakich w Warszawie odszukał, otrzymuje skromną posadę, w jednym z banków...
— Wszystko to bardzo piękne, ale powtarzam banalne, drogi panie Orwid — przerwała panna — spodziewałam się po panu czegoś więcej emocjonującego!
— Emocjonującego? Wnet będzie, chwila cierpliwości! Młodzieniec pracuje, jak wół, zdobywa zaufanie zwierzchników, awansuje. Ale w banku jest pewien kasjer, taki starszy, łysy pan, z czerwoną twarzą i dużym brzuszkiem...
— Zupełnie, jak u mojego papy!
— Możliwe... Otóż ten kasjer, wielką przychylnością obdarza młodzieńca... Razu pewnego, otrzymuje kasjer zawiadomienie, iż w sprawach rodzinnych udać się musi na dni parę do Wilna, prosi tedy dyrektora banku, aby wyznaczył bohatera tej opowieści, na jego zastępcę. Tak też się dzieje. W obecności dyrektora kasa zostaje obliczona. Znajduje się w niej czterdzieści tysięcy w jednej paczce, które mają być zarezerwowane na większą wypłatę, po powrocie kasjera oraz kilka tysięcy, przeznaczonych na bieżące wydatki. Po tej formalności, kasjer, znowu w obecności dyrektora, oddaje klucze i wyjeżdża do Wilna, wyjeżdża, odprowadzony przez jednego z urzędników. Nasz bohater zastępuje go, czyni wypłaty z bieżących pieniędzy, nie rozpakowując większej paczki, ponieważ nie jest to niezbędnem i ma być ona dopiero otwartą po powrocie kasjera. Istotnie, po paru dniach, kasjer wraca i pragnie objąć kasę z powrotem. Jest wielkim formalistą, żąda, aby ta czynność, odbyła się również, w obecności dyrektora. Żąda i nastaje. Dyrektor, uśmiechając się z lekka, na ten zbytek ostrożności, przybywa i poleca rozpocząć sprawdzanie. Kasa znajduje się, pozornie, w jak największym porządku, lecz kiedy otwartą zostaje opieczętowana paczka... stwierdzają, przy przeliczeniu... iż z niej brak... połowy... a więc, dwudziestu tysięcy...
— Co takiego? — zawołała panna.
— Acha, poczyna panią zaciekawiać moja opowieść? Tak, brakuje dwudziestu tysięcy! Powstaje niebywały gwałt... awantura... policja... Najwięcej ciska się kasjer... on wszak jest poza podejrzeniami... przybywają detektywi, rozpoczyna się dochodzenie, szczegółowa rewizja... I co pani powie? W tece owego młodzieńca, odnajdują dwie pięciuset złotówki, z których posiadania się nie może wytłomaczyć, bo cała jego pensja wynosi zaledwie nieco więcej, niżli połowę tej sumy, a jest już pod koniec miesiąca!...
— On był złodziejem?
— Nie, nie był on w żadnym wypadku złodziejem i na tem polega cała tragedja! Jemu podrzucono te pieniądze, celem zepchnięcia na niego podejrzeń...
— Więc, kto?
— Historja istotnie wielce tajemnicza! Pieniądze nie mogły zostać wyciągnięte przed wyjazdem kasjera, bo liczono je papierek, po papierku... Nie mogły zostać skradzione przez żadnego z urzędników, bo ogniotrwała kasa była znakomicie zabezpieczona, tajemnicę otwierania jej znało tylko dwóch ludzi — mój bohater i kasjer! Jeno przy pomocy włamania, można się było dostać do wewnątrz... a włamania nie było — wszystkie zamki znajdowały się w jaknajwiększym porządku! Pozostaje wreszcie kasjer... ten jednak klucze oddał i wyjechał z Warszawy!
— Więc, któż ukradł ostatecznie, skoro pan przyjmuje, że młodzieniec był niewinny? Jak pan wybrnął w powieści z tego Conan Doyle‘owskiego zagadnienia?
— Ja przypuszczam — to jest w powieści przypuszcza bohater, że winien był kasjer!
— Co? Kasjer? Człowiek nieposzlakowany? Ponosi pana bujna fantazja! Czem pan to motywuje?
— A ba... jeszcze nie mogę wynaleźć należytego uzasadnienia... dla czytelników! Och, ile czasu, ja sobie nad tem głowę nałamałem!...
— Tedy, autor, nie zakończył jeszcze, z tego powodu swego, dzieła?
— Nie! Lecz myślę należycie rozwiązać tajemniczą historję... Ale, jest i dalszy ciąg!
— Dalszy ciąg? O naprawdę zaciekawiona jestem?
— Młodzieniec, na zasadzie ciążących na nim poszlak, znalezionych banknotów, zostaje aresztowany, oddany pod sąd. Tłomaczy się, powołuje na swą nieskazitelną przeszłość. Zaklina dyrektora banku, by ten go nie gubił i cofnął oskarżenie, gdyż zajść musiał jakiś niepojęty zbieg okoliczności... Nic nie pomaga! Skoro znaleziono przy nim pieniądze — powiada dyrektor — musi być winien! Żal mi bardzo, lecz w podobnych warunkach nikogo, nawet z rodziny mojej, bym nie oszczędził!
Ma miejsce proces, wynik łatwo przewidzieć można!... Sędziowie, mimo przysiąg i protestów naszego bohatera... skazują go na wyrok „łagodny”! Brzmi on — dzięki poprzedniej niekaralności — dwa lata więzienia!... A wie pani, co to znaczą dwa lata więzienia? Boże, jakie to straszne!...
— Ależ, pan się przejmuje! — zawołała, widząc, że teraz opowiada niemal ze łzami w oczach — pan doprawdy jest wielkim artystą... potrafi silne wywrzeć wrażenie... toć i mnie coś chwyta za gardło! Bogu dzięki! iż podobne przygody dziać się mogą tylko w powieści!
— Tak pani sądzi? Hm... zapewne... Więc, dalej... Po tych straszliwych przejściach młodzieniec odbywa swą karę, niby żywy trup, przez cierpienie zobojętniały na wszystko i wszystkich!.. Jeśli czasem zapytuje samego siebie, jakim jest dalszy cel jego egzystencji, to aby wytłomaczyć własne tchórzostwo, wytłomaczyć, czemu sam nie zakończył porachunków z życiem... oszałamia się czy to myślą możliwej rehabilitacji... czy też zemsty nad przewrotnym człowiekiem, bo nie wiedzieć dla czego, za sprawcę swego nieszczęścia, poczytuje kasjera... W takim nastroju trwa dwa lata w więzieniu!
— A później?
— Kiedy wyszedł z za krat, rozpoczyna się najciekawsza część powieści...
— Najciekawsza?
— Tak! Łudzi się przez dni parę na wolności, iż zaczepić się gdzie zdoła, że ktokolwiek, dopomoże mu do otrzymania najskromniejszej posady, że poda rękę, aby podźwignąć... a on wtedy będzie mógł wszcząć kroki, celem wyświetlenia straszliwej tajemnicy. Lecz, niestety, paru nielicznych przyjaciół, odsuwa się odeń ze wstrętem, może ze strachu tylko, bojąc się... skompromitować okazaniem pomocy człowiekowi, co nosi wyrok hańbiący na czole! Och! gdyby był złodziejem i miał, choć skradzione pieniądze, ci ludzie przyjęliby go inaczej, napewno!... Błąka się więc, mój bohater, przez szereg dni, bez dachu nad głową, wreszcie kiedyś, wyczerpany nędzą i brakiem pożywienia, napół omdlały, pada na ławkę w Alejach.... no, powiedzmy, bardzo blisko od tego miejsca, gdzieśmy się spotkali....
— Brawo! doskonale....
— Pada na tą ławkę i śród majaczeń, jako wyjście jedyne... widzi śmierć... w szarych nurtach Wisły! Lecz, niespodziewanie, przechodzi tamtędy złodziej, zawodowy złodziej, a z więzienia jego towarzysz niedoli i ulitowawszy się nad biedakiem, zabiera do siebie....
— Bajeczne... a dalej....
— Cóż, dzięki złodziejskiej opiece... bohater mój nieco przychodzi do siebie, jest oszołomiony, ale syty... Jego wybawca daje do zrozumienia, iż skoro raz mu pomoc okazał, ten winien mu jest wdzięczność... w postaci przystąpienia do złodziejskiego grona! Wprowadza go więc, do sfery przestępców i apaszów... i lada dzień zażąda, by udał się z niemi na jaką „wyprawę”!...
— Niewinnie posądzony ostatecznie złodziejem! Przebajeczny paradoks! Czy w pańskiej powieści figurują apasze?
— Tak!
— Ach, jak ja lubię apaszów! — zachwycała się panna — jacy oni sympatyczni!.. A te ich kobiety, co za temperament, zaraz chwytają za nóż... ostatnio widziałam scenki podobne w obrazie „Męty Paryża”! Nadzwyczajne.....
— Szkoda, żeś nie spotkała się z niemi w życiu! — zauważył w duchu, myśląc nad niezwykłością swej sytuacji. Jemu, należącemu niemal do tego środowiska, ta piękna panna, bezwzględnie pochodząca ze sfer najlepszych, wyrażała swój podziw... dla andrusów!
— A te ich spelunki! — entuzjazmowała się dalej — drogi autorze, toć, aby nadać pozory prawdy tej powieści, musiał pan być kiedy w podobnej spelunce... tam jest okropnie.. strasznie... brr... był pan?
— Byłem! — potwierdził, przypominając sobie wczorajszą scenę w „Mordowni”.
— I pan się nie bał? Chociaż — zniżyła głos — ja już parę razy myślałam, że chętnie wybrałabym się do takiej spelunki, aby zobaczyć, jak tam wygląda....
— Doprawdy? — Welski patrzył na nią, co raz więcej ubawiony.
— Wie pan co? Przebiorę się kiedy za dziewczynę, pożyczę starą sukienkę od pokojówki, poczochram włosy, na szyję założę czerwony szalik... i pójdziemy, zgoda? Czemu pan mi się tak przygląda z uśmiechem? Nie wypada, prawda.? Ba... ja tyle rzeczy robię niewłaściwych... ale... ale..?
Spojrzała na zegarek-bransoletę i zerwała się z ławki gwałtownie.
— Już po ósmej, a ja o ósmej mam kolację! Znów papa będzie się złościł! A tom się zasiedziała! Wszystko przez pana, zbyt interesująco szanowny autor opowiada.... i doprawdy okropnie wzruszający jest temat tej pańskiej powieści.... w takim biedaku, jak ten bohater, mogłabym się zakochać! Proszę, niech pan tem zakończy swój romans, że spotkał on przypadkiem miljonerkę i się z nią ożenił!.. Tak się kończą wszystkie amerykańskie filmy! Świetnie wynalazłam, co?
— Obawiam się — odrzekł poważnie, iż zakończenie byłoby może efektowne, lecz zgoła nie życiowe! Miljarderki, na prawdę, w biedakach się nie zakochują, ani też nie oddają im swej ręki...
— Kto wie, kto wie... ja sądząc po sobie.... Ale, ale, drogi panie Orwid, teraz żegnam, nieodwołalnie! Papa głowę mi urwie! Lecz, tak rozstać się nie możemy! Musi pan mi przyobiecać, że się ze mną spotka, opowie, jak ze swego utworu wybrnął, a gdy wyjdzie książka z druku, pierwszy egzemplarz mi zadedykuje...
— Naturalnie! — odparł, pragnąć ukryć śmiech — naturalnie, słusznie się to należy....
— Więc, kiedy się zobaczymy? Acha! jutro mam krawcową.. to może pojutrze tu... w Łazienkach, o szóstej? Dobrze? Nic niewłaściwego nie robię, że panu wyznaczam randez-vous, bo przecież później, musi pan przyjść do nas z wizytą i przedstawię pana papie... prawda? Ale, ja koniecznie muszę się dowiedzieć, co się z tym młodzieńcem stało... a u nas w domu przeszkadzaliby, wiecznie jakąś starą kuzynką opatrzność przyniesie... zresztą z literatem, o bo pan będzie sławnym literatem, pokazać się wypada....
— Oczywiście....
— A na zakończenie oświadczę, że chętnie byłabym poświęciła nie tysiąc złotych, ale dwa tysiące... o ja nie dbam o pieniążki... za tak miłą pogawędkę, jak dziś z panem... Ale... sza.... kuzynka mi mówiła, że mężczyzn psuć nie wolno... Teraz piękne pa... i proszę pamiętać, żeśmy się na pojutrze umówili...
Odwróciła się i skinąwszy wesoło na pożegnanie ręką, znikła na skręcie aleji.
— Kochany trzpiot! — z rozrzewnieniem wyszeptał Welski, spoglądając za oddalającą się zgrabną postacią panny — kochany trzpiot! — Czy ujrzymy się kiedy jeszcze? Zapewne nie, bo na spotkanie, z góry wiem, iż nie przyjdę! Po co? W jakim celu? Lecz czy domyślisz się, choć na chwilę, jak blizko otarłaś się o ten świat, którym się tak rozrzewniasz w powieści, a zachwycasz w kinie? W rzeczywistości, o przekonany jestem, odwróciłabyś się odemnie z niesmakiem....

— Znakomita jest... przypominał sobie, powracając do domu poszczególne fragmenty rozmowy — znakomita i nadzwyczaj łatwo rozwiązuje wszelkie skomplikowane zagadnienia.. Tak, doskonałe to byłoby wyjście z dzisiejszej mojej sytuacji, napotkać miljarderkę i się z nią ożenić. O, jak nisko kłanialiby mi się wszyscy, wnet zapomnianoby o wyroku i postarano mnie zrehabilitować... Lecz, niestety, takiej nie znajdę.. szkoda, żem, jej nie zaproponował, zgodziłaby się napewno! — dodał z gorzką ironją. Kim być może? — zastanawiał się dalej — tak niewyraźnie bąknęła nazwisko, że nie zdołałem posłyszeć. Zapewne córka bogatego przemysłowca i to bardzo bogatego bo znać, iż pieniądze nie grają roli w jej życiu... sama przyznała, iż strata tysiąca byłaby dla niej błahostką... „raz jeszcze naciągnęłabym papę“ — przedrzeźnił, wyrzucając sobie pospieszny zwrot zguby... Lecz nie, powiem teraz szczerze, iż nie żałuję — snuł dalej wątek swych rozumowań — nie żałuję... przynajmniej, choć stoję nad brzegiem przepaści, nic sobie nie mam do zarzucenia i dziś śmiało jej mogłem spoglądać w oczy... Nie żałuję...
Ściemniło się już zupełnie i Bednarska, w którą skręcał, tonęła w mroku.
Gdzie nie gdzie, połyskiwały tylko światełka latarni ulicznych, a ulica była pusta i nie widać było przechodniów.
Gdy tak szedł zatopiony w dumaniach, jakiś człowiek, wychyliwszy się z ciemnej wnęki, cicho, niby kot, postępował za nim. Rozejrzał się parę razy, a spostrzegając, że wokół chwilowo niema żywej duszy, pobiegł szybko, uniósł ręką uzbrojoną w jakiś ciężki przedmiot nad głową Welskiego i uderzył z całej mocy.
Welski, jęknął głucho, zwalił się na bruk, a zdradziecki napastnik zamierzał powtórny zadać cios, gdy nagle od strony Krakowskiego zabrzmiały pospieszne kroki...
— Chyba i tak ma dość.... mruknął, spojrzawszy na leżącego. Pędem pobiegł w dół, w kierunku Wisły, i zginął, jak cień, w mroku.

Gdy Welski otworzył oczy, pochylała się nad nim jakaś znajoma postać.
— Bogu dzięki! — posłyszał głos Dena — kapelusz osłabił siłę uderzenia, inaczej.....
Z trudem odzyskiwał przytomność.
— Ktoś na mnie napadł.... mówił, jakby teraz dopiero zdając sobie sprawę z wypadku — ale dla czego?... co to miało znaczyć?
— Bardzo proste! — spokojnie wyjaśnił detektyw — nie udało się wczoraj, dziś znowu powtórzono próbę.
Jeszcze nie rozumiał. Tymczasem detektyw pomógł mu wstać i oglądał poranioną głowę.
— Na szczęście — tylko powierzchowne skaleczenie — skończy się na silnym bólu głowy i porządnym guzie!
— Lecz kto....
— Ma pan potężnych wrogów — wyjaśniał Den — którzy pragną się z panem możliwie rychło załatwić. Dla mnie, wszystko jest jasnem.
— Cóż to za wrogowie? Przecież nikomu nic złego nie uczyniłem? Skąd pan wogóle coś wie o mnie i tu się znalazł?
Detektyw spojrzał mu bystro w oczy.
— Tym razem proszę nie kłamać! Pan nie nazywa się Orwid?
Welski nie zaprzeczał więcej.
— Nie!
— Jest pan Welskim?
— Tak... Ale...
— I pocóż było nie powiedzieć wczoraj odrazu! — żywo zawołał detektyw, nie dając mu wyrazić zadziwienia z posiadanych przez Dena o jego osobie wiadomości — uniknąłby pan bardzo wielu przykrości, może nawet nie mieszkałby już u Balasa... Wszak u niego pan mieszka?
— Tak.... lecz doprawdy....
— Proszę nie przerywać! Czas nagli. Pan zaraz uda się do domu i nałoży sobie porządny opatrunek na głowę, ja zaś dziś jeszcze muszę popracować dużo w pańskiej sprawie, aby go na przyszłość ochronić od przygód podobnych. Powiem tylko krótko — ma pan potężnych nieprzyjaciół — Leszczyca i Bilukiewicza...
— Leszczyca... i.. Bilukiewicza? — powtórzył.
— Tak! Pan nic nie wie o testamencie?
— O jakim testamencie?
— Domyślałem się tego! Pański stryj Podbereski zapisał panu, umierając swój majątek. Na zapis poluje Leszczyc przy pomocy Bilukiewicza... Reszty powinien pan się domyślić, jak również pojąć, skąd spadły na niego wszystkie dotychczasowe nieszczęścia... i owa historja w banku....
— A... a.... doznał takiego olśnienia, jakby spostrzegając nowe jakieś odkryte światy... Boże! więc to tak... i pan jest na tropie....
— Pracuję z polecenia rejenta Smulskiego, u którego zdeponowano testament... Zresztą, zainteresował mnie sam pański proces... Lecz obecnie dość...
— Czy zebrał pan przeciw nim dowody?
Detektyw uśmiechnął się lekko.
— Powiedziałem — na dzisiaj dość!... Proszę teraz pójść się położyć do łóżka i być u mnie jutro o piątej popołudniu, lub nawet rano o jedenastej... jeśli pan, jak sądzę, rychło pragnie opuścić Balasa... Wynajdziemy inne mieszkanie!
— Tylko jeszcze...
Detektyw widocznie uważał, że chwilowo niema nic więcej ciekawego do opowiedzenia i zapewne spieszył się bardzo, bo nie zważając na rozpaczliwe wykrzykniki Welskiego — szybko się oddalił — pozostawiwszy mu na pociechę, swój bilet wizytowy z dokładnie napisanym adresem.


XI.
DETEKTYW W „PALACE HOTEL’U.“

Den chciał działać bez zwłoki. Pospieszył do domu, przebrał się w wieczorowy strój i po chwili jechał do „Palace Hotel’u”, gdzie wiedział że tam prawie codziennie na kolacji bywa Leszczyc. Pragnął się rozmówić z hrabią, choć nie znał go osobiście i sądził, że rozmowa taka przynieść może pożądany skutek.
Gdy wszedł do jasno oświetlonej, restauracyjnej sali, niemal wszystkie stoliki już zostały zajęte — lecz śród obecnych nie dostrzegł Leszczyca. Usiadł skromnie, na boku i postanowił zaczekać — a intuicja mówiła mu, że oczekiwanie to nie będzie daremnem.
Den lubił swój zawód detektywa i wolał go nawet od służby w policji, w ścisłem tego słowa znaczeniu. Dawał on większą niezależność, większą swobodę działania i możność podejmowania się spraw i w tych wypadkach, kiedy władze bezpieczeństwa, ze względów formalnych, nie wszczynały śledztwa. Tak było i obecnie. Właściwie, wszak dochodzenia prowadził na własną rękę, zaciekawiony niezwykłym procesem, a potem opowiadaniem rejenta Smulskiego o dziwnym spadkobiercy — Welskim — który otrzymawszy zawiadomienie o spadku, nie przybył do jego kancelarji dowiedzieć się o bliższe szczegóły, lecz w dni parę później, popełnił zgoła niezrozumiałe przywłaszczenie..
W pojęciu Dena, cała sprawa była dostatecznie jasną, ale czy zebrane dowody wystarczały? Czy nie narażał się na ryzyko, wszczynając rozmowę z Leszczycem i czy rozmowa ta nie stawała się przedwczesną? Toć mógł Leszczyc wyprzeć się wszystkiego i złożyć nawet skargę na detektywa o niesłuszne posądzenie, — przecież należał do najwyższych warstw towarzystwa...
Spojrzał po sali i uśmiechnął się ironicznie.
Do najwyższych warstw towarzystwa! Ci wszyscy, co tu siedzieli wokoło w „Palace Hotel’u” również należeli pozornie do „towarzystwa”. Dość okiem było rzucić na tych wysmokingowanych panów, postrojone i ubrylantowane kobiety! Wszystko w nich tchnęło dostojną godnością i wykwintem. A jednak?
Bystre oko Dena łatwo rozróżniało śród nich zawodowych fałszerzy, ludzi bawiących się za czeki bez pokrycia, wielkomiejskich lichwiarzy, szulerów, młodzieńców żyjących z naciągania dam na większe, lub mniejsze „pożyczki“. Większość obecnych — bo ich stać tylko było na drogą restaurację — to byli ci sami „rycerze mroku“, nie odrodni bracia tych, których wczoraj obserwował w „Mordowni“. Ale ci, rycerze mroku, byli po stokroć gorsi!
I jeśli mógł czasem litować się Den nad złodziejaszkiem, czy dziewczyną uliczną, kradnącemi z głodu — dla nich czuł pogardę i nienawiść bez granic. Bo „panów z towarzystwa“ otaczał, niby tarczą pieniądz, dzięki któremu kłaniano się im, przyjmowano wszędzie — ten brudny pieniądz, zdobyty występkiem — nizko giął karki lokajów i przygodnych znajomych. Przed tym pieniądzem korzono się i nie śmiał nikt żadnego z wytwornych apaszów pochwycić za kołnierz, ani też ubrylantowanej damy nazwać — nierządnicą! Ci bohaterowie powojenni byli daleko niebezpieczniejsi od braci z „Mordowni“ — gdyż nadawali ton po restauracjach i dancingach, prowokowali niemal swym, w nieuczciwy sposób, osiągniętym zbytkiem — i pod podobną piersią nigdy lepszem uczuciem nie zadrgało serce...
Do ich liczby należał i Leszczyc...
Powtórnie skrzywił się Den, przeniósł swój wzrok z obecnych na wejściowe drzwi... i drgnął. Nie omyliło go przeczucie. Śród wchodzących do restauracyjnej sali dojrzał hrabiego. Szedł, witany ukłonami służby i snać, z góry, musiał zamówić miejsce, bo pełen powagi maître d’hotel prowadził go ostentacyjnie w stronę jedynego, niezajętego stolika.
Okoliczność, iż Leszczyc przybył do „Palace Hotel’u“ sam sprzyjała zamierzeniom detektywa. Postanowił wszcząć rozmowę bez zwłoki, skoro tylko oddali się kelner, przyjmujący obstalunek. Poprzednie, ogarniające go wątpliwości, rozproszył myślą, iż skoro stale prowadził pomyślną grę, opartą na psychologji przeciwnika i tym razem podobną grą uda mu się odnieść zwycięstwo.
Powstał tedy i zbliżył się do Leszczyca.
— Pan hrabia pozwoli?
Leszczyc, zajęty studjowaniem karty potraw, powoli podniósł głowę i z impertynenckiem zadziwieniem obrzucił postać intruza.
— Mam pilną sprawę...
— Sądzę, mój panie — rzekł sucho hrabia — iż tu nie miejsce na załatwianie spraw, nawet najpilniejszych! Nie znam pana!
— Jestem Den, detektyw prywatny! Jeśli ośmieliłem się niepokoić to z tego względu, że hrabiego w domu zastać trudno, a przynoszę ważną wiadomość...
Czy to nazwisko detektywa, czy wzmianka o ważnej wiadomości, lecz twarz Leszczyca rozchmurzyła się nieco. I on oczekiwał pewnej wieści z niepokojem, lecz znacznie później... Tu zaś w „Palace Hotel’u” musiał się pokazać na wszelki wypadek, dla niepoznaki... Ale czegóż chciał Den?
— Proszę! — wskazał na krzesełko.
— Wiadomość ta, sądzę, zaciekawi pana — mówił detektyw, zajmując miejsce — przed dwoma godzinami dokonano napadu na Welskiego...
Aczkolwiek Leszczyc, bez przerwy wciąż myślał o owym napadzie, fakt, że to Den właśnie przychodzi go o tem powiadomić, tak była nieoczekiwaną, iż zmięszał się na chwilę, lecz wnet odzyskał panowanie nad sobą.
— Napaść na Welskiego! — powtórzył obojętnie — cóż to właściwie mnie może obchodzić!
— Choćby z tego względu — mówił z niedostrzegalnym, ironicznym, w kąciku ust uśmiechem Den — że o ile wiem, jest to blizki kuzyn pana hrabiego, o ile się nie mylę brat stryjeczny...
— Wcale nie tak bliski... piąta woda po kisielu... zresztą... Więc cóż mu się stało?
— Właściwie nic! Napadł nań na Bednarskiej, po ciemku, jakiś łobuz, zadał cios, ale kapelusz osłabił siłę uderzenia... Może zadałby powtórne niebezpieczniejsze uderzenie, ale na szczęście, ja się tam znalazłem i ochroniłem pana Welskiego od niechybnej śmierci...
— Ach...
Właściwie hrabia pragnął powiedzieć — ach, żeby cię wszyscy djabli wzięli — ponieważ jednak był dobrze wychowanym człowiekiem, urwał na pierwszym wyrazie zdania. Więc tak świetnie obmyślany plan spełzł na niczem przez tego szpiega! Ale?
— Wdzięcznym za tę wiadomość — ozwał się zupełnie spokojnie — lecz niestety muszę zaznaczyć, że osoba mojego kuzyna ciekawi mnie mało. Stoczył się on podobno na dno, przyjaźni z jakiemiś szumowinami i zapewne dzisiejsze zajście było wynikiem koleżeńskich porachunków...
— Nie sądzę!
— Nie sądzi pan? Zresztą, co mnie to wszystko obchodzi i jeśli pan więcej mi niema nic do powiedzenia...
— Owszem, mam...
— Słucham?
Den, który dotychczas siedział w pozycji człowieka, przejętego niezwykłym szacunkiem dla osoby hrabiego, nagle wyprostował się i rzekł twardo:
— Chciałem zaznaczyć, że Welski jest pod moją opieką!
— Cóż to znowu ma znaczyć? — spytał Leszczyc, spojrzawszy nań z góry.
— Powinien pan zrozumieć!
— Ja? Sądzę, że się pan upił... panie... jak się pan tam nazywa... i najlepiej zrobi, gdy opuści mój stolik!
Den, nie tylko nie zastosował się do tego życzenia, ale począł przemawiać przyciszonym głosem, — poufale.
— Hm... opuścić stolik?... Otóż, coby to było, gdybym zaczął opowiadać, żem widział hrabiego Leszczyca, jak zmawiał się z jakimś andrusem przed „Mordownią“?.
— Zwarjował pan!
— I dawał pieniądze za to, aby ten napadł na Welskiego!
— Proszę się wynosić!
— Zaraz... a podpisik na pokwitowaniu!
Ostatnie słowa detektywa wywarły wpływ magiczny. Hrabia, który już zamierzał wszcząć głośną awanturę, kazać wyprowadzić przez kelnerów z sali Dena, a może go nawet uderzyć — drgnął i pohamował się nagle. Stanowczo tamten za dużo wiedział i wywąchał to właśnie, czego Leszczyc, obawiał się najbardziej. Czyżby?
— Panie Den — rzekł, zupełnie zmieniając ton a nawet przypomniawszy sobie nazwisko detektywa — mówi pan tak, że nic zrozumieć nie mogę. Gdy jedynie napomykał pan o Welskim, obchodziło mnie to mało a sama forma odezwań była tak dziwaczna, żem się uniósł... Co się tyczy testamentu, słucham spokojnie, bo ta sprawa tyczy się mnie blisko... Więc?
— Bardzo się cieszę — odparł Den, drwiąco — spokój nigdy w rozmowie nie zaszkodzi! Co zaś się testamentu tyczy, to chciałem zaznaczyć, że Welski o nim nigdy nie wiedział i wiedzieć nie mógł, bo z otrzymania kopji ktoś za niego pokwitował, zabierając jednak sam dokument...
— Któż mógł podobnie postąpić? — zapytał Leszczyc, choć wszystko w nim drżało.
— Sądzimy, że ekspertyza to ustali... Wszak podpis sfałszowany jest w naszem posiadaniu...
— I na nikogo nie pada podejrzenie?
— Hm... hm... chwilowo na nikogo!
Mimo, iż słowa detektywa znajmiły, że nie podejrzewa nikogo, spojrzenie i głos wtórujące słowom takiej były treści, że każdy łatwo mógł pojąć, że Den nie tylko żywi określone podejrzenia ale i zna doskonale osobę, na którą podejrzenie pada. Leszczyc poczuł, iż usuwa mu się grunt z pod nóg, postanowił jednak wygrać ostatni atut.
— Cóż? — rzekł — podpis na zawiadomieniu sfałszowany? Bo ja wiem — nieco dziwne... Co komu potem? Wszak nie sfałszowano testamentu!
— Lecz jeśli okaże się, że ten podpis sfałszował ktoś bliski, pragnąc dla jemu tylko wiadomych celów, wykorzystać nieświadomość Welskiego?
— Mnie może pan ma na myśli?
— A choćby i tak było!
Zaległo milczenie.
— Panu, jako detektywowi — wreszcie ozwał się hrabia — wolno przypuszczać, co się żywnie podoba. Moje porozumienie z apaszami? zamachy na Welskiego? sfałszowany podpis? Hm... no i co dalej?... Wszystko to trzeba udowodnić, a gdyby nawet udowodnić się dało... Welski, jako karany sądownie, zapisu nie otrzyma!...
— Otóż to właśnie! Tedy...
Detektyw umilkł i zrobił pauzę.
— Tedy — przemówił na nowo — proponuję wyraźnie... co wiem, utonie jak w grób... zapis zaś przypadnie Welskiemu!
— Co takiego?
— Wszak powiedziałem wyraźnie!
Leszczyc uniósł się nieco od stolika.
— Szantaż! — syknął.
— Może i szantaż. Daję dwa dni do namysłu.
Detektyw skłonił się i wyszedł. Był już po temu czas najwyższy, bo sąsiedzi poczynali się przysłuchiwać coraz bardziej gwałtownej rozmowie.
W pół godziny później — Leszczyc pędził do Bilukiewicza.


XII.
PODWÓJNA ZASADZKA.

Kiedy Leszczyc zadzwonił do mieszkania Bilukiewicza i ten sam mu drzwi otworzył — wnet zauważył, że kasjer ma jakiegoś miłego gościa, bo w przedpokoju wisiało niewieście palto.
— Zajęty jesteś?
Panna Mary zechciała łaskawie mnie odwiedzić?
— Mary?... Ta dziewczyna?... Wszak wiesz już, kim ona jest!
— Cóż z tego, bardzo miła kobieta!
Spojrzał ze zdumieniem na przyjaciela — toć obaj od dwóch dni wiedzieli wszystko o rzekomej kinematograficznej artystce, — a wiadomość tę, zarówno, jak i wiadomość o zamieszkiwaniu Welskiego u Balasa, zdobył hrabia od owego draba, któremu dwukrotnie zlecał napadać na kuzyna.
— Dziwię się... — począł — wypraw ją jaknajprędzej! Mam ważne wiadomości!
— Chcesz mi powiedzieć, że się „tamto” nie udało?.. Już wiem... Zaczekaj, mnie lepiej się uda!.. Wejdź cicho do kuchenki...
Leszczyc nie wiele rozumiał, lecz usłuchał polecenia Bilukiewicza. Bez szelestu, znalazł się wewnątrz mieszkania i zniknął w kuchence, podczas, gdy kasjer, rzuciwszy parę głośnych zdań w stronę pustej klatki schodowej, jakby się z kim żegnał, powrócił do pokoju.
— Kto to był? — zapytała Mary, gdyż ona to w rzeczy samej znajdowała się u kasjera.
— Et, nudziarz! Leszczyc!
— Już poszedł?
— Oczywiście, czyż po raz drugi, miał nam zepsuć wieczór?
Widać było, że kasjerowi musi bardzo zależeć na pannie Mary, bo wystąpił z jeszcze wspanialszem, niźli ongi przyjęciem. Stół był zastawiony, rzekłbyś do ślubnej uczty i nie brakło na nim ani kwiatów, ani drogich trunków, ani przeróżnych słodyczy i owoców. Snać od dłuższego czasu musiała urocza osóbka już bawić w Bilukiewicza i należyty hołd oddano i winom i smakołykom, gdyż świadczyły o tem na pół opróżnione butelki, niedopite kieliszki i nieład, panujący na stole.
Panna Mary siedziała, swoim zwyczajem, niedbale na kanapie, podkuliwszy nóżki i ćmiła papierosa — kasjer zajął tuż koło niej miejsce i począł się przymilać, wznawiając, przerwane miłosne oświadczyny.
— Moja ty ślicznotko, moja ty cudna gwiazdeczko filmowa — mówił, oblizując się rozkosznie i wykrzywiając, niby istny szympans, swe szpetne oblicze — jaka ładna panienka, pozwól się staremu wujaszkowi choć raz pocałować!
— O, powoli — udała oburzenie — tak zaraz nie można! Napijmy się jeszcze, a potem, na wety.... może zgodzę się dać buziaka! — Nalała dwie duże szklanki koniaku do pełna i trąciwszy się z podtatusiałym adoratorem — swoją niosła do ust.
— Ale Mary, złota, ja nie mogę...
— Pij...
— Kiedy się ululam....
— Nie nudź! Ja piję duszkiem... za naszą miłość, wujaszku, to i ty, w tej chwili, masz wypić... inaczej pomyślę, że mnie nie kochasz!
Rad nie rad, musiał ustąpić Bilukiewicz podobnemu wezwaniu. Zachęcony przykładem czarującej uwodzicielki, jął sączyć trunek do końca — podczas gdy ona, kręcąc się na swem miejscu i śmiejąc — zręcznie wylała za kanapę niemal całą zawartość szklanki.
— Ot, tak to lubię! — zawołała, widząc, że kasjer stawia pustą szklankę na stole.
Jeśli zamierzyła spoić Bilukiewicza, skutek rychlej nastąpił, niźli spodziewaćby się było można. Musiał nie przywykły być do picia, zresztą podobna porcja wychylonego koniaku, oszołomiłaby każdego. Siedział teraz zaczerwieniony, oczy poczynały mu błyszczeć nienaturalnie i nabrał jakiejś rzeźwości niezwykłej.
— Jakaś ty ładna — bełkotał — jaka ładna... o... wujaszek będzie cię kochał zawsze, wszystko dla malutkiej uczyni, wszystko... kupi, co zechce...
— A dużo ty masz pieniędzy, wujaszku?
— Oho... ho... wystarczy... A ile pieniędzy przez moje ręce przechodzi.. ho.. ho...
— Wszak jesteś kasjerem?
— Tak, w bardzo bogatej fabryce, Drohojowskiego...
— Tyle pieniędzy, powiadasz?
— Po paręset tysięcy, na wypłaty...
— A często u was bywają te wypłaty?
— Jakaś ty ciekawa dziecinko, zawsze w soboty... Co to dziś mamy? acha, środę... no to w piątek rano podejmę pieniądze, zostawię je przez noc w kasie, a rano, w sobotę, będę wypłacał..
Dziewczyna mało nie krzyknęła z radości, tak niespodziewanie łatwo szedł jej wywiad. Zadowoloną była, iż udało jej się spoić Bilukiewicza, bowiem język rozwiązał mu się na dobre. Nie zdradzając jednak swej radości, obojętnie dalej pytała:
— A dużo tam tego będzie?
— Przeszło trzysta tysięcy... Ale, przestań nudzić, pozwól dziecinko, lepiej się pocałować... co cię obchodzą sprawy naszej fabryki?
— Czekaj, czekaj, wujaszku... to strasznie ciekawe... i gdzie ty trzymasz tyle pieniędzy?...
— Jakto, gdzie?... w kasie...
— No, to ta twoja kasa musi być dobrze strzeżona... muszą jej pilnować wielkie psy...
— Jakie psy! — roześmiał się z rzekomo naiwnych zapytań dziewczyny — skąd w kasie psy? Jest jeden stróż, ale i ten idzie spać po północy...
— Tak... stróż idzie spać po północy! Ale tam muszą być... takie żelazne ściany, albo — zrobiła szeroki, pojaśniający ruch ręką — w ścianach armaty... jakto widziałam na jednym filmie...
— Oj, dzieciaku, dzieciaku, całą mądrość czerpie z kina! Żadnych żelaznych ścian u nas niema, ani armat, ani gazów trujących. Nasz zarząd mieści się w zwykłym pałacyku na Wolskiej, na pierwszem piętrze mieszka dyrektor, parter zajmują biura...
— I wy się nie boicie napadu... takich strasznych ludzi... bandytów z bombami?
— Bandytów z bombami! — śmiał się na cały głos — ach ty moja maleńka artystko — takie napady, na szczęście, wydarzają się rzadko w Warszawie. Zresztą, nie wiem, czy panom bandytom opłaciłoby się przyjść — normalnie kasę zastaliby pustą... Musieliby wiedzieć, kiedy większe przechowujemy sumy pieniężne. A tej informacji może jedynie udzielić dyrektor, lub ja... Dyrektor, sądzę, napewno im się nie zwierzy, ani ja również!
— Napewno, wujaszku! O poznałam cię, bardzo trudno z ciebie coś wyciągnąć!
Zaległa cisza.
— Istotnie! — ozwał się po chwili, jakgdyby do głowy przeszło mu nagłe spostrzeżenie — istotnie okraść nas nie byłoby tak trudno... wypiłować kraty w drugiem oknie z lewej strony, zasłania je od ulicy nawet drzewo, bo nasz pałacyk jest w ogródku, wejść przez okno... a tam zaraz stoi kasa... Kasę tą, coprawda, należy wyłamać, kto nie zna hasła... ale dla złodziejów robota nie trudna... Ale jestem spokojny, do głowy im nie przyjdzie nas okradać! — zakończył swe refleksje.
— A co to jest hasło, wujaszku? — zapytała dziewczyna, która niby bawiąc się obojętnie szklanką, w rzeczy samej śledziła każde słowo.
— Wyraz na który nastawić należy, aby otworzyć kasę! To tajemnica, tego ci nie powiem, dziecinko!
— Mnie, mnie, kotusiu, nie powiesz? Fe, jaki niedobry, a komuż jabym mogła powtórzyć?
— Co prawda i to racja! Nastawiam coraz na inny wyraz. Ażebyś wiedziała, jak cię lubię malutka, odtąd nastawiać będę na twoje imię — „Mary”.
— Klasa! Mój złoty wujaszek! No pocałuj, pocałuj! A teraz nie zawracajmy sobie głowy kasami... Wypijmy jeszcze likieru...
— Wypić! Hm... można...
Bilukiewicz dał się, nawet bez wielkiego oporu, namówić na ostatni kieliszek, — i tu była jego zguba.
Wypił, spojrzał dokoła błędnym wzrokiem, coś bełkotał jeszcze, chciał się wdzięczyć do Mary — ale głowa mu opadła na piersi — i po chwili pokój rozbrzmiewał od głośnego chrapania.
Spojrzała nań z nieokreślonym uśmiechem, ubrała się śpiesznie i za chwilę już biegła po schodach, stukając wysokiemi obcasami.

Ledwie zatrzasnęły się drzwi za odchodzącą Mary, rzekomo pijany i pogrążony w sen głęboki Bilukiewicz, porwał się raźno ze swego miejsca i zawołał w kierunku kuchenki, w której się ukrywał Leszczyc.
— Możesz wejść!
Hrabia wszedł do pokoju i ze zdziwieniem spojrzał na przyjaciela.
— Więc, nie jesteś...
— Nie jestem urżnięty — ten przerwał, poczynając się śmiać. Skoro ona mogła wylać swój koniak i ja, toż samo, uczyniłem równie sprytnie?...
Wskazał ręką na podłogę a smuga złocistego trunku, świadczyła o prawdzie jego słów.
— Teraz rozumiesz?
Leszczyc pokiwał głową, jakby tym ruchem składając niemy hołd przebiegłości przyjaciela.
— Domyślam się twej gry — rzekł — lecz czy ona się uda?
— Napewno się uda! W piątek wieczór — mówił z naciskiem, powoli wymawiając każde słowo. — Balas, razem ze swą czcigodną pomocnicą Mańką, dokonają włamania w fabryce Drohojowskiego... i zostaną przyłapani. Towarzyszyć im, zapewne, będzie Welski...
— Sądzisz, że się zgodzi?
— Siłą go zmuszą... a nawet, gdyby im się to nie udało i pozostał w domu, natychmiast po zatrzymaniu przestępców, nastąpi rewizja w mieszkaniu Balasa... i Welski, czy tak, czy inaczej, poczytywanym będzie za jego wspólnika. Proste?
Błysk podziwu zamigotał w oczach Leszczyca.
— Genialne!
Bilukiewicz, nie zwracając uwagi na pochwałę, wyjaśniał dalej.
— Gdy Welski wpadnie poraz drugi, Den się nie ośmieli go bronić... i nareszcie, na zawsze zostanie załatwiona sprawa nieszczęsnego spadku.
— Należy koniecznie unieszkodliwić Dena — począł hrabia, który wciąż jeszcze był pod wrażeniem niedawnej rozmowy. Jął opowiadać przyjacielowi, jak detektyw zaczepił go w „Palace Hotelu”, napomknął o napadach, napomknął o sfałszowanym podpisie, zupełnie niedwuznacznie dając do zrozumienia, iż podejrzewa Leszczyca, wreszcie wprost żądał zrzeczenia się zapisu na korzyść Welskiego, obiecując wzamian zaprzestać dalszych dociekań.
— Cóżeś mu odpowiedział? — zagadnął kasjer z niepokojem.
— Nazwałem go szantażystą! Odszedł, grożąc, iż daje mi do namysłu dwa dni a później...
— Rozpocznie walkę! Przebiegła sztuka ten Den i to są jego ulubione sposoby psychologicznego zastraszenia przeciwnika... Zaręczam ci, że nic nie wie, domyśla się zaledwie nieco! Że napadł na Welskiego łobuz z twego polecenia? — domysł tylko... Żeś sfałszował pokwitowanie? — również domysł... Dopiero sprawa byłaby jasna, gdyby mógł wykryć, w jaki sposób w banku zginęły pieniądze... ale nad tem może sobie łamać głowę aż do końca swego żywota... i nie ustali nic...
Leszczyc, pod wpływem słów przyjaciela, poczynał się wstydzić swej chwili słabości, podczas rozmowy z detektywem. Żałował, że nie odpowiedział mu znacznie ostrzej, nie kazał wprost odejść od stolika, jak to początkowo zamierzył i więcej jeszcze nie podkreślił swego oburzenia. Sytuację, wprawdzie, ratowało pomówienie Dena o szantaż, lecz odpowiedź detektywa, nie świadczyła, by miał się temi słowy przejąć zbytnio. Winien był Leszczyc zareagować znacznie mocniej. Rację miał Bilukiewicz, cóż grozić mu mogło? Tak, musi na przyszłość więcej panować nad sobą!
— Grunt silne nerwy — mówił przez ten czas kasjer — jeszcze parę dni a jesteśmy uratowani... będziemy mieli pieniądze!
— Jakto, będziemy mieli pieniądze? — powtórzył, nie rozumiejąc słów przyjaciela, Leszczyc.
— Te z kasy! Ty z niemi wyjedziesz!
Leszczyc osłupiał.
— Przecież kasa będzie pusta!
— Oczywiście pusta — uśmiechnął się — ale pieniądze, — trzysta kilkadziesiąt tysięcy — ja podejmę i przejdą one do naszej kieszeni!
— Jakto? Zrobi się awantura! Wszak, przy włamywaczach policja nic nie znajdzie?
— Pięknie! Ale niechaj Balas udowodni, że nie miał jeszcze jednego wspólnika, który niepostrzeżenie umknął ze zrabowaną sumą? Ja zeznam, że pieniądze znajdowały się w kasie!
Leszczyc coraz więcej oczy otwierał z podziwienia nad niebywale zręcznym planem Bilukiewicza. Za jednym zamachem pogrążało się Welskiego ostatecznie i zdobywało łup znaczny, zwalając całkowicie winę na przestępców.
Kasjer wyjaśniał dalej projekt, aż co do najdrobniejszych szczegółów.
— Wyjedziesz z pieniędzmi do Gdańska i tam je zdeponujesz na conto, które ci wskażę... Później się podzielimy... Tak będzie lepiej i bezpieczniej. Moją zasadę znasz — most a pod mostem żelazna siatka — wtedy nie wpadnie się nigdy! Ja się zwolnię z pracy u Drohojowskiego...
— Zamierzasz wziąść urlop?
— Nie, zwolnię się całkowicie! Dość mam tego udawania, dość tej przymusowej cnoty... Pięćdziesiąt lat zginania karku i wiecznej maski na twarzy! Długom czekał na dogodną chwilę, wreszcie nadeszła! Pragnę żyć, bawić się, pragnę kobiet, miłości...
Choć słowo „miłość” komicznie brzmiało w ustach Bilukiewicza, nie uśmiechnął się Leszczyc, jeno skinieniem głowy przytwierdził tym zamierzeniom.
— Rozumiem! To co... teraz... wraz z częścią przypadającą na ciebie zapisu, wedle naszej umowy, byt wygodny zapewnią...
— Tak! Ty zaś również będziesz zabezpieczony i możesz się dalej starać, lub nie — o rękę Drohojowskiej! Jak tam postępują twoje sprawy?
— Tak sobie!
Leszczyc, gdyby chciał być szczery, musiałby przyznać, że jego sprawy miłosne w stosunku do Reny Drohojowskiej postępują zupełnie źle. Choć od oświadczyn upłynął zaledwie jeden dzień — panna, gdy dziś z rana przybył w odwiedziny — potraktowała go tak ozięble, tak starała się go pozbyć — iż co do jej uczuć istotnych, nie mógł się łudzić ani chwili.
Zbyt dobrym był hrabia znawcą kobiet, by nie zrozumieć, że daleką jest od zakochania a tylko ta droga, przez jej serduszko, prowadziła do miljonów Drohojowskiego. Ponieważ jednak, Bilukiewicz, wielki do niedawna nacisk kładł na to małżeństwo — nie chciał go drażnić i dał ogólnikową odpowiedź.
Musiał kasjer, z miny Leszczyca się domyślić, że sprawy stoją nie tęgo — a wraz z nowemi projektami — rychłem, za dni parę zagarnięciem wielkiej sumy — marjażowe, odległe zamierzenia stawały się mniej aktualne, bo rzekł:
— Będziesz miał nawet tyle, że nie potrzebną ci do szczęścia się stanie bogata żona i nie będziesz znosił niczyich kaprysów! To, nam obu, do końca życia wystarczyć powinno...
Tak samo myślał i Leszczyc i tem więcej radowały go słowa przyjaciela, iż nie nalegał więcej on na niepewne małżeństwo...
Gdy po odejściu Leszczyca, Bilukiewicz pozostał sam, potarł ręką czoło i coś mruknął, jak człowiek, który przypomina sobie o bardzo ważnej, jeszcze nie załatwionej sprawie. Mimo, iż godzina była późna — bo druga w nocy blizko — przysunął maszynę do pisania, wyjął papier i powoli, z namysłem, wystukiwał zdanie po zdaniu. Dwa razy podarł napisanie i wnet zaczynał od początku.
— Tak będzie dobrze!... — wreszcie wyszeptał, kończąc swą pracę.
Raz jeszcze przeczytał, złożył arkusik i wsunął w kopertę. Na kopercie widniał napis:
„Do Urzędu Śledczego, Daniłowiczowska.“


XIII.
ZAMIERZONA WYPRAWA

Zgodnie z przewidywaniami detektywa obudził się Welski nazajutrz z silnym bólem głowy, ogłupiały nieco i długo zbierał myśli w pewien porządek, zanim uświadomił sobie i przypomniał wszystkie szczegóły wczorajszej przygody. Pomijając nawet, oszołomienie spowodowane ciosem, otrzymanym w czasie zdradzieckiej napaści, rewelacje Dena o wrogach, testamencie, jakiejś dokoła jego osoby toczącej się walce i tak mogły w głowie pomięszać nie mało. Gdy wczoraj powrócił — Balas aż jęknął ze zdumienia i jął się gorliwie krzątać. Zapomniał widocznie na chwilę i o swej do towarzysza urazie a może poczytywał, że to co go spotkało jest słuszną karą losów i sprawiedliwie, ten cios na głowę Welskiego spada, choć nie z jego ręki pochodził. Lecz trudno było tak pozostawić gościa. Kładł kompresy na głowę, wspólnie z małżonką ułożył do łóżka — a po swojemu wytłomaczył napad, twierdząc, iż to spowodowała go zazdrość o Mańkę. Zły był nawet na „Felka Malowanego”, co śmiał tak bezczelnie się rzucać na pupila, pod jego znajdującego się opieką i raz po raz pocieszał:
— Już ja jemu, cholerze, odpłace... wincej takich śtuk nie wyrychtuje!
Mimo tych jednak pozornych dowodów troskliwości, nie dowierzał już Welskiemu, doszedł do przekonania, że do „obrozumienia nie przyńdzie“ — i sam nie wiedział, co dalej z nim począć.
Welski nie ponawiał wczorajszej rozmowy, bo nie miał powodu jej ponawiać. Choć łudził się, co do przyjacielskich intencyj swego gospodarza i sądził nadal, że ten nie odmówiłby mu swego poparcia — nie domyślając się, jaka to burza gniewu o mało nie rozpętała się nad jego głową i co naprawdę Wawrzon myślał o nim — lecz obecnie, nie miał potrzeby zwracania się do niego o pomoc. Za parę godzin miał odwiedzić detektywa... Wprawdzie jeszcze nie rozumiał, jaki to na jego korzyść uczyniono zapis — ale był pewien, że nie pozostawi go Den w tem dwuznacznem środowisku i rękę poda do nowego życia. W takich warunkach przyjmowanie pożyczki od Balasa, przyjmowanie pieniędzy, pochodzących z mętnego źródła, stawało się zbytecznem — i zamierzał on, unikając wszelkiej rozmowy, wprost opuścić Wawrzona, zawiadamiając go, jeno później, o tem listownie.
Leżał, snując te weselsze zamiary na przyszłość a spojrzawszy na ścienny zegar — stwierdził, że jest dziesiąta rano. Za godzinę mógł udać się do Dena. Mimo dotkliwego, bólu, już miał unieść głowę od poduszki i począć się ubierać — gdy rozległ się stuk do wejściowych drzwi, a z za nich się ozwał wesoły kobiecy głos:
— To ja! otwórzcie!
Poznał ją wnet — w odwiedziny przybywała Mary. Przymknął oczy, udał, że głęboko zasnął, nie pragnąc się wdawać w rozmowę i sądząc, że ten jego pozorny sen, skróci jej bytność, bo wszak przy niej nie mógł się ubierać.
Wpadła z wielkim impetem do pokoju, znać było, że jest w znakomitym humorze i przynosi wieści niezwykłe.
— Wawrzon — wołała niemal od progu — klasa, że cię zastaję! Zaraz zacznę opowiadać, tylko dawaj papierosa! Ale, co to?
Wskazała na otomanę, na której leżał Welski z obwiązaną głową, odwrócony do ściany i rzekłbyś pogrążony w śnie głębokim.
— Co mu się stało?
— Ano, śpi! odparł Balas z flegmą.
— Widzę, że śpi. Ale czemu ten bandaż, czy go kto zranił?
Wawrzon jął wyjaśniać:
— Trochę go pocharatał ten pentak.. no Felek... i ja se kombinuje, bez ciebie, bez zazdrość... Ale nic jemu nie bendzie... mały melon na łbie, rozlizie sie migiem... Swój, toby już gorzałę pił i tańcował, a taki jenteligent, to zara umiera....
— Przezemnie? — zawołała żywo — przezemnie, powiadasz, czepia go się ten łobuziak? Możliwe! Słuchaj Wawrzon, musisz z tem raz koniec zrobić!
— To sie wi!
Podeszła blizko do kanapy, pochyliła się nad leżącym i patrzyła nań z jakiemś serdecznem oddaniem.
— Biedactwo! — szepnęła cicho.
— Ty sie nad nim tak nie lituj — szorstko oświadczył Balas, który obserwował tą całą scenę — fałszywy on pies, a na ciebie... gadać po prawdzie... to kicha!..
Dziewczyna drgnęła, jakby ją kto niebacznie udrasnął głęboko. Wyprostowała się i podeszła do Balasa.
— Nie rozumiem? Jeśli masz mi coś do powiedzenia, to zaraz mów, tylko ciszej, bo go obudzisz!
Skinął głową, nachylił się i począł powtarzać treść wczorajszej rozmowy. Jakiś ogrom bolesnego rozczarowania przemknął w wyrazistych oczach dziewczyny, który wnet się zmienił błyskiem gniewu.
— To tak!.. Pragnie wyjechać...
Opamiętała się jednak wnet i znowu w nią wstąpiła otucha. A może z nią właśnie pragnie opuścić Warszawę, może nie mówił o tem Balasowi, nie chcąc, aby ten był wtajemniczony w ich zamiary? Trzeba raz jeszcze rozmówić się z nim szczerze, wszak i wtedy nie dał stanowczej odpowiedzi.
Usiadła, zapaliła papierosa i zaciągnąwszy się parokrotnie dymem, rzekła pozornie spokojnie.
— A czort go bierz! Nie jeden na świecie! Ale słuchaj Wawrek, ja w ważniejszej sprawie przychodzę! — Skinęła ręką, aby się zbliżył, a gdy zajął tuż koło niej miejsce, jęła przyciszonym głosem wykładać.
Mówiła mu o swojej wczorajszej wizycie u Bilukiewicza, opowiadała, jak jej się udało upić kasjera i wyciągnąć z niego wszystkie potrzebne wiadomości, jak, sam nie wiedząc kiedy, wygadał się jej i o trzystu tysiącach i o rozkładzie fabrycznego lokalu i o haśle, na które była zamkniętą kasa, wreszcie nadmieniła, że do stracenia niema ani chwili, bo dziś jest środa, a włamania należy dokonać z piątku na sobotę w nocy, a więc pojutrze.
— Morowa dziewucha! — zawołał, z radości klasnąwszy w dłonie Balas — a to ci morowa! Jak rany, strajlowała starego drania... A nie napuszczasz ty na wodę? — dodał, jakby tknięty wątpliwościami, z powodu aż zbytnio dokładnego „wywiadu“.
— Dla czego miałabym blagować? Wszystko ci powtórzyłam wiernie, nic nie dodając! Wszak już powiedziałam, że Bilukiewicz był pijany!
Welski nie spał. Z początku jednak, nie wiele zwracał uwagi na rozmowę, raz, że była prowadzoną szeptem, po drugie, że zamierzając lada chwila opuścić Balasa nie chciał nic wiedzieć o jego kombinacjach, by później nie stanąć przed ciężkiem zagadnieniem, czy go zdradzić i w ten sposób zapobiec jakiej złodziejskiej wyprawie, czy też milczeć i stać się mimowolnym uczestnikiem przestępstwa. Leżał, myśląc zgoła o czem innem i liczył sekundy niemal, rychło li zakończy się narada i będzie on mógł się ubrać i pospieszyć do Dena.
Lecz w miarę, jak pod wpływem śmiałego planu i nadzieji bogatego łupu ożywiała się rozmowa Balasa z Mary i padło w niej parękroć nazwisko Bilukiewicza, drgnął i nadstawił ucha. Jeśli jeszcze mu się zdawało, iż się przesłyszał — to ostatni głośno rzucony wykrzyknik przez Mary, nie mógł nasuwać żadnych nadal wątpliwości. Najwyraźniej mówili o kasjerze.
— Może i lepiej — prawiła teraz, wskazując w kierunku Welskiego — że nie wie! Oni go dobrze znają, rozmawiali o nim!
— O nim?
— Najwyraźniej, o jakimś testamencie!
Welski mało nie podskoczył na swem posłaniu, z trudem zachowując nadal spokój. W głowie błysnęła mu nagle myśl, aby udać, iż tylko co się obudził, wmięszać się do rozmowy i wyciągnąć od dziewczyny, co to mógł mówić Bilukiewicz o nim i o testamencie. Jednocześnie sądził, że nie ryzykuje wiele, bo w razie, jeśli on teraz się dowie o jakiej „wyprawie”, Den, posłyszawszy od niego tą wiadomość, rychło jej potrafi zapobiec. Jęknął tedy, niby z bólu, przeciągnął się i ziewnął.
— Nie spisz! — zagadnął go Balas.
— Obudziłem się przed chwilą — skłamał, myśląc, iż chytrze bardzo kłamie — słyszałem, żeście rozmawiali o jakimś Bilukiewiczu?
— A słyszałeś? — powtórzył Wawrzon, z podejrzliwym błyskiem w oczach.
— Tak, znałem kasjera podobnego nazwiska i właśnie chciałem się zapytać...
— Nic dziwnego, że znał — zawołała dziewczyna porywczo — toć oni zdaje się wyrządzili mu dużą krzywdę i go się boją.. Mają jakiś testament, schowany jest u Bilukiewicza w kasie, tej...
Ostre spojrzenie Balasa przerwało jej dalszy ciąg zdania. Spojrzał na nią tak groźnie, że zamilkła, nie rozumiejąc o co mu chodzi.
Bo jeśli teraz skłamała, to nie na szkodę Warzona i nie mógł się on tego domyślić. Skłamała, iż testament złożony jest w kasie, aby tembardziej do wyprawy zachęcić Welskiego, sprytem kobiecym wyczuwając, iż to go z całej wyprawy najwięcej obchodzi. Jeśli zaś wraz z niemi pójść się zdecyduje, pomijając część łupu, która i na niego przypadnie, więc powiększy wspólny majątek, będą związani wspólnem przestępstwem — silną nicią, nie dającą się tak łatwo rozerwać. Lecz, czemuż tak na nią spojrzał Wawrzon? — czyżby sobie nie życzył udziału Welskiego w wyprawie?
Na Welskiego tymczasem, który nie zaobserwował tych manewrów i groźnie rzuconego spojrzenia, słowa dziewczyny wywarły zamierzony skutek. Tak go zaciekawił szczegół o zdeponowanym w kasie testamencie, że nawet postanowił udać, iż zgadza się przyjąć udział, w wyprawie byle za wszelką cenę, uzyskać upragnioną wiadomość.
— Tak, tak — zawołał, nawiązując do ostatnich słów Mary — to moi wrogowie, wiem o tem... Ale w jakiej kasie jest ten testament?
— Takiś ciekawy? — mruknął Balas.
— Oczywiście?
— A co?... możebyś i ty, derechtor, z nami poszedł?
— Dlaczego nie! Muszę tylko wiedzieć dokąd?
Balas zaczął się cicho śmiać.
— Widzieliśta frajera, jak sie wycwanił? Pójść, może i pundziesz... ale dokąd.. to się dopiro tamuj dowisz...
Welski zamilkł, zły na siebie. Zły był, że wdał się niepotrzebnie w rozmowę, wzbudzając tylko podejrzenie Wawrzona, bo widać było najwyraźniej, że ten go o coś podejrzewa.
Zresztą, sam to nawet zaakcentował, rzucając po chwili.
— Nie bądź za mądry dla mnie, bracie!
Mary zmięszana milczała, nie chcąc narazić się, jaką niepowołaną uwagą, na gniew Balasa. Znając go dobrze, wiedziała, iż jest on gniewu blizki a w takich chwilach bywał straszny. Welski tymczasem, się zastanawiał czy warto się tłómaczyć i wypytywać dalej, lecz doszedł do wniosku — również nieco poznawszy Balasa, że więcej nic się nie dowie — jeno większe może wzbudzić podejrzenia, zaś na usprawiedliwianie się był zbyt dumny. Niezadługo da do rozwiązania detektywowi tą zagadkę.
— Chciałbym wstać — począł, przechodząc na inny temat — będę musiał wyjść!
— Wyjść? — drwiąco zapytał Balas — a dokąd to derechtor sie taska?
— Mam pewną sprawę... może otrzymam pracę — skłamał, nie chcąc go wtajemniczać w odwiedziny u Dena.
— Patrzajcie go! Na wyprawę idzie a roboty szuka? Kiwasz coś, bracie!
— Ja kręcę?
Długo tłumiony gniew Wawrzona wybuchł obecnie i wyrzucił on wszystko, co oddawna miał na sercu.
— Cholera, psia jego mać! Tak on spał, jak i ja spałem! A dobrze słuchów nastawiał! Już ja cie mam na oku! Słyszy, że o jego znajomych rozmowa i jakiś jego tam u nich jenteres, to w dyrdy leci, żeby zakapować...
— Ależ...
— Stul pysk, pókim dobry!
Przeszedł się parę razy po pokoju, wreszcie przystanął przed Welskim, który uczynił ruch, jak gdyby chciał się podnieść ze swego posłania.
— Ostań sie leżeć, derechtor — rzekł ciszej, lecz tonem groźnym — bo na nijakie pentanie, to mojej zgody nima... I se pamiętaj, że do kuńca „roboty”, to ja cie, jak pragnę wolności... od siebie nie puszcze!
Welski scierpł z przerażenia, nie przewidział bowiem podobnego zakończenia rozmowy. Pojmował, że tłomaczyć się, uspokajać obecnie Balasa, oznaczałoby to samo, co chcieć ułagodzić rozjuszonego byka. Wolał milczeć i spróbować szczęścia później, choć przeklinał samego siebie i myślał z rozpaczą, że przez własną lekkomyślność i niewczesną ciekawość, nie może, jak było umówionem natychmiast stawić się u detektywa.. Pocieszał się tem jednak, że wszak zaznaczył detektyw, iż oczekiwać go będzie również popołudniu. Lecz jeśli Balas spełni swą groźbę i go wogóle nie zechce z domu wypuścić? Czy też się udobrucha? Te to myśli dręczyły go tem dotkliwej, iż z winy własnej wpadł w pułapkę.
Również i Mary milczała. Rozumiała, że stale wielce ostrożny Balas, podejrzewa obecnie Welskiego, iż ten — za cenę sprzedania ich — pragnie odzyskać ów testament, o którym jeno słyszała przelotnie. Choć wiele słów cisnęło jej się na usta i bardzo pragnęła szczerze rozmówić się z tym, z którym zamierzyła złączyć swe życie — czuła, że moment jest źle wybrany, że nawet gdyby chciała przekonywać o jego niewinności — raczej zaszkodzi, niźli pomoże i wywoła tylko nową falę gniewu Wawrzona.
Wypaliwszy więc, w milczeniu parę papierosów, a ukradkiem rzucając spojrzenia na Welskiego, który znów leżał twarzą zwrócony do ściany i niby to drzemał — cicho, bez pożegnania, opuściła mieszkanko.


XIV.
ROZCZAROWANIE PANNY RENY.

Panna Drohojowska, choć trochę trzpiot i rozkapryszona — była w gruncie bardzo dobrą osóbką... i nieco romantyczną. W czasach naszych, kiedy czytanie książek poczytywane jest za stratę czasu a nawet grzech wielki, książki pochłaniała dosłownie i to ze szczególnem zamiłowaniem, opisujące przygody i powikłania niezwykłe. Jak już spostrzedz było można, z jej rozmowy z Welskim, stale marzyła o jakim bohaterze, któryby ją porwał — lub, co lepiej jeszcze, o kimś nieprzeciętnym, któryby się w niej zakochał, nic nie wiedząc o Drohojowskiej i nie polując na jej majątek. Ów wymarzony musiał, wedle niej, być koniecznie bardzo niezwykły, przechodzić różne koleje losu, mieć naturę bohaterską, lub artystyczną — bo artystów panna Rena uwielbiała wielce, nie mając z niemi bliższej styczności — i może właśnie dla tego.
Najbliższe otoczenie panny Drohojowskiej nie dostarczało podobnego ideału. Kręciła się wprawdzie dokoła niej cała moc młodzieńców, cała plejada wykwintnych młodszych i starszych panów, lecz ci byli tak banalni, poznała ich w okolicznościach zwykłych, i z góry przewidzieć było można, że z niemi życie ułoży się w ramy dobrobytu, częstszych, lub rzadszych wyjazdów za granicę, przyjęć w Warszawie i szablonowej nudy. Nie o takim małżonku marzyła ekscentryczna panna. Przez jakiś czas istotnie, jej wyobraźnię zaprzątnął Leszczyc — zaprzątnął wyobraźnię — lecz dziwnie odpychał, mimo pozornej kultury — nie miał z nią łącznych artystycznych upodobań i było w nim coś, coś nieokreślonego, z czego nie umiała sobie zdać sprawy, co napawało lękiem, jak lękiem napawa i zmusza do ucieczki najmniejsze zwierzątko nawet, obecność uśpionego drapieżnika.
Spotkanie z Welskim bezwzględnie uderzyło pannę. Nie, aby zakochała się odrazu, bo podobne coup de foudre zdarzają się w powieściach jedynie i trudno zakochać się w kimś od pierwszego wejrzenia, zamieniwszy słów zaledwie parę. Ale podziałał on na jej wyobraźnię.
Ten był naprawdę niezwykły. Okazał jej na wyścigach wielką przysługę a później nie chciał, ani przyjąć podziękowania, ani się z nią zapoznać. Dalej, przy powtórnem spotkaniu w Alejach, ledwie dał się nakłonić do rozmowy — a iluż tyle dałoby za rozmowę z nią, sam na sam, z urodziwą panną... Potem ciekawie opowiadał...
Fantazja Drohojowskiej rozigrała się na dobre. Sama jeszcze nie widziała, czy rzekomy Orwid odegra w jej życiu poważniejszą rolę, ale ciągnęło ją do niego... A wtedy przypominała sobie spotkanie, które wyznaczyła.
— Et, nie wypada, nie pójdę!
Lecz, jeśli kobieta mówi, że nie wypada i nie pójdzie, myśląc o człowieku do którego coś ją pociąga, napewno postąpi odwrotnie. To też im bardziej zbliżał się czwartkowy wieczór i godzina szósta, tembardziej zawzinała się Rena, tłomaczyła sobie, że to nieznajomy, że w rzeczy samej nic o nim nie wie — a już o piątej pospiesznie kładła kapelusz i w domu nie zatrzymałaby jej żadna siła. Ponieważ jednak każda kobieta, która popełnia jakiś czyn, poczytując go sama za niewłaściwy, czemś usprawiedliwić się nawet przed sobą musi — pocieszyła się w duchu:
— Zaproszę go do nas i przedstawię papie!. To bardzo zacny człowiek... i napewno sława w przyszłości!
O wpół do szóstej była już Rena w umówionem miejscu. Siadła jednak, nieco opodal, aby zaznaczyć, że przyszła przypadkowo, ot tak, nieomal zapomniawszy o tem spotkaniu. Poczęła czytać książkę, raz po raz spoglądając na zegarek i ze zdziwieniem zauważyła, że wskazówka znaczy szóstą, później biegnie dalej — a jego wciąż niema. Znów poczęła czytać, lecz wnet spostrzegła, że odwraca kartki machinalnie, ledwie okiem rzuca na stronice a myśl jej błądzi zgoła gdzieindziej. Zegarek wykazywał już kwadrans po szóstej, później dwadzieścia minut po szóstej, wreszcie wpół do siódmej.
— Pójdę chyba — zadecydowała z rozdraźnieniem — nie przyjdzie! Wraz z nerwowym niepokojem i tym pragnieniem właśnie ujrzenia go choć na chwilę, łączył się i gniew — a gdy złośliwa wskazówka zegarka, umieszczonego na ręku, jęła równać się z siódmą, porwała się z miejsca tak nagle, że aż zerknął na nią ze zdziwieniem najbliższy jej sąsiad, jakiś emeryt.
— Bałwan, dureń! — określiła niewdzięcznika, który podobnie śmiał ją zawieść. — Już ja go rozumu nauczę!
Szła teraz spiesznie w kierunku domu. Choć i tak prędzej, czy później wsiąść musiała w tramwaj, czy samochód, bo na Wolską było zbyt daleko — uprzednio krótką przechadzką pragnęła uspokoić ogarniające rozdraźnienie. Wyładowywało się ono stopniowo zarówno w ruchach zamaszystych i szybko stawianych krokach, jako też gradzie myślowych epitetów, rzucanych na głowę Welskiego-Orwida. I długoby mu zapewne życzyła wszelkich nieszczęść za jego przeniewierstwo, gdyby nagle z zadumy nie obudził jej męski głos.
— Witam panią!
Drgnęła, sądząc, iż zapóźniony ją dogania — lecz poznała wnet, iż głos to inny — przed nią stał Leszczyc.
— Ach, to pan... — powitała go niezbyt zachęcająco.
— Czy pozwoli pani sobie towarzyszyć?
— Proszę! Choć niezadługo zamierzam wsiąść w samochód!
— A może przeszkadzam?
— Nie!
Leszczyc był dobrym psychologiem, tak jednak przywykł przez dni ostatnie do różnych kaprysów panny, że nie zraziły go oziębłe odpowiedzi. Zresztą, zamierzał wyświetlić raczej sytuację, w związku z planowaną „wyprawą” i wywnioskować, czy dalsze konkury wogóle są celowe. Gdyby dziś spotkała go odmowna odpowiedź, nie zmartwiłby się zbytnio, mając znakomity pretekst do wyjazdu zagranicę ze zrabowanemi pieniędzmi — wyjeżdżałby, jako człowiek zbolały, odtrącony przez ukochaną, słowem cierpiętnik miłosny.
Przyłapawszy tedy Drohojowską, której nigdy przyłapać nie mógł w domu, odrazu poruszył drażliwy temat:
— Unika mnie pani w ostatnich czasach?
— Nie ja unikam, tylko on mnie unika! — mimowolnie wyrwało się Renie, która wciąż myślała o tym drugim.
Leszczyc, ze zdziwienia, aż przystanął.
— Nie rozumiem!
— I nie trzeba! — odparła Rena, która najchętniej byłaby teraz Leszczyca wrzuciła pod tramwaj.
— Pani tak dziwnie odpowiada!
— Odpowiadam, jak umiem! Et, nudzi mnie pan!
Właściwie po tym wstępie nie pozostawało nic innego, jak zdjąć kapelusz, skłonić się i odejść. Leszczyc, jednak, może mimowolnie, może chcąc sprawę doprowadzić do końca, wypowiedział zdanie, które pociągnęło za sobą niespodziane skutki:
— Doprawdy, po tem, com usłyszał, nie pozostaje mnie nic innego, jak raz na zawsze zrezygnować z moich zamiarów!
— Jakich zamiarów?
— Zostania mężem pani!
— Ha... ha... ha...
Panna zanosiła się od śmiechu, a Leszczyc przeklinał samego siebie, że nie odszedł wcześniej, naraziwszy się na to upokorzenie, gdy stała się rzecz, której najmniej oczekiwał. Bo oto, nagle spoważniała Rena, zastanowiła się chwilę, a po jej twarzyczce przebiegł cień ni to zawziętości, ni to gniewu.
— Właśnie myli się pan — zawołała — będę pańską żoną... będę... będę!...
— Pani się zgadza? — wybełkotał zdumiony.
— Tak... tak... tak... Proszę przyjść jutro, pojutrze... tak... tak... A teraz do widzenia, bo wsiadam do taksówki!
I nim szczęśliwy narzeczony zdołał się obejrzeć, odjeżdżała nie rzuciwszy okiem na niego. Leszczyc stał przez chwilę z otwartemi ustami i dopiero, po upływie dobrych paru minut, powrócił do zwykłego, pełnego pewności siebie wyglądu.
— Dobrze mu tak, dobrze — cieszyła się panna, choć w oku połyskiwała łezka — będę żoną Leszczyca!.. A temu Orwidowi poszlę zaproszenie!.. Niech się wścieknie!.. Jutro zaraz w biurze adresowem wynajdą, gdzie mieszka...
W taki sposób Welski pchnął Drohojowską w ramiona Leszczyca... niestety, tegoż dnia, drugiemu jeszcze człowiekowi sprawił duże rozczarowanie.

Detektyw napróżno oczekiwał na Welskiego. Wreszcie, przypuszczając, iż ten może więcej ucierpiał w czasie wczorajszej napaści, niźli na pierwszy rzut oka wydawaćby się mogło i z tego powodu zmuszony jest pozostać w łóżku — postanowił go odwiedzić.
Około piątej wybrał się na Bednarską.
Gdy przybył na miejsce, przystanął przed kamienicą i dłuższą chwilę rozmyślał, jak zręczniej wypadnie — czy przódy dokonać wywiadu u dozorcy, czy też wprost udać się do mieszkania Balasa? Zdecydował się na to ostatnie i szybko przeszedłszy bramę, już miał wstąpić na schody, kiedy tuż przed sobą ujrzał Wawrzona.
— Pan wychodzi? — zaczepił go, nie zamierzając ze swej wizyty czynić tajemnicy. — A ja do pana!
— A bo, co? — niezbyt uprzejmie odparł Balas, wcale nie zdziwiony odwiedzinami detektywa.
— Wszak u pana mieszka Welski?
Złodziej spojrzał na niego jakoś koso, spodełba.
— Ano mieszkał — oświadczył powoli — ale go nima!
— Jakto niema?
— Jak ci poszedł rankiem, tak nie wrócił!
— Wyszedł rano?
— A tak! Za wiele on za dziewuchami lata i sam idę na miasto popatrzeć, czy chłopa, gdzie nie pocharatali! Choć on mnie i nie kolega, aleć zawsze pod opieką...
Balas patrzył teraz detektywowi prosto w oczy a w głosie jego przebijało tyle szczerości, że trudno było nadal wątpić.
— Naprawdę go niema? — powtórzył raz jeszcze Den, ale tym razem bez wielkiego przekonania.
— Co mam kłamać? Jak pan nie wierzy, idziem na górę!
Detektyw przystanął w zadumie.
— Dlaczego miałbym nie wierzyć? — rzekł — Wcale nie mam zamiaru sprawdzać! Tylko o jedno poproszę! Skoro nadejdzie Welski, zechce mu pan powiedzieć, aby bezzwłocznie stawił się u mnie! Sprawa, którą mam do niego, w żadnym razie nie narazi pana na przykrości! — dodał pojaśniająco, aby rozproszyć obawy, mogące powstać w podejrzliwym umyśle złodzieja.
Lecz Balas zaprzeczył żywo:
— Pan Den, swój chłop, wiadoma rzecz, nikomu po próżnicy, krzywdy nie zrobi!
— Więc powtórzy mu pan?
— To sie wi!
Chcąc całkowicie zjednać sobie Wawrzona, detektyw wyciągnął na pożegnanie rękę, którą ten uściskał z niezwykłym szacunkiem, snać do głębi poruszony zaszczytem, jaki go spotkał. Lecz skoro tylko odwrócił się do niego plecami Den — szybko wykonał ulicznikowski gest — tym razem wcale nie świadczący o szacunku a świadczący, że sprytnie wykierował detektywa... na dudka...
— Co raz mniej zaczyna mi się podobać ten Welski — rozmyślał powracając do domu — wtedy siedział z tą dziewczyną w „Mordowni“ i widać było, że gustuje w jej towarzystwie... Później podał fałszywe nazwisko... Dziś wyszedł rano i wcale u mnie się nie pojawił, jakby unikał... Zaiste dziwne! Czyżby w więzieniu zdeprawował ostatecznie i śród przestępców czuł się najlepiej?
Gdy tak szedł, nie wiedząc, co o tem wszystkiem sądzić, jedna jeszcze tego dnia spotkała go niespodzianka. Oto ujrzał idącego naprzeciwko Leszczyca, lecz hrabia wcale go nie usiłował wyminąć, kiwał przyjaźnie głową i pierwszy zaczepił detektywa.
— Doprawdy — oświadczył — cieszę się, panie Den, że pana spotykam i pragnę go przeprosić za moje wczorajsze odezwanie się... Tak mnie pan oszołomił swemi wywodami...
Milczał, nie rozumiejąc, czego właściwie chce hrabia.
— Ale, żeby pana przekonać — mówił tamten dalej — jak najlepszy nawet detektyw mylić się może, umyślnie pozwoliłem sobie zatrzymać pana, aby mu podać do wiadomości, iż przed chwilą zaręczyłem się z panną Drohojowską...
— Z panną Drohojowską? — powtórzył.
— Tak! Wobec tego, sam pan rozumie, jak śmieszne są pańskie przypuszczenia, żem polował na... ów spadeczek... przypadający Welskiemu.
Den ukrył grymas niezadowolenia. W rzeczy samej małżeństwo Leszczyca z jedną z bogatszych panien w Warszawie, rozbijało jego mozolnie zawiązaną sieć poszlak, a zważywszy dziwne postępowanie Welskiego — może rozbijało ostatecznie.
Skłonił się tedy głęboko:
— Nie pozostaje mi nic innego, jak powinszować panu hrabiemu!
— Dziękuję! I zapewniam, że za ową rozmowę nie żywię żadnej urazy! Każdy omylić się może! Kto wie, jeszcze i ja kiedy do pana z jaką sprawą przyjdę...
Den, choć bez wielkiego zachwytu, skinął głową.
— Tylko — dodał z uśmiechem Leszczyc — szczerze radzę, z tym moim biednym kuzynem być bardzo ostrożnym!
— Ostrożnym?
— Lepiej ja go znam, niźli pan! Sprawi on panu wielkie rozczarowanie!
Niestety, poczynał dochodzić, Den do tego samego przekonania.


XV.
W PUŁAPCE.

Po daremnych próbach wytłomaczenia Balasowi, iż ten go niesłusznie o dwulicowe postępowanie posądza, które to próby Wawrzon zbywał milczeniem, lub też pogardliwemi mruknięciami — Welski, we czwartek, postanowił uciec. Łatwiej było zamierzyć, niżli wykonać.
Wczoraj już Balas drzwi zamknął na klucz, schował klucz do kieszeni i zerknąwszy znacząco w jego kierunku, oświadczył:
— Tak bendzie lepi!
Choć w gruncie był porządnie zły, za wszelką cenę unikał awantury ze swoim gospodarzem. Nie lęk przed siłą fizyczną Wawrzona wstrzymywał go przed ostrem starciem. Wprost nie chciał, nie wyczerpawszy innych sposobów, wywoływać głośnego skandalu, zakończonego możliwą interwencją władz bezpieczeństwa, której z wielu względów sobie nie życzył — skandalu, mogącego zaszkodzić Balasowi — co byłoby równoznacznem — odpłaceniem mu się niewdzięcznością za gościnę w jego domu. Mimo, że całą duszą wyrywał się z tej klatki, mimo, iż co rychlej pragnął być u Dena, wstrzymywał się jednak i sądził, że chyłkiem mu się uda umknąć z aresztu.
Wawrzon tymczasem, spiesznie czynił różne przygotowania — w facjatce, na Bednarskiej, znikł nastrój ospałości i lenistwa, ustępując miejsca gorączkowej pracy. Wyciągał on z kątów i schówek, różne przyrządy, starannie przed okiem ludzkiem dotychczas ukryte — czyścił je, oliwił, próbował. Wkrótce leżał przed nim cały zbiór pilników, borów, szczypców, dłut, nożyc i „raków” — i na te „statki” spozierał z takiem rozmiłowaniem, z jakiem nigdy, nawet na najdroższą panią Luckę nie spoglądał.
A wszystko to czynił w głębokiem milczeniu, nie obdarzając Welskiego ani słówkiem, jakby chcąc podkreślić swój pełen nieufności stosunek do niego.
Nie rozchmurzył nawet Balasa wyjątkowo suty, tłusty i smaczny obiad, który przygotowała pani Lucka, wielce czuła w przewidywaniu „dobrego interesu“, ani nie rozchmurzyła odpowiednia ilość „wychylonych kielonków.” Wnet po obiedzie, znów zabrał się do swej „roboty”, niczem poważny uczony śród laboratoryjnych eksperymentów — i ciszę panującą w mieszkaniu — zmąciły dopiero niespodziane odwiedziny panny Mary.
Przybywała, niby to pod pozorem zasiągnięcia jakichś wskazówek od gospodarza — w gruncie, jeno pragnąc zobaczyć się z Welskim.
Po paru zdawkowych frazesach, zamienionych z Wawrzonem i siostrą odciągnęła go w róg pokoju i jęła rozpytywać.
— Jak się czujesz? Nie boli głowa?
— Dziękuję, lepiej — odparł, niezbyt zadowolony z tej troskliwości, bowiem przewidywał, że ich rozmowa zboczy na niebezpieczne tory.
— To dobrze! Cóż idziemy na „robotę”?
— A... tak! — bąknął.
— Możesz się nie lękać — uspokajała, tłomacząc po swojemu jego niechętną odpowiedź — żadnego niebezpieczeństwa! Żadnego! A zarobimy sporo.
— Hm... hm...
— Zapewniam cię! Zarobimy i wyjedziemy!
Welski postanowił wyświetlić sytuację i rozwiać złudzenia dziewczyny.
— Na „robotę“ może i pójdziemy — skłamał, nie mogąc uczynić inaczej — ale co do wyjazdu...
Spojrzała na niego z obawą.
— Nie chcesz?
— Widzisz — począł łagodnie tłomaczyć — mamy nieco różne zapatrywania na życie... sama powinnaś zrozumieć...
— Nie pasujemy do siebie?
Skinął głową.
Twarz Mary poczerwieniała. Znać było, jak przykrą jest ta odmowa, a gniew jął zalewać jej pierś raptowną a gwałtowną falą.
— Czy nie podobam ci się? — syknęła.
— Ach, nie o to chodzi! — zaprzeczył — ale namyśliłem się, nie chcę cię łudzić...
— Sądzisz, że gdy odzyskasz testament, staniesz się panem i będę ci niepotrzebną?
— Czy go odzyskam, czy nie odzyskam — w niczem to nie wpłynie na moje postanowienie!
— Łudź się dalej, że jest w kasie! — pomyślała ze złośliwą uciechą, dodała zaś głośno — czy to twoja ostateczna odpowiedź?
— Tak!
Nachyliła się blizko ku niemu, ładną twarz wykrzywił zły uśmiech i rzuciła mocno, choć przytłumionym głosem:
— Obyś, kiedy, bardzo nie pożałował!
Welski zrozumiał, że posiadł śmiertelnego wroga — bowiem kobieta podobnej zniewagi nie przebacza nigdy!
Mary wypowiedziała jeszcze — snać dla niepoznaki, parę głośnych, nic nie znaczących zdań, zaśmiała się sztucznie, podeszła do Balasa, szeptała mu coś do ucha, na co ten tylko mruknął niezrozumiale — i opuściła mieszkanie.
Znów zapanowała w pokoju poprzednia cisza. Wawrzon majstrował dalej — a Welski, wtulony w róg kanapy, zagłębił się w niewesołe dumania. Myślał najprzód o tem, że Mary zechce się mścić, choć nie wyobrażał sobie, jaką postać przyjmie ta zemsta. Później myślał, jakby najrychlej wyrwać się z tej matni i uciec do Dena, oczekującego nań, zapewne z niecierpliwością...
Wreszcie, z wielką siłą, zadźwięczało w jego świadomości wspomnienie, które przez dzień cały wciąż odpychał... Wspomnienie drażniące i uporczywe, choć w gruncie tak miłe, wspomnienie o uroczej pannie, której nawet nie znał nazwiska, kochanym trzpiocie, jak ją w duchu przezwał...
Dźwięczał mu w uszach jej słodki głos i rzucony na pożegnanie frazes — „we czwartek, o szóstej!” I choć tysiąc razy przedtem postanawiał, że na wyznaczone spotkanie nie pójdzie, że przedłużanie w podobnych warunkach zawartej znajomości, jest bez sensu, choć przekonywał samego siebie, że i ona zapomniała zapewnie o tem spotkaniu — chwilami ogarniał go niepokój, przerażenie niemal i z rozpaczą myślał:
— A jeśli przyjdzie?... oczekiwać mnie będzie napróżno?...
Wytłomaczyć Balasowi rzecz całą i prosić o godzinne choćby zwolnienie — było bezcelowem. Spojrzał na zegar. Wskazywał prawie wpół do szóstej! Welski zagryzł wargi z bezsilnej złości.
Tymczasem Wawrzon, widocznie zmęczony swą pracą, powstał z miejsca, ziewnął, przeciągnął się, zapalił papierosa, podszedł do okna i przez okno jął spozierać na ulicę. Tak patrzał przez dłuższą chwilę, aż nagle zmarszczył czoło i rzekłbyś, dostrzegł tam coś, co go bardzo zaciekawiło. I nagle, bez słowa, wypadł z pokoju, zbiegł po schodach, zapomniawszy nawet drzwi na klucz zamknąć za sobą.
— A temu, co się stało? — pomyślał.
Zapewne dojrzał jakiego kamrata i nie chcąc go wprowadzać do mieszkania, zamierzał poufną rozmowę z nim odbyć na dole. Najważniejsze — że drzwi pozostawił otwarte!
— Teraz, albo nigdy! — zadecydował...
Na palcach, cicho niczem kot, aby nie zwrócić uwagi krzątającej się w kuchence pani Lucki, Welski, z kolei, przebiegł pokój i jednym susem znalazł się na zewnątrz. Schody były puste, musiał Balas zejść na dół, może rozmawiał na ulicy, a może nawet zaszedł ze swym kolegą do sąsiedniej piwiarni, jakto było w jego zwyczaju. Zapewne, w pośpiechu, o więźniu zapomniał.
Szczerze uradowany, ostrożnie jął zstępować ze schodów. Jeśli dotrze szczęśliwie do wyjścia, będzie uratowany, bo nawet, gdyby na ulicy się natknął na Balasa, ten przy ludziach nie zechce wszczynać awantury. Najwyżej, pójdzie za nim, będzie go śledził — a wtedy łatwiej uda mu się wszystko wytłomaczyć... Dopiero wpół do szóstej, może zdąży do Łazienek... a... później do Dena.. Jeszcze parę schodów... i już widnieje czarny otwór bramy...
— Dokąd to, derechtor? — zabrzmiał tuż głos Wawrzona.
Gdy stawiał nogę na ostatnim stopniu — natknął się na powracającego Balasa. Powracał on właśnie, „spławiwszy” sprytnie detektywa. Stali tak naprzeciw siebie — Welski zmieszany — złodziej uśmiechał się ironicznie.
— Hajda, na górę! — rozkazał krótko.
— Chciałem się przejść! — starał się upozorować swą ucieczkę — toć drugi dzień bez powietrza siedzę!
— Już my się przejdziem! — odparł Balas z pogróżką w głosie.

Balas dotrzymał słowa. Choć niewiadomo dlaczego, z zapowiedzianą przechadzką, zwłóczył prawie do północy.
Nakoniec, wyruszyli z domu i jęli kluczyć odległemi uliczkami.
Balas szedł pozornie bez celu, od czasu do czasu tylko łypał okiem, niby ten na łowach wilk, co zresztą leżało w jego zwyczaju. Coraz bardziej oddalali się od centrum miasta i Welski począł zastanawiać się, czy to towarzysz w rzeczy samej idzie tak bezmyślnie, czy też go prowadzi w jakimś ukrytym zamiarze. Gdy ostatecznie się znaleźli na pustych placach, wprost zagadnął:
— Słuchaj no! Długo masz jeszcze zamiar tak wędrować? Gdzie my się znajdujemy obecnie?
— A na Placu Prezesa! — odparł ten spokojnie — coś tu, bracie, nigdy nie bywał?
— Nie — rzekł Welski, który słyszał tylko, iż Plac Prezesa jest ulubionem miejscem nożowych rozpraw różnej łobuzerji — A pocoś ty mnie tu zaprowadził?
— Ot, tak sobie!
Stał teraz naprzeciw Welskiego, spozierając na towarzysza nieco ironicznie.
— Wawrzon coś knuje — pomyślał — ale co? Może za chwilę zechce mi żebra pomacać majchrem? Licho go wie... ale... cóż to znowu?
Powietrze rozdarł ostry krzyk, krzyk człowieka wołającego o pomoc, człowieka, który się znalazł w wielkiem niebezpieczeństwie.
— Słyszysz?
— A co nimam słyszeć! — odparł Balas spokojnie.
Welski wpił się oczami w panujące na pustkowiu ciemności, lecz nic dojrzeć bliżej nie był w stanie. Wydawało mu się tylko, że o kilkadziesiąt kroków przed niemi, snują się, niby cienie, jakieś postacie. W tejże chwili krzyk powtórzył się, lecz cichszy, zamierający, zduszony.
— Wawrzon! Tam mordują człowieka! Pędźmy na pomoc!
— Zara — przytrzymał go żelazną ręką — nie tak ostro! Nie sadź nosa w nie swój jenteres!
— Ależ puść!...
— Stój ty, psia twoja mać, bo... — i Balas zupełnie niedwuznacznym ruchem wysunął z kieszeni lufę browninga...
Welski, zły, zamilkł. W dobrą pułapkę wpadłem — stwierdził w duchu — co on chce ze mną zrobić? Jestem bezbronny! — Jął łowić zdala dochodzące odgłosy — lecz tam, już się uspokoiło wszystko, a migające cienie znikły, jakby zapadły pod ziemię.
— Tera chodź! — rzekł Balas, zwalniając go z uścisku i kierując się w stronę, skąd przed chwilą dobiegały jęki. Welski pospieszył za nim. Opodal, kroków może kilkadziesiąt, leżał dostatnio ubrany mężczyzna. Oczy miał rozwarte szeroko, rzekłbyś z zastygłym wyrazem przerażenia, pośrodku piersi tkwił głęboko wbity nóż. Balas pochylił się nad zamordowanym.
— Już nie zipie! — oświadczył z satysfakcją — Odwalił kitę! Czysta robota... na mokro! — dodał z uznaniem.
— Ale któż to taki? — zawołał, wstrząśnięty okropnym widokiem Welski.
— Kto? Kapuś! Podlec, sukin syn! — twardo i zawzięcie rzekł Balas. — Sobace i sobacza śmierć!
— Czyś specjalnie mnie sprowadził, aby mi pokazać wyrok waszych sądów?
— A coś ty se, bracie, kombinował, że ja bez frajerstwo bede sie taskał? To se zapamiętaj, jak pragnę wolności, a Balas nigdy po próżnicy nie klepał... — uczynił długą pauzę — i tobie za kape... tak bendzie!


XVI
WŁAMANIE

Rena Drohojowska długo zasnąć nie mogła w ową noc...
Przed paru godzinami wszak opuścił ją Leszczyc — już w charakterze szczęśliwego narzeczonego — i jeszcze wzdrygała się na samą tą myśl... Bodaj, po raz pierwszy w życiu, przeklęła lekkomyślność własną i kaprysy własne, pod wpływem których, podrażniona nieudanem spotkaniem — dała nieopatrznie hrabiemu swe słowo. Teraz, trzeba się było znów zastanawiać, jak zerwać z Leszczycem, jak się uwolnić — bo przecież żoną jego w żadnym razie zostać nie chciała... Jednocześnie zaś, mimo wciąż tkwiącego na dnie duszy przeciw rzekomemu Orwidowi żalu — w umyśle jej rodziła się uwaga — iż może „niewdzięcznik“ nie tyle jest winien, może z nieprzewidzianych względów na „randkę” się nie stawił — i obecnie również żałuje — że nie ujrzy Reny powtórnie... A nuż, nie dosłyszał nazwiska i nie wie nawet kogo ma szukać?...
Orwid! Jak pięknie on opowiadał, jaki był interesujący, romantyczny, niezwykły... Napewno nie zdolny byłby nigdy popełnić czyn nizki, małostkowy, brudny... Ileż różnił się od Leszczyca i o ile stać musiał wyżej od niego pod każdym względem...
Nagle Rena drgnęła... Pośród ciszy dobiegł ją szelest...

Z mroków nocy wypłynęły trzy ciemne postacie i jęły się skradać w stronę pałacyku. Zatrzymały się na chwilę, niby na coś wyczekując, czy też coś sprawdzając wokół siebie.
— Dobra je! — zabrzmiał, przytłumiony szept Balasa — Cieć śpi... jazda na robotę! A ty, Mańka, kikuj w oba! Jak... tego... gwizdaj... uczyć cie nie trza!
Zręcznie przesadził nizkie sztachety, oddzielające od ulicy pałacyk, zbliżył się do drugiego okna z lewej strony, zasłoniętego dużym kasztanem i skrył się za drzewem. Po chwili, wyjąwszy z walizki jakowyś przyrząd, umocował go do okiennych krat — i jął nogą naciskać, rzekłbyś pracował na nożnej maszynie.
— Bzz..... zadźwięczał cichy szmer.
— Klawy statek! — pochwalił Balas, poczem sprawdziwszy z zadowoleniem, że jedna sztaba już ustąpiła, w tenże sposób usunął pozostałe. Po upływie minut kilku zaledwie, leżały na trawie kraty, strzegące dostępu do pałacyku. Wówczas Wawrzon pociągnął czemś po okiennej szybie, a następnie, wyjąwszy kit, począł na szybę delikatnie naciskać — wypadła bez trudu.
— Tośwa jenteres i wyrychtowali! — mruknął, kiwając na towarzyszów, aby zbliżyli się do niego...
Na dany znak, Mary wraz z Welskim — oni byli to bowiem — poszli śladem swego przewodnika i przedostawszy się przez sztachety — za chwilę stali obok Balasa.
Mary nie była dziś wystrojona i zaledwie rozpoznałby w niej kto, zazwyczaj tak wytworną „artystkę”. Przywdziała na „wyprawę”, ciemną, skromną sukienkę, pantofle na płaskich gumowych obcasach a miast kapelusza — głowę osłaniała chustka. Sprawiała wrażenie służącej z przyzwoitego domu — cała zaś jej sylwetka ginęła śród mrocznego tła.
Welski, blady, zdenerwowany, niespokojnie spozierał dokoła — zda się, działając pod jakowymś przymusem — a w ręku dziewczyny błyskała lufa browninga, niby przypadkiem, skierowana w jego stronę.
— Zbiraj się i liź! — rozkazał mu krótko Balas, wskazując na otwarte okno — i se pamientaj, że tu figlów nima!...
Rad nie rad, pod grozą broni trzymanej przez Mary — Welski usłuchał polecenia. Podsadzony i silnie pchnięty przez Wawrzona, znalazł się wewnątrz pałacyku. W pokoju, do którego w ten sposób się dostał, panowała cisza, niczem w grobie a ciemno było tak, iż o krok nie mógł rozróżnić przedmiotów. W ślad za nim wskoczył Balas.
— Mańka tamuj ostała sie na kapie... Ja migiem... zaświce...
Blask ślepej latarki rozproszył mroki. Ich oczom ukazał się pokój, średnich rozmiarów, o typowo biurowym wyglądzie — stało w nim parę biurek, fotele — w głębi widniał zarys jakiejś ciemnej masy.
— Ona i jest! — mruknął Wawrzon.
Istotnie znajdowała się tam duża, ogniotrwała kasa. Zbliżył się do niej i począł ją bystro oglądać, świecąc sobie latarką.
— Obaczym te „Mejry”! — rzekł, nastawiając litery, zgodnie z posiadanem jakoby hasłem. Lecz, chociaż nastawił je należycie, a nie wedle własnej pisowni — żelazne drzwi ani drgnęły.
— Nawalił! Nawalił stary drań! — mruknął ze złością, wspominając o Bilukiewiczu, który mimo danej obietnicy, nastawił zamek na inne słowo — Nima frasunku! Zara my sie do tej panny dobierzem!
Szybko jął teraz wykładać swe „statki”. Pochwycił niezbędne przyrządy i ustawiwszy tak latarkę, iż li tylko oświetlała ona bok kasy, podczas gdy reszta pokoju tonęła w mroku i nikt z zewnątrz dostrzec nie mógł obecności w pałacyku intruzów — jął pracować pospiesznie.
— Więc zostałem prawdziwym przestępcą! — pomyślał Welski z rozpaczą, spozierając na wysiłki towarzysza — przyjmuję udział w włamaniu!
Od wczoraj — od sceny wczorajszej na Placu Prezesa — żył pod ciągłą grozą rewolweru, czy też noża i wiedział, że Balas nie żartuje i w każdej chwili gotów jest spełnić swą groźbę. I choć, może w innym wypadku, wolałby śmierć raczej, niżli przyjąć udział w przestępstwie — tym razem od podobnie tragicznego zakończenia wstrzymało go jedno — myśl o znajdującym się w kasie testamencie. Niechaj tylko odzyska ów dokument, niechaj dzięki niemu wykaże swą poprzednią niewinność — później może uwierzyć mu zechcą, iż brał udział w złodziejskiej tej wyprawie jeno pod przymusem — lub może — uda mu się nawet dopomóc poszkodowanemu do odzyskania pieniędzy mających za chwilę stać się łupem Wawrzona... Tych myśli się chwytał, jak tonący brzytwy się chwyta — i wierzył, że Balas dotrzyma słowa i wnet go po „robocie” — uwolni... Wtedy pocznie działać, wszak Den...
— U... m... dobra je!... — wyrwał go z zadumy cichy okrzyk.
Ściana kasy została rozciętą, niczem pudełko od sardynek. Wawrzon wyprostował się i spojrzał z triumfem na swe dzieło. Pochwycił żelazną sztabę i wsunąwszy ją w szparę, rozszerzył otwór tak, że ręką sięgnąć dawało się do wewnątrz.
— Ano...
Świecąc latarką, zaglądał tam teraz ciekawie. I Welski nie pohamował swej niecierpliwości. Zbliżywszy się, pragnął rozpoznać, co zawiera kasa — plecy jednak towarzysza zasłaniały mu otwór całkowicie.
Nagle odwrócił się Balas, z twarzą aż posiniałą z wściekłości.
— Psia krew! Choroba... ciężka jego mać... — zaklął głośno.
Kasa była pusta.
Obaj stali bladzi, spozierając na siebie wzajem niemal nieprzytomnie. Tyle wysiłków, tyle zachodów straconych próżno!
— Czekaj, ja sprawdzę! — rzekł Welski, którego nie wiele poruszył brak pieniędzy w kasie, lecz natomiast liczył, iż może odnajdzie obchodzący go dokument.
Z kolei wsunął rękę do wewnątrz — lecz i jego palce nie natrafiły na żaden papier. Kasa, w rzeczy samej, była całkowicie próżna. Raz jeszcze chciał ponowić poszukiwania, nie wiele rozumiejąc z tej całej sprawy, gdy od strony ulicy dobiegły ich podejrzane odgłosy.
— Jesteście? — zabrzmiał w tejże chwili cichy a wystraszony szept — i Mary wsunęła się do pokoju.
Znać było, iż jest silnie wzburzoną.
— Znaleźliście forsę? — zapytała gorączkowo — Trzeba wiać! Patrol policyjny idzie!
— Nima forsy! — ponuro odparł Balas — Powiadasz, idom gliniaki?
Chwilę nadsłuchiwał, odgłosy stawały się coraz bliższe.
— Nie znogujemy bez okno — wyrzekł, po chwili zastanowienia — serce mi tu powieda, co była kapa... któścik robotę wysypał... Oni po nas idom...
— I mnie się tak zdaje! — zawołała dziewczyna — co robić?
Spojrzał z determinacją.
— Ano... tobiem spluwe dał... i swojom też ci mam... — wycedził powoli — jenszej rady nima! Żyw im sie nie dostane! Po wyroku... znowu wyrok... oj... oj... wklepaliby zdrowo...
— A ja, co mam robić? — niemal odruchowo zapytał Welski.
— Ty, kapusiu, stul pysk! — tamten syknął ze złością — bo cie tu migiem wyrychtuje na mokro!
Welski chciał się odezwać, że i jemu grozi ta sama odpowiedzialność, gdy wtem uwagę trójki zwróciły na się nowe szmery. Te dobiegały już nie od ulicy, a od wewnątrz domu — wydawało się, że ktoś z dalszych pokojów idzie w ich stronę. Zamarli w oczekiwaniu.
Tak, najwyraźniej, w ich stronę zbliżały się kroki. Lekkie, ostrożne. Niespodziewanie rozwarły się drzwi — i padł ostry snop światła.
— Ach! — zawołał Welski
Na progu, trzymając w ręku elektryczną latarkę, stała niewieścia postać. To była ona. Ta sama, której oddał na wyścigach woreczek ze znalezionemi pieniędzmi, a później w Łazienkach opowiedział swe życie. Nie mogło być najmniejszej wątpliwości — przed nim znajdowała się panna Rena, o której, przez cały dzień wczorajszy, z tęsknotą marzył.
Krew zbiegła mu do serca i z rozpaczą pomyślał, iż po tysiąc razy lepszą była śmierć z ręki Balasa, niźli w podobnych warunkach spotkanie.
Panna Drohojowska stała wciąż na progu, rzekłbyś, zamieniona w posąg kamienny.
— Or... Orwid? — wreszcie bezdźwięcznie wyszeptały jej wargi.
Jeszcze nie mogła uwierzyć. Nie zwracając uwagi, ani na Balasa, ani na Mary, ani też na browningi, połyskujące w ich dłoniach — postąpiła o kroków parę i uniosła do góry latarkę tak, że blask jej oświetlił twarz Welskiego w całej pełni.
— To... on... Orwid... — powtórzyła — Boże!
Chciał coś mówić, lecz usta odmówiły mu posłuszeństwa.
— Niech pan nie mówi nic, niech pan się nie tłomaczy! — zawołała widząc, iż pragnie się do niej odezwać — To takie straszne!... Czy pan wie... że ja pana... prawie pokochałam!
Welski patrzył teraz uporczywie w podłogę — miał wrażenie, iż za chwilę coś rozerwie się w jego piersi.
— Co za rozczarowanie... — szeptała ze łzami w oczach. — On... włamywaczem... złodziejem... Czy pan domyśla się, dokąd się pan zakradł? Tu jest pałacyk mego ojca!
Tymczasem od zewnątrz gwar stawał się coraz wyraźniejszy. Słychać było gwizdki i nawoływania. Snać spostrzeżono już wypiłowane kraty, otwarte okno i niewątpliwie patrol policyjny podążał tu pospiesznie...
Welski zbyt czuł się zgnębiony, aby błagać pannę Drohojowską o ratunek.
— Będą za chwilę — myślał — pochwycą mnie... i nastąpi... koniec... Byle Balas się nie bronił i jej w czasie strzelaniny nie zraniono! Ot... już... są...
Wyraźnie rozróżnić się dawało, iż ktoś pędem biegnie w ich stronę. Snać jeden z wywiadowców wyprzedził innych, pragnąc pierwszy znaleźć się na miejscu przestępstwa. Dobiegł... jest pod oknem... wskoczył...
— Domyślałem się tego! — zabrzmiał znajomy głos — Więc Welski...
Pośrodku pokoju stał Den.
Spojrzał bystro po obecnych i krótko rzucił w stronę Balasa:
— Czy w kasie znajdowały się pieniądze?
Wawrzon w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami.
— Rozumiem! — mruknął Den, jakby potwierdzając własne domysły. — Ale tu czasu niema do stracenia!
Podszedł do panny Drohojowskiej!
— Wszak pani jest córką właściciela tego pałacyku — począł żywo — jeśli pani może, niech pani ich ratuje! Jestem detektyw Den — ja za nich odpowiadam!
— Ależ... — chciała zaprzeczyć.
— Niech pani ich ratuje, bo wnet może być za późno! — powtórzył z naciskiem, wskazując ruchem ręki w stronę, skąd dolatywały policyjne gwizdki — Tu miała miejsce zasadzka! Oni są niewinni! Ten, szczególniej, jest niewinien! — wskazał na Welskiego.
— Niewinien? — powtórzyła za detektywem panna, a cień radości przemknął po jej twarzy.
— Tak! Ale trzeba spieszyć! Później wszystko wytłomaczę! Czy pani zna inne wyjście z pałacyku?
Skinęła głową.
— Raz jeszcze proszę, niech ich pani uwolni!
Odwróciła się bez słowa, dając znak, aby postępowali cicho za nią. Na palcach przeszli przez szereg pokojów, otworzyła jakieś drzwi — i znaleźli się na obszernym dziedzińcu, zajętym przez garaże i wozownie. Zbliżyła się do małej, na pierwszy rzut oka niewidocznej furtki, odsunęła zasuwę — i przed niemi ukazała się pusta ulica.
— Pozostanę z panią — rzekł Den — bo wszak wspólnie będziemy musieli udzielić wyjaśnień władzom bezpieczeństwa! A co was się tyczy — zwrócił się do Welskiego i Balasa — nie radzę powracać do domu, gdyż napewno spotka was niemiła wizyta, w postaci rewizji... Najlepiej udajcie się do „Mordowni” i tam zaczekajcie na mnie! Mam wiele z wami i to dziś jeszcze, do pogadania! Tylko nie idźcie razem! Szczególniej, wiele mam do omówienia z panem Balasem i z panią — wskazał na Mary — i od tej rozmowy zależeć będzie sprawa... waszej „wolności”...
Welski z pochyloną głową ostatni wyszedł na ulicę. Nie śmiał pannie Drohojowskiej ani dziękować, ani jej spojrzeć w oczy. Liczył jedynie na Dena, iż ten zechce stać się jego rzecznikiem...
— Kużdy w swojom strone... i jazda... do „Mordowni” — rozkazał Wawrzon, gdy znaleźli się na skrzyżowaniu ulic — Jak gadał Den! Morowy, równy chłop! — pochwalił detektywa, choć nie rozumiał, czemu go ten tak łatwo uwolnił z opresji. — Uf! Jak pragnę zdrowia, to ci była pierepałka! — dodał, ocierając gęste krople potu, spływające z czoła.
Tymczasem w pałacyku Drohojowskich wszędzie zapalano światła i zewsząd rozbrzmiewały podniecone okrzyki.


XVII
Z MOJEJ RĘKI ZGINIESZ...

Mżył drobny deszcz...
Kołując różnemi ulicami i spozierając wciąż poza siebie, czy nie jest tropiony — Welski — bez przeszkód dotarł do „Mordowni”. Drzwi knajpy zastał zamknięte. W myśl policyjnych przepisów knajpę zamykano nibyto o północy, w rzeczy samej — dla swoich — trzymając ją otwartą noc całą.
Lekko zastukał. Snać musiał być o jego wizycie powiadomiony gospodarz, bo po chwili, przez „judasza” wyjrzało dyskretnie oko pana Izydora i po starannem zlustrowaniu przybysza — odsunął rygle, wpuszczając go do wewnątrz.
— Balas jest! — dodał pojaśniająco.
Wawrzon nie tylko przybyć musiał wcześniej, ale i przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, gdyż gospodarz powiódł Welskiego nie na ogólną salę a jakimś długim korytarzem i krętemi schodkami do — „nastojaszczej meliny”. Był to niewielki pokoik, którego wejście tak sprytnie przesłaniała szafa, iż z trudem ustalić było można, gdzie ono się w istocie znajduje.
Balas spacerował wzdłuż pokoju wielkiemi krokami, zaś Mary, wsparta na ręku, siedziała za stołem.
— A... derechtor... — ozwał się przyjaźnie — nie chyciła ciebie glina?
Welski mimo uszu puścił ten żart, zaś Wawrzon uśmiechał się coraz przyjaźniej. Mimo złości z powodu nieudanej „roboty”, mimo straty „statków”, przedstawiających wartość znaczną a pozostawionych w pałacyku — rozumiał dobrze, iż niezwykłą wyrozumiałość detektywa zawdzięcza jedynie Welskiemu i że jemu to zawdzięcza swą wolność. Zresztą, może jako chłop szczery, poczuł pewną skruchę za niesłuszne posądzenia i brutalne z pupilem postępowanie przez dni ostatnie — bo serdecznie jął przepraszać:
— Nie gniwaj sie Fredek... Cościk mnie opętało, że ty kapuś... Ale widze... nie moja była prawda... Ja tobie jezdem szczyry kolega... jeszcze obaczysz...
Wyciągnął rękę. Welski zawahał się chwilę. Dobrze pamiętał i o przymusowym areszcie i o scenie na Placu Prezesa. Nie chcąc jednak zaostrzać obecnie sytuacji, uścisnął dłoń złodzieja w milczeniu.
Balas udał, iż nie spostrzegł owego wahania i dalej prawił gorąco. Oświadczył, że na „robote” wogóle nie opłaci się chodzić, bo „albo bractwo gołe, albo napuszczom na wode” — przyczem niedwuznacznie zerknął w stronę Mary — dalej oświadczył, że cały „ten fach” mu się znudził i że najlepszy dziś „jenteres to frajerstwo”. Czy nawrócił się istotnie, pod wpływem przeżytej emocji — czy też jeno chciał, by Welski przedstawił go detektywowi, jako „kającego się grzesznika” — pozostawało zagadką — ale przy tej przemowie bił się Wawrzon w piersi mocno i z wielkiem przekonaniem.
Wreszcie, raz jeszcze zapewniwszy byłego pupila o swych serdecznych uczuciach, oznajmił, iż idzie odbyć z panem Izydorem dłuższą konferencję i wszystkim zapewnić „alibi” — bo to Den Denem, ale policja może pojawić się wcześniej — i opuścił pokój.
Welski pozostał sam na sam z Mary.
Zajął miejsce na przeciwległym końcu stołu — i teraz poczuł dopiero, jak jest zmęczonym. Bolały go wszystkie członki, koszula z potu przywarła do ciała a w gardle miał rozpalony ołów. Pochwycił kufel piwa, nietknięty przez Wawrzona, wychylił duszkiem i przymknął oczy. Na Mary postanowił nie zwracać uwagi — wszak, parę godzin temu ledwie, lufa jej browninga tak niedwuznacznie tańczyła w jego stronę...
— Zadowolony pan, panie Welski?
To Mary przerwała ciszę pierwsza. Uniósłszy głowę, którą dotychczas trzymała wspartą na ręku, jakoś dziwnie teraz spozierała na niego. Udał, że nie dosłyszał zapytania.
— Chyba, bardzo zadowolony... — powtórzyła z naciskiem.
Nadal milczał, sądząc, iż wreszcie zrozumie, że nie pragnie się wdawać z nią w rozmowę. Lecz ona dalej nalegała:
— Cóż nie raczy pan odpowiedzieć?
Widząc, iż nie ustąpi tak łatwo, odparł oschle:
— Nie pojmuję o co pani chodzi i z czegóż miałbym być zadowolonym?
— Hm... hm... taka piękna dama się w panu... kocha...
Czyniła najwyraźniej aluzję do słów Reny Drohojowskiej, które się jej w podnieceniu wymknęły... Ponieważ i Welski wciąż myślał o owych pamiętnych słowach i myślał z tęsknotą, czy kiedykolwiek z tych samych ust, uda mu się je powtórnie usłyszeć — poczuł się dotkniętym w swych najdroższych uczuciach — i rzekł niemal z gniewem.
— Poprosiłbym o nieporuszanie tego tematu!
— Ach, tak...
Gwałtownie porwała się od stołu. Doprawdy, było Mary już wszystko jedno. Marzenia waliły się w gruzy. Liczyła, iż dziś jeszcze zdobędzie sumę znaczną, może kilkadziesiąt tysięcy i za nie nowe życie rozpocznie — a nadzieje te bezpowrotnie się rozchwiały. Zato inną, w czasie wyprawy, posiadła świadomość. Odtrącał ją, ponieważ pociągała go tamta, niemniej, niźli ona piękna i ponętna... lecz kobieta uczciwa, ze sfer najwyższych, bogata...
— Ach, tak! — zawołała — to takim, jak my dziewczętom, czyni się różne obietnice, żeby je później w ten sposób traktować!
— Żadnych pani obietnic nie czyniłem! — oświadczył Welski szczerze.
W rzeczy samej, nie poczuwał się względem niej do winy. Co prawda, wówczas w „Mordowni“, dał nieokreśloną odpowiedź, ale ta odpowiedź przecież nie zobowiązywała go do niczego. Lecz, gdy Mary wpadła w taki, jak obecnie stan podrażnienia, trudno ją było pohamować.
— Kiedy żarł i pił u złodzieja — cedziła, starając się możliwie boleśnie go dotknąć — bo zdychał z głodu... to i ja byłam mu dobra... panienka uliczna!... A teraz, nosa do góry jaśnie pan zadziera, chce się żenić z hrabianką! Poczekaj...
— Co? — syknął, gdyż z kolei począł go ogarniać gniew.
— Poczekaj... jeszcze ci ona pokaże, co potrafi!.. Takie... to po ślubie... gorsze od nas... ścierki...
Welski, z zaciśniętemi pięściami, przyskoczył do dziewczyny.
— Milcz... Sama... ty... jesteś najgorsza...
Choć w porę się wstrzymał i nie padło obelżywe słowo — niedokończone zdanie podziałało na Mary, niby iskra rzucona na beczkę prochu. Ogarnął ją ostatecznie, jeden z owych histerycznych napadów szału, w czasie których nie wiedziała ani co mówi, ani co czyni.
— Ty śmiesz mnie jeszcze obrażać? — krzyknęła — och, dość tego!...
Welski zdążył już nieco ochłonąć i pożałował swego uniesienia. Wiedział, iż istoty tej kategorji co Mary, w takich chwilach nie cofną się przed niczem.
— Ale... — począł.
Powiodła dokoła błędnym wzrokiem.
— On... ma się żenić... Będzie szczęśliwy... bogaty... A ja dalej... na poniewierkę... Nie... dość tego...
— Mary...
— Zginiesz z mojej ręki!
Błyskawicznym ruchem wyrwała z torebki browning, gdzie spoczywał dotychczas ukryty od chwili „wyprawy“. Uniosła go do góry i mierząc w stronę Welskiego, mówiła:
— Przynajmniej nie będę się dręczyć, patrząc na... twoje szczęście... i odejdziemy razem... Naprzód ciebie zastrzelę... później siebie...
Welski zrozumiał, iż bynajmniej ona nie żartuje i że znalazł się w poważnem niebezpieczeństwie. Czemu nie powracał Balas? Może uda mu się jeszcze ją ułagodzić łagodną perswazją?
— Mary, zastanów się! Opuść broń!
— Boisz się? — zaśmiała się szyderczo — Tem lepiej, pomęcz się chwilę przed śmiercią!
Lufa browninga wciąż znajdowała się na wysokości jego czoła.
— Ja ci wytłomaczę...
— Za późno!... Masz...
Huknął strzał — Welski uchylił się w porę a kula z trzaskiem utkwiła w ścianie.
Podskoczył do Mary, pochwycił ją za rękę, nim zdążyła powtórnie za cyngiel pociągnąć, nastąpiła krótka chwila szarpania... znów rozległ się wystrzał... a potem cichy jęk...
— Oj...
Chwiała się teraz na nogach. W czasie szamotania się z Welskim w nią to ugodził przypadkowy strzał.
— Jak boli!... — powtórzyła.
Zdala słychać było odgłos licznych, śpieszących w ich stronę kroków. Rozwarły się drzwi i do pokoju wpadli — Den, za nim Balas oraz parę innych osób.
— Co się tu dzieje? — zawołał detektyw — co znaczą te strzały?
Welski stał zmięszany, nie wiedząc w jaki sposób wytłomaczyć Denowi całe zajście i już otwierał usta, bo wszak musiał udzielić wyjaśnienia, gdy wtem posłyszał cichy szept:
— Zraniłam... się... sama! Oglądałam... browning...
Jakby oprzytomniała i oczami pełnemi łez, patrzyła teraz na Welskiego. Może kochała go jeszcze i pragnęła mu oszczędzić przykrości...
— Tak to zawsze bywa — cierpko zauważył detektyw — kiedy kobiety bawią się bronią...
Pochylił się nad Mary. Cienka struga krwi spłynęła z jej ramienia.
— Na szczęście powierzchowna rana!... — dodał...

Nieco później „melinowy” pokoik w „Mordowni” przedstawiał zaiste niezwykły widok. Nie było już w nim, co prawda panny Mary, którą zaopiekowała się żona gospodarza i nałożyła niezbędny opatrunek — ale dokoła drewnianego stołu zasiadło tam nieliczne, lecz dziwne towarzystwo. Bo oto, obok Dena, miejsce zajął Balas, zaś obok Welskiego... andrus — zwany „Malowanym Felkiem”.
Cała ta, na pozór tak niedobrana czwórka, ci do niedawna, tak zacięci wrogowie, siedzieli obecnie w jaknajlepszej zgodzie i pochłaniała ich jakaś tajemna narada.
Mówił szeptem Den — a jego słowa niby słowa najdroższego mistrza — w skupieniu łowili i „Malowany” i Balas...


XVIII
BILUKIEWICZ OPUSZCZA POSADĘ...

Nazajutrz ruch i podniecenie niezwykłe zapanowało w biurach zakładów Drohojowskiego. Mało który pracował z urzędników, lecz natomiast gorąco komentowano wczorajsze wypadki, oglądano rozprutą kasę i udzielano wyjaśnień reporterom pism, którzy raz po raz przybywali po wywiady na „miejsce przestępstwa”. Poranne dzienniki szeroko rozpisały się o włamaniu, podkreślając zuchwałość i ścisłe informacje przestępców oraz fakt, w jaki to sposób niezwykły umknąć oni zdołali, unosząc swój łup, niemal w oczach ścigającej ich policji. Dodawano jednak, że dzięki natychmiast zarządzonej obławie, udało się natrafić na właściwy ślad i ujęcie włamywaczy jest sprawą godzin, minut nieledwie...
Najwięcej oburzał się Bilukiewicz, tracąc nawet w tym wypadku, swój zwykły spokój i flegmę.
— Pasy drzeć z takich łajdaków — wołał, — kary śmierci mało! Cała nadzieja, że nie długo nacieszą się zdobyczą, bo dziś jeszcze ich policja złowi!
Czynił przytem tak groźny ręką gest, zaciskając palce, iż wyczuwać się dawało, że nie zawahałby się i własnoręcznie zadusił złoczyńców — skoro tylko zdążyłby się z niemi zetknąć.
Jeśli, wyrażając przypuszczenie, że sprawcy kradzieży nie długo nacieszą się swą zdobyczą — nie był kasjer zupełnie szczery — bo zrabowane tysiące leżały u niego w biurku — i zamierzał on się niemi długo nacieszyć — o tyle, w rzeczy samej, pragnął jaknajrychlejszego pochwycenia przestępców.
Gdyby w grę nie wchodziła osoba Welskiego — byłoby mu to obojętne. Niepochwyceni sprawcy bardziej jeszcze odsuwali wszelkie podejrzenia. Ponieważ jednak, pragnął raz na zawsze skończyć z Welskim — chciał, aby aresztowanie nastąpiło co rychlej. A że rychło nastąpi — wątpić nie mógł — wszak ściśle, wówczas w anonimie, skierowanym do władz bezpieczeństwa, wymienił — i Mary i Welskiego i Balasa...
To też, kiedy znalazł się w gabinecie szefa Drohojowskiego — ze zrozumiałem zainteresowaniem zapytał:
— Czy są jakie nowe wieści, panie dyrektorze? Czy tych zbrodniarzy już ujęto?
— Jeszcze nie — odparł Drohojowski, bledszy dziś, niż zwykle i widać zgnębiony poniesioną stratą — jeszcze nie! Ale Den zaręcza, że to niezadługo nastąpi!
— To Den prowadzi dochodzenie? — niezbyt ucieszył się kasjer, gdyż z wiadomych powodów nie żywił wielkiej sympatji do detektywa — Skąd, Den? Przecież to jest sprawa policji?
— Oczywiście! To też zajmuje się tą sprawą policja a Den prowadzi dochodzenia równolegle, na własną rękę! Wszak wczoraj pierwszy się znalazł na miejscu przestępstwa i widział uciekających złoczyńców...
— Hm... hm... — chrząknął kasjer, stwierdzając w duchu, jakąby mu to zrobiło przyjemność, gdyby Den sam był zmuszony do zaaresztowania swego pupila Welskiego — hm... hm... sądzę, że policja da sobie radę bez niego, ale niechaj szuka...
— Poznać przestępców będzie łatwo — mówił dalej Drohojowski — napotkała ich nawet moja córka...
— Panna Rena?
— Tak, natknęła się na nich, kiedy uciekali. Może wyrządziliby jej nawet jaką krzywdę, ale na szczęście, przypadkiem przechodzący Den, zauważył wypiłowane kraty i wskoczył do pokoju...
— Ale którędy oni uciekli?
— Den przybył o minutę za późno, zaś Rena była tak przerażona, iż nic powiedzieć nie umie...
Drohojowski urwał, począł przeglądać jakieś papiery, leżące na biurku, poczem przeszedł na najważniejsze chwilowo dla niego zagadnienie.
— Czy złoczyńcy zostaną złapani, czy też nie zostaną — faktem jest, że znaleźliśmy się w poważnych trudnościach... Czterysta blizko tysięcy — to suma nie lada! Skąd wziąć na pokrycie terminowych zobowiązań...
— Istotnie! — potwierdził Bilukiewicz, a pełna oddania jego mina świadczyła, iż jeśliby mógł, dałby szefowi nie tylko cały swój majątek, ale i życie własne...
— Bardzo ciężka sytuacja... Niemal jestem zachwiany...
Bilukiewicz wykrzywił się tak, iż zdawało się, że za chwilę łzy popłyną z za jego amerykańskich okularów.
— Nikt więcej odemnie nie rozumie.. — począł.
— Wiem, że jest pan mi szczerze oddany! — przerwał mu Drohojowski.
— Nawet krzyżuje to moje zamiary — mówił znękanym głosem kasjer — chciałbym wziąć dłuższy urlop, może zwolnić się zupełnie, czuję się chory...
— Pragnie pan opuścić naszą firmę?
— Tak... przedtem... ale teraz... nie zostawię pana dyrektora samego... w.... ciężkiej chwili... później... dopiero...
Bilukiewicz zachwycał się w duchu własną przebiegłością. Przygotował szefa na rychłe przez się opuszczenie posady, więc wykonywał drugą część zamierzonego planu — a jednocześnie dawał szefowi dowód przywiązania. Ocenił to postępowanie, widoczne, Drohojowski, bo spojrzawszy nań długo, rzekł.
— Dzień w którym pana stracę... będzie dla mnie... dniem pamiętnym! A o tamtych zamiarach jeszcze pomówimy! Teraz zaś, pańska pomoc jest mi wysoce potrzebną.
— Ale zawsze panie dyrektorze...
— Dla tego też będę prosił, aby pan zechciał przybyć około siódmej wieczór — obecnie już dochodzi druga — spojrzał na zegarek — i mam jeszcze masę spraw — wtedy będziemy swobodni i razem uradzimy, jak się wydostać z tarapatów... Pan najlepiej zna interesy... naszej fabryki..
— Nie omieszkam stawić się o siódmej, panie dyrektorze! — skłonił się kasjer z głębokim szacunkiem.
Wszystko układało się znakomicie. Po opuszczeniu szefa, pokręcił się Bilukiewicz po biurze, coś niby wertował w księgach, choć myśl jego była daleko, a gdy zbliżyła się trzecia, o której to kończyły się urzędowe zajęcia — pośpieszył do domu.
Tam oczekiwał go Leszczyc, który dziś wieczorem wyjeżdżał do Gdańska. I on również zrana, odwiedził Drohojowskich pragnąc wyrazić swe współczucie, z powodu przykrości, jaka ich spotkała oraz zawiadomić o swoim wyjeździe — rzekomo w okolice Kutna, — bo tak opowiadać było bezpieczniej.
Choć nie przyjęła go panna Rena, przepraszając przez służącą, iż z powodu wczorajszych wypadków jest znużoną, cierpiącą i widzieć go nie może — był hrabia w znakomitym nastroju ducha. Powszechnie na mieście już wiedziano o jego narzeczeństwie, zazdroszczono a nawet składano kondolencje, z powodu straty, jaką przyszły teść poniósł. — Jakbym dostał zaliczkę na posag! — myślał o zrabowanych pieniądzach, wysoko taksując zamożność Drohojowskiego i uważając, że w stosunku do posiadanego majątku, poniósł on nie wielki w fortunie uszczerbek.
— Gotowe? — zagadnął Bilukiewicza.
— Tak! — odparł kasjer, wyciągając sporą paczkę z biurka — oto, nasz skarb! Same pięćsetki! Najlepiej włóż to do walizeczki i ją ciągle trzymaj w ręku!
Leszczyc skinieniem głowy potwierdził dyspozycje przyjaciela.
— Ja nawet coś w tem rodzaju przyszykowałem — wyciągnął Bilukiewicz niewielką żółtą torbę — Najmniej zwróci uwagę...
Leszczyc obejrzał torbę, włożył do niej pieniądze, zamknął starannie na klucz i klucz schował do kieszeni.
— Powiadasz — zauważył — że najmniej zwróci uwagę? Czyż mogą paść na nas jakie podejrzenia?
Bilukiewicz wzruszył ramionami.
— Powiedziałem, ot tak sobie... — odparł — żeby cię, z kolei, kto nie okradł, po drodze... Na nas podejrzenia? Takie same, jak i na posąg Kopernika!
— Czy schwytano... no... tych...
— Jeszcze, nie! Ale do wieczora złapią! Wyobraź sobie, szuka ich i Den! Dopiero będzie uciecha, gdy własnoręcznie, za kołnierz, do więzienia zaprowadzi Welskiego!
— Czy Welski przyjmował udział?
— Zdaje się...
— Potrafił Balas go przymusić?
— Zapewne... w każdym razie będzie siedział i Den przyjdzie jeszcze cię przeprosić!
— Uczynił to już! — rzekł hrabia, wspominając ostatnią swoją z detektywem rozmowę — i ostrzegałem go wtedy poważnie, że mój kuzyn sprawi nie jedno rozczarowanie!
Wypowiedział to z taką godnością — iż Bilukiewicz zaśmiał się głośno, a w chwilę potem i Leszczyc zawtórował mu śmiechem.
Przyjaciele uścisnęli sobie ręce i Leszczyc, raz jeszcze powtórzywszy instrukcje Bilukiewicza, że wyjedzie do Kutna, tam się przesiądzie do kurjera Gdańskiego — a w Gdańsku na odnośne konto zdeponuje pieniądze i za dwa dni powróci do Warszawy — wyszedł, zabierając z sobą drogocenną walizkę.
Bilukiewicz czuł się wyśmienicie. Z apetytem zjadł obiad, wypił nawet sam pół butelki dobrego, francuskiego wina a po obiedzie, jakby zagustowawszy w przyjemnościach kapitalisty, zapalił drogie cygaro, na palenie którego pozwalał sobie tylko w domu — kurząc w biurze, celem zaznaczenia swej oszczędności — najtańsze i najlichsze gatunki. Poczem zapadł w różowe dumy i obmyślanie rozkosznych projektów na przyszłość i dopiero, gdy wybiło wpół do siódmej — przypomniał sobie, że musi iść do biura.
Wyszedł rzeźko z domu i wsiadł nawet w taksówkę, co mu się dotychczas nigdy nie zdarzyło.
Kiedy przybył na Wolską — służący oświadczył mu, że pana Drohojowskiego jeszcze niema. Trafiało się to często, iż szef spóźniał się na oznaczoną godzinę — to też Bilukiewicz, jął systematycznie układać akta i szykować papiery do oczekującej go konferencji, wszak domyślał się o jakie wykazy Drohojowskiemu chodzi.
Nagle skrzypnęły drzwi i ukazała się w nich postać Dena.
— Niema tu dyrektora!
— Nie — odparł Bilukiewicz dość uprzejmie, gdyż odkąd przypuszczał, że Den zaaresztuje Welskiego, czuł doń coś w rodzaju sympatji — Niema! Sam na niego czekam! A co, może ujął pan przestępców?
— Jeszcze nie!
— Jeszcze nie?
Den pokręcił głową.
Bilukiewicz, który był w wyśmienitym humorze, postanowił się z nim podrażnić.
— Kiepsko się pan spisuje, panie detektywie — począł — słyszałem, że obiecywał pan solennie ująć ich dziś jeszcze...
— Hm... obiecałem....
— No i co będzie?
Den miał minę głęboko zafrasowaną i rzekłbyś, z zawstydzeniem spojrzał na kasjera. Bilukiewicz chciał go pognębić ostatecznie.
— A mówili mi, z Urzędu śledczego — skłamał, wiedząc, że tem kłamstwem się nie narazi — iż podejrzenie pada na jednego kasiarza... zdaje się Gulasa... Zal... Bal... Balasa... Miał tam u niego mieszkać... ten nieszczęsny Welski i... Czyż tak trudno ich ująć?
— Wcale nie trudno!
— Więc?
— Cały szkopuł, tylko — odpowiedział z jeszcze smutniejszą miną Den — że i Balas... i, jak go pan nazywa... nieszczęsny Welski... ustalili swoje alibi!
— Alibi? Chyba fałszywe?
— Hm... nie sądzę!... Bo właśnie w owym czasie, kiedy popełnione zostało przestępstwo — znajdowali się oni w mojem towarzystwie, w pewnej spelunce... Robiłem z nimi wywiad...
Co powiedziawszy, Den — zatrzasnął drzwi, w których stał dotychczas.
Bilukiewicz ze zdziwienia szeroko rozwarł usta. Nic już teraz nie rozumiał, kto dokonał włamania. Po chwili jednak, uspokoił się. Najważniejsze, że kasa była rozpruta. Jakże był mądrym, przywłaszczając sobie te pieniądze! Teraz, gdyby nawet wyszły nowe komplikacje z Welskim — i tak będzie zabezpieczonym a przykrości może najwyżej mieć Leszczyc... W ciągu najbliższych dni wszystko wyjaśnić się musi. On zawsze wybrnie — bo zasada — most a pod mostem żelazna siatka...
Zapalił papierosa, spojrzał na zegarek i stwierdził, że pół godziny przeszło czeka na Drohojowskiego.
Zbliżył się do drzwi, pragnąc którego z domowników o bliższe szczegóły, co do powrotu dyrektora, się zapytać — nacisnął klamkę i...
Drzwi były zamknięte!
Cóż to znaczyło? Czyżby je zamknął Den?
Czemu?
Na chwilę nieokreślony lęk, przyczyny którego nie umiał sobie wytłomaczyć, targnął sercem kasjera. Pocieszył się jednak wkrótce. Z jakiej racji miano go zamykać, niby więźnia? Musiał Den, przez roztargnienie, przekręcić klucz w zamku, albo też świadomie wypłatał mu figla, mszcząc się za złośliwe zapytania. Figiel głupi, lecz niema nim się co przejmować, wszak wnet nadejdzie Drohojowski i go uwolni.
Zbliżył się do okna i chcąc skrócić chwile nudnego oczekiwania, począł wyzierać na puste zazwyczaj podwórze. Zauważył tam, teraz jakiś ruch — z garażu wyjechała luksusowa limuzyna Drohojowskiego i przystanęła przed tarasem, wiodącym do pałacyku.
— Pewnie panna Rena wybiera się do teatru! — wytłomaczył sobie niezwykłe o tej porze pojawienie się samochodu.
Po chwili, wysmukła sylwetka ukazała się na schodach, lecz nie była to niewieścia sylwetka. Poznał najwyraźniej Dena. Detektyw szybkim ruchem wskoczył do auta, coś cicho rozkazał szoferowi i ten pomknął, jak szalony. Odjeżdżając, zdawało się, iż odwrócił głowę i spojrzał w okno, w to właśnie, przez które wyzierał na podwórze kasjer.
— Ciesz się, błaźnie, żeś mnie zamknął — pomyślał — ciesz!.... Znowu lecisz na te twoje dochodzenia... Skoroś ustalił alibi Balasa... wiele nie wywąchasz..
Wspomniał o niezrozumiałym fakcie dokonanego włamania, bez uczestnictwa Balasa. Może Balas, przez ostrożność, zlecił „robotę” kolegom, poprzestając na mniejszym łupie? Welski nie winien? Czy wynikną nowe przykrości o spadek — czy też Den, zniechęciwszy się — zaprzestanie dalszych dociekań?
Et, poco frasować się przedwcześnie! Leszczyc wsiada do pociągu, pieniądze dobrze zostaną ukryte w Gdańsku i tak, czy owak — on, Bilukiewicz — ma byt nadal zapewniony...
Już dochodzi godzina ósma! Jeśli Leszczyc nie wyjechał, to wyjedzie za chwilę! Ale czemu nie przybywa Drohojowski? Długoż wypadnie jeszcze czekać na niego?
Machinalnie znów wyglądał przez okno. Upłynął kwadrans, potem znowu kwadrans... zaczynał się już niecierpliwić, gdy wtem zdala posłyszał warkot, zbliżającego się samochodu. Pewnie dyrektor. Wpił się wzrokiem w ciemności i stwierdził, że to powracała limuzyna, która przed niedawnym czasem wyjechała z pałacu. Może Den jeździł po dyrektora?
Istotnie, w jasno oświetlonem wewnątrz aucie, widać było zarysy dwóch osób. W miarę zbliżania się samochodu, twarze stawały się coraz wyraźniejsze i łatwo było można ich rysy rozróżnić. Bilukiewicz wytrzeszczył oczy, zbladł i wybełkotał:
— Leszczyc?...
Limuzyna przystanęła przed wejściem. Nie mogło być najmniejszej wątpliwości. Pierwszy wysiadł Leszczyc, trzymając żółtą walizeczkę w ręku, za nim detektyw. Przeszli przez stopnie, wiodące na taras i znikli w głębi pałacu.
— Leszczyc nie wyjechał?
Cóż to znaczyło? Bilukiewicz poczuł, jak chłodne krople potu wystąpiły mu na czoło. Den sprowadził hrabiego, zamknąwszy go uprzednio na klucz? A nuż Wpadł na trop ich finezyjnej „kombinacji“? Niemożebne i raz jeszcze niemożebne! Sprawa musi mieć znacznie zwyklejsze rozwiązanie!... Ale w takim razie...
Bilukiewicz począł z natężeniem nadsłuchiwać. Nad biurowym pokojem, w którym się znajdował, mieścił się salon Drohojowskiego. Może dobiegną go z tamtąd, jakie echa żywszej rozmowy?.
Istotnie, na górze, zabrzmiały liczne stąpania, jakgdyby znajdowało się tam wiele osób. Skąd tylu gości u Drohojowskiego, wszak go niema w domu?
Później zapanowała cisza...
Nagle posłyszał Bilukiewicz przytłumiony huk rewolwerowego wystrzału i odgłos, upadającego ciała na podłogę...


XIX
WYJAZD LESZCZYCA

Leszczyc przybył na dworzec na kilkanaście minut wcześniej przed odejściem pociągu. Jak umówione było z Bilukiewiczem, miał wyjechać o ósmej do Kutna, w Kutnie zaś przesiąść się do Gdańskiego kurjera. Nabył bilet pierwszej klasy, wyszukał pusty przedział i w nim zajął miejsce.
Teraz dopiero odetchnął.
Wciąż wydawało mu się, iż ktoś go śledzi, że nawet posterunkowy, pełniący służbę na stacji, podejrzliwie zerknął na jego żółtą walizę.
— Stanowczo poczynają mi nie dopisywać nerwy — pomyślał — i szczęście, że to wszystko się kończy... Dawniej, w klubie — wspomniał — naprawdę ryzykowałem a jednak nie przejmowałem się nigdy, gdy dziś lękiem mnie napawa byle szelest... A do obawy niema żadnego powodu! Złapią Welskiego... tysiączki się znajdą w miejscu bezpiecznem... ja... zaś... zostanę szczęśliwym małżonkiem Drohojowskiej!
Raz jeszcze poprawił drogocenną walizę, przykrył ją pledem, usiadł wygodniej i roztworzył wieczorowe dzienniki, szukając w nich tak pożądanej dla siebie wzmianki o pochwyceniu przestępców. Choć dzienniki wciąż jeszcze zajmowała sensacyjna sprawa, zaznaczały, że włamywaczów nie udało się dotychczas zatrzymać.
Pokręcił nieco głową Leszczyc, nad tą opieszałością władz bezpieczeństwa, pocieszając się jednak, że Welskiego i jego kamratów, jeśli nie przyłapią dziś, to przyłapią jutro i już miał się zagłębić w inne wiadomości, zawarte w gazecie, gdy posłyszał tuż koło siebie wesoły okrzyk:
— A... jest pan hrabia!
Z zadziwieniem ujrzał Dena, stojącego na stopniu wagonu.
Detektyw uchylił grzecznie kapelusza i niemal uniżenie tłomaczył:
— Przeprosić muszę, że w taki to sposób przerywam podróż! Lecz działam z polecenia panny Reny Drohojowskiej! Narzeczona prosiła, aby pan hrabia zechciał bezwłocznie przybyć do niej.
— Ja... teraz? Do niej? Mam wysiąść?
— Tak, panna Drohojowska pragnie hrabiego powiadomić o czemś niezwykle ważnem!
Leszczyc nie mógł wahać się dłużej i usłuchać musiał podobnego wezwania. Ujął silnie w rękę torbę, która mu teraz ciężyła, niby ołów i zachowując minę jaknajbardziej obojętną, opuścił wagon. Pozorny spokój odzyskiwał z trudem. Wszak, kiedy ujrzał detektywa, w pierwszej chwili pomyślał, iż Den przychodzi go zaaresztować a dopiero w następnej uświadomił sobie, jak niedorzeczną była ta myśl. Gdy opanował zmięszanie — zadziwił się, w jaki to sposób Den go wyśledził i odnalazł na dworcu, bo wszak nikomu nie mówił, o której odjeżdża.
— Panna Rena wiedziała, że jedzie hrabia do Kutna — sam Den mu dał na to odpowiedź, jakby pragnąc wytłomaczyć swe niespodziane przybycie — a że o siódmej przypomniała sobie, iż ma do pana jakąś pilną sprawę — zleciła mi hrabiego, za wszelką cenę, odszukać! Obawiałem się tylko, czy pan nie odjechał wcześniejszym pociągiem!
— Ach, tak...
Wszystko stawało się jasnem. Zapewne, świeży szus jaki przyszedł narwanej pannie do głowy i pragnęła może powiadomić Leszczyca, że znowu rozmyśliła się i zrywa narzeczeństwo. Zły, wzruszył ramionami a jednocześnie pomyślał, jak niezadowolonym będzie Bilukiewicz z tej niespodziewanej przerwy w podróży. Lecz, cóż miał czynić? Wyrzucał tylko sobie, iż wogóle powiedział, że wybiera się do Kutna.
Maskując jednak rozdrażnienie, wsiadł do oczekującego ich auta Drohojowskich a nawet, po drodze, zdobył się na parę uprzejmych, zdawkowych frazesów. Zaznaczył, iż przy pomocy tak, wybitnej siły fachowej, jak Den, niewiadomi dotychczas złoczyńcy, rychło odnalezieni zostaną i że doprawdy mu przykro, iż śród nawału pracy, panna Rena go zaprząta swemi osobistemi zleceniami.
— Głupstwo! — odparł detektyw, z uśmiechem — Co zaś się przestępców tyczy — pochwycę ich napewno! I to prawdziwych!
Tyle przekonania brzmiało w jego głosie, że Leszczyc aż drgnął i miał się zapytać o bliższe szczegóły, gdy przed pałacykiem przystanął samochód.
— Wysiadamy...
Rzucił kapelusz, pled i palto, oczekującemu ich w przedsionku lokajowi, poczem chwilę się zastanowił, co ma uczynić z walizą. Brać ją z sobą może nie wypadało — pozostawić — nie było bezpiecznem.
— Zabiera pan ze sobą swą torbę? — zagadnął go Den, który spostrzegł wahanie się Leszczyca.
— Tak... nie wiem... Mam tam ważne dokumenty!
— Niech pan zabierze! Będzie pewniej!
Omal nie uściskał detektywa za tę zachętę. Wszak mógł śmiało zabrać na górę walizę i tam ją ustawić w kącie pokoju, niby w pośpiechu przyniósłszy ją, przez roztargnienie. Raźno też, przyciskając swój skarb, pobiegł na pierwsze piętro po schodach, a w ślad za nim podążył Den.
W jasno oświetlonym salonie — panny Reny nie było. Chodził tam wielkiemi krokami Drohojowski, znać czemś poruszony do głębi.
Leszczyc, umieściwszy zręcznie, jak zamierzył, swą torbę w rogu pokoju, podszedł do niego i zagadnął:
— Wróciłem z pociągu na wezwanie panny Reny! Czy tu na nią mam zaczekać?
— Moja córka jest nadal cierpiąca — odparł sztywno Drohojowski, nie wyciągając na powitanie ręki — to zaś, co ona mogłaby powiedzieć — ja powiem! To ja, poleciłem właściwie, pana sprowadzić!
— Więc nie Rena? Cóż to ma znaczyć? — pomyślał, zdumiony sztywnem, niemal impertyneckiem zachowaniem się Drohojowskiego.
Podczas, gdy detektyw zatrzymał się tuż przy drzwiach — dyrektor przystanął za stołem, jakby umyślnie tym meblem się przegradzając od Leszczyca — i mówił:
— Wystąpiono przeciw panu z tak poważnemi zarzutami, że uspokoić się od rana nie mogę... Zmuszony byłem nawet grać komedję, co jest wstrętnem mej naturze! Gdyby te zarzuty potwierdziły się, byłoby to straszne! Pan, człowiek z dobrej rodziny, pan, który uchodził za narzeczonego mojej córki...
— Jakie zarzuty? — ostro zagadnął Leszczyc, odzyskając w obliczu niebezpieczeństwa cały swój tupet. Przeklinał jednocześnie swą lekkomyślność, że dał się tu zwabić detektywowi, rzekomem zleceniem panny Reny.
— Postawię sprawę odrazu jasno i otwarcie — oświadczył Drohojowski — zarzucają panu, iż pragnie pan swemu kuzynowi Welskiemu wydrzeć spadek, że wplątał go pan w brudny proces, przyczynił się do skazania a później nastawał nawet na jego życie!
Leszczyc odetchnął. Na ten zarzut był przygotowany i wszak niedawno, podobną rozmowę prowadził z detektywem. Domyślał się, skąd spada cios, choć nie rozumiał czemu właśnie teraz został wymierzony. Z napastowanego postanowił stać się napastującym.
— Brudne insynuacje! — zawołał, z świetnie udanem oburzeniem. — Cóż ja mam wspólnego z tem wszystkiem? Wiem, kto tu podobnych plotek, naznosił!
— Któż?
— A któżby inny, jak nie szlachetny detektyw Den! Raz już, sam, zaczepiał mnie w tej sprawie, ale wówczas dałem mu taką odpowiedź, że sądziłem, iż te głupstwa, na zawsze, mu wywietrzeją z głowy!
— Czyżby...
Den, który dotychczas stał, wciąż wsparty o framugę drzwi i obojętnie przysłuchiwał się rozmowie, jak gdyby ona go wcale nie obchodziła, ruszył z miejsca i podszedł do portjery, oddzielającej salon od przyległego gabinetu.
— Hm... — rzekł — może to i inni potwierdzą!
Leszczyc spojrzał z zadziwieniem. Z za kotary wyszli — Welski, jakiś tęgi mężczyzna — Balas — którego nie znał — i... i... ów łobuz z... „Mordowni”. Więc Welski był na wolności i ten atut postanowił wygrać przeciw niemu detektyw?
Nie stracił jednak rezonu i choć nie wiele rozumiał a niezbyt miłą mu stawała się konfrontacja, szczególnie z „Felkiem”, wynajmowanym parokrotnie do „załatwienia się” z Welskim — uważał, że uratować się może tylko pewnością siebie i słowo jego więcej u Drohojowskiego zaważy, niźli zeznania podobnie niepewnego osobnika.
— Więc to mają być świadkowie mojej winy! — począł się śmiać — Dobre tu widzę towarzystwo... a w niem, na czele... mój kuzynek... Nie tędy, przez szantaż, prowadzi, panie Welski, droga do zapomogi z mojej kieszeni!
Rzucając to oszczerstwo, sądził hrabia, że znalazł genjalne wyjście z trudnego położenia. Chciał przedstawić kuzyna, jako człowieka zdemoralizowanego ostatecznie, który przy pomocy zmyślonych zarzutów i podstawionych świadków, usiłował zeń wycisnąć jakowąś kwotę. Postępując w taki to sposób, kompromitował go w oczach Drohojowskiego, całkowicie, dając jednocześnie logiczne uzasadnienie skąd pochodziły, skierowane przeciw niemu zarzuty.
— Czy to ten pan cię wynajmował? — zapytywał w tym czasie detektyw Felka wskazując na Leszczyca — i polecał „wyrychtować” pana Welskiego?
— Tak! On i jest!
— Poznajesz go?
— Tak!
— Potwierdzisz to w każdej chwili, pod przysięgą?
— Przysięgnę na wolność, panie naczelniku!
Welski tylko pogardliwym wzrokiem zmierzył kuzyna. Jak zepsutym do szczętu musiał być, aby równie łatwo grać komedję, rzucać kalumnje i się nie zmięszać, wobec grożącego niebezpieczeństwa! I gdy dotychczas myślał, że przypuszczenia detektywa są nieprawdopodobne, poczerpnięte niemal z fantazji, teraz poczynał wierzyć...
— Więc cóż pan na to? — odezwał się Drohojowski do Leszczyca.
— Wszystko kłamstwo! — spokojnie ten odparł — nie znam podobnego indywiduum i nigdy do żadnych zleceń go nie wynajmowałem...
— A to ci łże, pieski syn... dość głośno mruknął Balas.
Leszczyc uważając, że jego akcje stoją coraz lepiej, bo Drohojowski pochylił głowę, jakby w zamyśleniu — postanowił, zwycięsko opuścić plac boju.
— Nie znam — powtórzył dumnie — i na to daję szlacheckie słowo honoru! A słowo takie — chyba panu dyrektorowi wystarczyć powinno! Teraz zaś, pozwolę sobie, pana pożegnać i oddalić się do domu! Uważam, wszelkie dalsze wyjaśnienia za zbyteczne, a nawet obrażające moją godność!
— Chwilę jeszcze, panie hrabio! — zawołał detektyw, widząc, że Leszczyc kieruje się w stronę drzwi.
Nie zwrócił uwagi na ten okrzyk. Pragnął wziąść torbę, opuścić pokój a później naradzi się z Bilukiewiczem, jak dalej postąpić.
— Chwilę jeszcze — powtórzył Den — czy nie zechciałby pan, nam przódy powiedzieć, co znajduje się w torbie?
Leszczyc zbladł gwałtownie.
— Cóż to pana obchodzi — odparł, siłą woli wstrzymując drżenie głosu — co pana moja waliza i moje rzeczy obchodzą?
— Nawet bardzo obchodzą — oświadczył Den, powoli wymawiając każdy wyraz. — W tej torbie znajdują się skradzione pieniądze!
— Co?
— Powtarzam, pieniądze, skradzione z kasy pana Drohojowskiego!
— Jak pan śmie!
— Śmiem i żądam otwarcia walizki! Jeden błąd pan tylko popełnił, panie hrabio, ten mianowicie — że tę żółtą torbę właśnie, zabrał z sobą na górę! Zdradził się pan! Śledziłem ja pana uważnie i gdyby nie ów postępek — nie ośmieliłbym się nigdy nastawać na zrewidowanie walizy! Teraz stwierdzam stanowczo — w niej się znajdują zrabowane tysiące...
— Kłamstwo!
— Które pan miał wywieźć z Warszawy!
Leszczycowi pociemniało w oczach. Czuł, że grunt usuwa mu się z pod nóg i że z straszliwej sytuacji nie uda mu się wyplątać.
— Proszę o klucz! — rozkazał Den.
Leszczyc jeszcze usiłował walczyć, niby tonący, co brzytwy się chwyta.
— Panie dyrektorze! — zawołał w stronę Drohojowskiego — czyż i pan nastaje na rewizję?
Drohojowski spojrzał na niego poważnie.
— Uczciwy człowiek nie lęka się rewizji! — rzekł.
Co robić? Jak się wkręcić? Może oświadczyć, że zgubił klucz i usiłować wymknąć się niepostrzeżenie, uciec...
— Więc... — naglił detektyw.
— Zaraz... chwilę...
— O ile pan hrabia się wzdraga sam otworzyć walizkę, ja go wyręczę i ją rozpruję nożem — mówił spokojnie Den — Jeśli moje podejrzenia się nie sprawdzą, może pan złożyć na mnie skargę do prokuratora...
— Zaraz... dam... klucz... — oświadczył Leszczyc, powziąwszy nagłą decyzję.
Welski spojrzał na niego z podziwieniem. Czy naprawdę zamierzał otworzyć walizę? A może myli się Den i w niej niema tych pieniędzy? W takim razie cała gra byłaby na nic... Ale wszak Den, występował tak pewnie!
Tymczasem Leszczyc udawał, iż szuka gorączkowo po kieszeniach.
— Wszystko przepadło — myślał — znajdą pieniądze, sprawę Welskiego wykryją... potem.. sąd... wyrok... długie lata więzienia... nie... nie...
— Już daję! — mruknął, widząc, że wszyscy obserwują go bacznie.
Wyciągnął jakiś błyszczący przedmiot. Ruchem błyskawicznym uniósł go do góry... Padł strzał... i Leszczyc runął na ziemię... Odgłos tego wystrzału — posłyszał na dole Bilukiewicz...
— Choć to mu pozostało z dawnej rasy — rzekł Drohojowski, spozierając na stygnące zwłoki — że sam sobie potrafił wymierzyć sprawiedliwość!


XX
BALAS OŚWIADCZA, ŻE NIE JEST JESZCZE NAJGORSZYM ZŁODZIEJEM

W pół godziny później, Den wprowadził Bilukiewicza do gabinetu Drohojowskiego. Po drodze usiłował się rozpytywać kasjer, co oznaczał posłyszany tajemniczy wystrzał — ale detektyw zbył go milczeniem.
W gabinecie zauważył, że Drohojowski nie jest sam. Obok biurka stało dwóch mężczyzn. Jednym z nich — ku niepomiernemu jego zdziwieniu był Welski, drugim zaś — jakiś osobnik o niewzbudzającej zaufania powierzchowności — czerwony i dość tęgi.
— Czy znał pan Leszczyca? — zapytał obcesowo Drohojowski.
— Hm... hm... hm...
Bilukiewicz mruczał, nie mogąc ochłonąć z wrażenia. Pomijając niespodziane spotkanie się z Welskim, które nie wróżyło nic dobrego, obcesowe zapytanie, wytrąciło go ostatecznie z równowagi. Leszczyca wszak znał świetnie — znajomość ta, wynikła początkowo z tytułu lichwiarskich pożyczek, udzielanych, po cichu, hrabiemu przez kasjera, przeszła później w wspólnie „załatwiane interesy“ i zażyłą przyjaźń — ale fakt tej zażyłej znajomości dla względów wiadomych — był przez obu zatajany. Mruczał tedy, nie wiedząc jaką dać odpowiedź.
— Leszczyc, przed chwilą, odebrał sobie życie! — dodał Drohojowski.
— Odebrał... sobie... życie... — powtórzył, czując, jak cała krew mu zbiegła do serca... — ach... ten... wystrzał...
— Znaleziono przy nim skradzione trzysta kilkadziesiąt tysięcy!
— Znal...
Tyle rozpaczy, zmięszanej z gniewem, przemknęło po twarzy kasjera, iż trudno doprawdy, było rzec, co więcej go przejęło — czy wieść o śmierci wspólnika, czy też złość, że tak świetnie obmyślony plan spełzł na niczem i odebrano mu łup bogaty.
Drohojowski postanowił nie przedłużać zbytecznie przykrej sceny.
— Panie Bilukiewicz — rzekł — nie będę tu powtarzał, co myślę o całej sprawie i co myślę o panu... Choć skradziona suma odzyskaną została, zbyt wiele mnie to kosztuje i zbyt wiele doznałem rozczarowań... Z pewnych względów nie chcę wywoływać rozgłosu i jeszcze nie powiadomiłem odnośnych władz, lecz postąpię tak, pod warunkiem...
Z przemowy dyrektora kasjer zrozumiał jedno — Drohojowski nie życzył sobie nadawać skandalowi rozgłosu i pragnął go zatuszować. Może Leszczyc, przed śmiercią, nie poczynił żadnych zeznań? Odetchnął. Bał się jeno fizycznej przemocy i pozbawienia wolności — skoro te nie groziły, mógł stawić czoło niebezpieczeństwu.
— Nie rozumiem... — bąknął nieco pewniej.
— Czyż mam powtarzać — zawołał Drohojowski, oburzony jego bezczelnością — że skradł pan pieniądze wspólnie z Leszczycem? Czy mam wezwać policję i pana oddać w jej ręce? Nie uczynię tego, jeśli...
— Jeśli?
— Jeśli pan zezna szczerze, jak przedstawiała się sprawa kradzieży w banku, za którą skazany został na dwuletnie więzienie, tu obecny pan Welski...
Nikt lepiej od Bilukiewicza nie mógł opowiedzieć, jak się owa tajemnicza kradzież przedstawiała. Było to takie proste, iż nieraz sam z tego uśmiechał się w duchu. Powziąwszy wraz z Leszczycem zamiar „utrącenia“ Welskiego — z góry dorobił sobie drugi klucz do kasy — a po godzinach biurowych, gdy wyszli urzędnicy — już po przekazaniu swych czynności następcy — powrócił do biura — oświadczył woźnemu, iż czegoś zapomniał — pozostał sam — i paczki z pieniędzmi podmienił... Podrzucenie, następnie, owych kompromitujących pięćsetek było dziecinną zabawką... I nikomu do głowy nie przyszło, że w ten to sposób mogła się odbyć kradzież, że Bilukiewicz, za drugim do banku powrotem, mógł majstrować koło kasy — tak nieskazitelną cieszył się reputacją a tak krótką miał pamięć woźny — iż w czasie śledztwa, wogóle o tej wizycie nie wspominał.
Lecz, w jakim celu miał to opowiadać i w jakim celu żądał od niego tej wiadomości Drohojowski? Może, nie mając dostatecznych poszlak, — starał się wyciągnąć go na słówka, aby z przyznania się do kradzieży poprzedniej, wyciągnąć dowód nowej winy? Z jakiej racji miał ratować Welskiego?
To też, gdy Welski z niepokojem, przez tę dłuższa chwilę, jaką namyślał się Bilukiewicz, oczekiwał na odpowiedź, mogącą rozjaśnić lat tyle dręczącą go zagadkę — ten, zreflektowawszy się całkowicie, jął mówić:
— Doprawdy nie rozumiem, co pan dyrektor chce przez to powiedzieć? Leszczyc skradł pieniądze i sobie życie odebrał? Znałem go mało... i pierwszy się cieszę, że pieniądze odzyskane zostały! Co zaś się tyczy pana Welskiego...
Drohojowski nie wytrzymał i porwał się ze swego miejsca.
— Proszę przestać grać komedję! — zawołał.
— Ja gram komedję?
Bilukiewicz zachowywał się coraz rezolutniej. Domyślali się tylko jego spółki z Leszczycem i były to domysły tego szpicla Dena, lecz nie mieli pewności. Wszak mógł wszystko zepchnąć na porozumienie się hrabiego z kasiarzami — jemu zaś trudno było cokolwiek udowodnić. Czuł, że nadal w firmie Drohojowskiego nie pozostanie. Lecz, jeśli tracił i posadę i część ze spadku, przez śmierć Leszczyca i wreszcie pieniądze, które w niepojęty dlań dotychczas sposób, odebrano hrabiemu — postanowił grać rolę niewinnej ofiary do końca. Zresztą, chciał sprowokować swych prześladowców i wybadać, co wiedzieli o nim naprawdę.
— Dziwię się — oświadczył prawie arogancko — że pan dyrektor mnie tak lekkomyślnie obraża! Ucieknę się pod opiekę prawa! Gdzież są przeciw mnie dowody?
— Są! — odparł Drohojowski.
— Jakie?
— Wątek całej sprawy wyjaśni nam... Balas! — wskazał dyrektor na stojącego obok Welskiego mężczyznę, którym był Wawrzon w samej rzeczy („Malowany”, wnet po śmierci Leszczyca, został zwolniony przez Dena) — on nam wyjaśni...
— Kto? — przerwał zapalczywie Bilukiewicz — Balas? O ile słyszałem... to złodziej!
Nagle stała się rzecz nieoczekiwana.
Wawrzon, przysłuchujący się dotychczas w milczeniu, choć z zaciekawieniem, rozmowie — niespodzianie ruszył z miejsca, podszedł blisko do Bilukiewicza i mruknął:
— Ja tam nie najgorszy złodziej!
Co oświadczywszy, zanim ktokolwiek z obecnych zdążył się zorjentować, uderzył kasjera z całej siły w twarz, że ten, aż zatoczył się na ścianę a okulary mu zleciały z nosa.
— Żebyś, psia twoja mać... nie zapuszczał na wode... — dodał, z nienawiścią spozierając na Bilukiewicza.
Zarówno w fachowym języku wypowiedziane słowa, jakoteż i czyn Balasa, świadczyć mogły, iż jest on oburzony krętactwami kasjera. Oburzenie to jednak miało znacznie głębszą przyczynę. Ten ci — gmyrek, pieski syn — tak podprowadził Mańkę, przez niego „naciął” się Wawrzon na „robotę”, z której cudem jeno ujść mu się udało, za przyczyną — „kaprawego drania” — stracił ukochane „statki”, przedstawiające wartość znaczną a zabrane przez policję. Zdawna marzył, aby się dobrać „szmyndzie” do skóry i teraz, wcale niedwuznacznie się szykował — „zrobić mu mordę na kotleta”.
— Za mojom krzywde... za Mańkie... — i znów pięść, wielkości małej poduszki zawisła nad głową kasjera.
Kasjer, który oszołomiony niespodziewanym ciosem, stał pod ścianą, trzymając się ręką za obolały policzek — zamigał bezradnie oczkami.
— Nie... nie... zawołał płaczliwie.
Jak wiadomo, obawiał się on bardzo bólu i fizycznej przemocy. Obecnie widząc, że to nie przelewki i groźna pięść zanosi się nad nim ponownie, a nikt z obecnych nie spieszy mu na ratunek, przerażonym głosem powtórzył:
— Nie... bić... Panowie! Wy tak pozwolicie, żeby ten drab znęcał się nademną! Odpowiecie za to przed prawem!
Detektyw przytrzymał Balasa za rękę. Postanowił jednak dać nauczkę Bilukiewiczowi.
— Skoro pan wciąż wypomina prawo, panie kasjerze — rzekł — i ja kwestję prawnie postawię! O ile zrozumieć mogłem... wyrządził pan Balasowi jakąś krzywdę... czy też jego znajomej... owej pannie Mańce... i za tą krzywdę znieważył on pana czynnie... Czy to przypadkiem, nie o ową damę chodzi, którą kiedyś zastałem w mieszkaniu szanownego kasjera?... Hm... hm... Są to bardzo osobiste sprawy i nie powinniśmy się do nich wtrącać, więc...
Balas raźno się posunął, sądząc, że detektyw zwolni jego rękę z uścisku i da mu możność lepszego jeszcze rozprawienia się z wrogiem. Ale Bilukiewicz zrozumiał, że Den nie dopuści do bójki — i odzyskał cały swój rezon.
— Cóż to — oświadczył zuchwale — chce pan nastraszyć, że o ile się nie przyznam do niepopełnionego przestępstwa, zezwoli pan na to, by ten bandyta znów na mnie się rzucił? Ładne sposoby! Średniowieczne tortury! Toć w podobnych warunkach wydobyte zeznanie...
— Niema żadnego znaczenia! — przerwał Den — Tylko...
— Tylko...
— Jest ono mi zbyteczne... Wystarczy ta oto karteczka!
Uniósł jakiś arkusik papieru do góry. Bilukiewicz spojrzał — i zagryzł wargi.
Na karteczce tej, przed wyjazdem Leszczyca, na nieszczęście, własnoręcznie wypisał i szczegółowy adres banku w Gdańsku i w jaki sposób zdeponowane mają tam zostać pieniądze... Czyż mógł kiedy przypuścić, że zdradziecka kartka trafi do rąk detektywa?
— Nadal pan twierdzi, iż jest pan niewinien?
— Bm...m... — stęknął niewyraźnie.
— A ja — mówił dalej detektyw — proponuję, w porozumieniu z dyrektorem Drohojowskim, — takie rozwiązanie! Zechce nam pan opowiedzieć, jak to wtedy było z panem Welskim, odda dwadzieścia tysięcy, grzecznie mówiąc, ukradzionych w banku...
— Nigdy! — wrzasnął Bilukiewicz — Chcecie mi zagrabić ostatnie grosze!
— Hm... zagrabić? Więc, nie zgadza się pan?
Kasjer ciężko walczył ze sobą.
— W takim razie nie pozostaje nic innego, jak wezwać policję! Sprawdzi ona tajemnicze gdańskie konto...
Bilukiewicz poczuł się ostatecznie zwyciężonym. Wszak na owym koncie, miał blisko pięćdziesiąt tysięcy. Dwadzieścia... pochodziło z tej historji w banku... resztę „uciułał” ze szwindli i lichwiarskich procentów... Jeśli władze bezpieczeństwa...
— No, jak będzie? — niemiłosiernie naciskał go dalej detektyw.
— Zgadzam się! — wykrztusił z trudem — Oddam!... Co zechcecie napiszę... A czy potem będę wolny?
Drohojowski skinął głową.
Po chwili, kasjer pisał, pod dyktando detektywa:
„Niniejszem, ja niżej podpisany, Dezydery Bilukiewicz, powodowany wyrzutami sumienia...
— Piękne wyrzuty sumienia! — zauważył w duchu Welski, zajrzawszy piszącemu przez ramię.
„....powodowany wyrzutami sumienia, oświadczam, iż przywłaszczyłem sobie dwadzieścia tysięcy, — znajdujących się w kasie banku X (połowę zawartości opieczętowanego depozytu) — o które to przywłaszczenie niewinnie posądzony i ukarany dwuletniem więzieniem został, mój ówczesny kolega — pan Alfred Welski. Kradzieży tej dokonałem w taki sposób — że mając dorobiony do kasy klucz, powróciłem po godzinach biurowych do banku i niepostrzeżenie zamieniłem depozytową paczkę na inną, z góry przez siebie, przygotowaną.
Następnie, aby zepchnąć na pana Welskiego podejrzenia, podrzuciłem w czasie rewizji, do jego teczki, dwa pięćsetzłotowe banknoty, jakoby pochodzące z kradzieży. Niniejsze zeznanie własnoręcznie napisałem, jednocześnie zaś przesyłam do banku X, przywłaszczone dwadzieścia tysięcy...
Dalej widniał podpis i data.
— Wystarczy! — rzekł Drohojowski, odczytawszy tą spowiedź — Wyjedzie pan z panem Denem do Gdańska, doręczy mu... te... pieniądze... a potem może robić, co mu się żywnie podoba! Nie radziłbym tylko pozostać w Polsce! Za trzy dni, papier ten znajdzie się u prokuratora!
W chwilę później, Welski odezwał się do Dena:
— Rzecz dziwna, iż zawsze łotr prawdziwy potrafi wykręcić się sprawiedliwości bezkarnie!
— Hm... — odparł detektyw, uśmiechając się lekko — Uwięzić Bilukiewicza bardzo łatwo, ale...
— Ale?
— Proszę nie zapominać, że wraz z nim i pan zająłby znowu miejsce na ławie oskarżonych! A choć ja, osobiście, pańskie postępowanie i obecność przy włamaniu, należycie sobie tłomaczę... nie wiem, czy sąd byłby tego samego zdania...



XXI.
PIĘKNIE PAN PISZE...

— Pięknie pan pisze...
— Sądzi pani?
— A kiedy to szanowny autor zabierze się do powieści?
Oboje wybuchnęli śmiechem. Welski od miesiąca pracował w biurze Drohojowskiego, objąwszy posadę po Bilukiewiczu i sporządzał właśnie jakieś pilne sprawozdanie, gdy panna Rena, przybywszy znienacka, zajrzała mu przez ramię i w taki to sposób oceniła jego pracę.
Wogóle, w czasach ostatnich, ku podziwieniu urzędników, Rena niezwykle często jęła odwiedzać biuro. Tak często nawet, że ojciec żartem jej zaproponował, czyby i ona nie zechciała objąć posady. Odparła na to nader uroczyście, iż na objęcie posady się zgadza, o ile ta będzie dobrze płatną... i umieszczą ją w najbliższem sąsiedztwie Welskiego.
Wogóle ich wzajemny stosunek przybrał określone kształty i nie stanowił tajemnicy dla dyrektora. Welski, coraz bardziej rozmiłowany w „kochanym trzpiocie”, oczekiwał jeno na chwilę swej rehabilitacji, aby wystąpić w charakterze oficjalnego narzeczonego, a ślub odkładał, póki nie otrzyma spadku — nie chcąc nic zawdzięczać bogatej żonie... Wszystko to miało nastąpić niezadługo... Rena, nie mniej zakochana, zmieniała się pod wpływem uczucia na lepsze, poważniała i nie tyle entuzjazmowały już ją wzory filmowe. Choć wielce przywiązana do narzeczonego, żywiła chwilami doń srogą urazę i teraz nie omieszkała mu jej wytknąć.
— Nabrałeś mnie! — oświadczyła poufale, gdyż, kiedy ich nikt nie słyszał, mówili sobie po imieniu — nabrałeś zwyczajnie...
— Ja? — udał Welski zadziwienie, aczkolwiek się domyślił, jaki nastąpi zarzut.
— Tak! Zakochałam się w literacie, w Orwidzie... a tu będę miała za męża jakiegoś buchalterzynę! Czy ty potrafisz napisać powieść?
— Widzisz Reno, jestem bardzo przeciętnym człowiekiem!
— Ładnie przeciętnymi
— Jakto?
— Jesteś kasiarz a ja będą kasiarzową!
— Masz tobie...
— A nie dobierałeś się do kasy papy?
Welski roześmiał się szczerze.
— Dobierałem się!
— W dodatku, wiem po co! Żeby sprawdzić jaki mam posag! A kasa była pusta! Bardzo ci tak dobrze!
Teraz zaśmieli się oboje. Rena podroczyła się jeszcze chwilę z narzeczonym, bo wiecznie z kimś musiała się przekomarzać, oświadczyła, że napewno zostanie jego żoną, bo tak ciągle zaręczać się i „odręczać’’ to nudne — wreszcie, spoważniała, i rzekła, przybierając surową minkę:
— Dobry z ciebie przyjaciel! Czy odwiedziłeś Balasa? Hę? Co?
— Wielka moja wina — odparł, nie mniej poważnie, choć wyczuwał nowy „figiel” panny — należy mu się i jego małżonce odemnie wizyta, ale wciąż nie mogę się na nią zdobyć. Gdy dostanę spadek...
— To mu pożyczysz parę tysięcy... Nie trzeba!
— Jakto nie trzeba!
— Bo ja już to zrobiłam!
Pokręcił głową. Nie żywił niezwykłej sympatji do Wawrzona. Choć ten, w rzeczy samej, uratował go od głodowej śmierci — później jednak przymusił groźbą i gwałtem do przyjęcia udziału we włamaniu, za co był na niego, dotychczas, porządnie zły. Mimo nawet, iż cała ta „wyprawa”, ostatecznie Welskiemu na pożytek wyszła...
Wszakże rozumiał, że jakoś wywdzięczyć się powinien i zamierzył, skoro tylko otrzyma pieniądze — Balasowi dopomóc. Tembardziej, że ten wciąż powtarzał, iż „chodzenia na miasto” — t. j. złodziejstwa — ma dość i „wincej na robotę, na lewo” — nigdy się nie wybierze...
Natomiast Rena poczuła dziwny sentyment do Wawrzona, nie wiedzieć dla czego uważała, iż to on przyczynił się do ich związku — a domyślając się, że Welski nie posiada jeszcze pieniędzy, wyciągnęła parę tysięcy od ojca, które sama doręczyła Balasowi.
— Założy sobie za to knajpę — dodała — Przysiągł, że będzie uczciwym człowiekiem! Obiecałam, iż odwiedzimy, po ślubie, jego restaurację! Pokaże mi prawdziwą apaszkę!
— Czy był ci wdzięczny?
— Ogromnie! Tylko brzydko się o tobie wyraził.
— O mnie? Co powiedział?
— A nie obrazisz się?
— Nie!
— Powiedział — Rena przedrzeźniła Balasa — takie głupie frajery, to zawszeć najwinksze szczyńscie majom!
Powtórzywszy tą Balasową sentencję, zakręciła się na pięcie i ze śmiechem uciekła z pokoju.
Pozostał sam.
Jak na filmowej taśmie, migały przed nim obrazy minionych przeżyć. Wszystko się skończyło i się nie powtórzy. Dzięki stosunkom Drohojowskiego oraz interwencji Dena zatuszowano sprawę „włamania”, upozorowano samobójstwo Leszczyca. Nawet władze bezpieczeństwa nie znały prawdy, bowiem Drohojowski stwierdził, że znalazł paczkę z pieniędzmi w jednym z pokojów biurowych, gdzie, snać w pośpiechu, uciekając, musieli ją porzucić przestępcy...
Wobec odnalezienia pieniędzy, poszukiwania straciły na mocy, ucichły i rychło sama sprawa poszła w niepamięć.
Dla Welskiego wszystko złe się skończyło! Powrócił w ramy uczciwego społeczeństwa, kocha, jest kochany, jest szczęśliwy... Nawet Balas i ten...
Nagle, jakieś niepokojące wspomnienie targnęło nim... Zmarszczył czoło, starał się odgonić natrętną myśl, która uporczywie powracała, wreszcie szepnął:
— A Mańka? Co z nią się stanie?


XXII
ZAKOŃCZENIE

Pan Wawrzon ma teraz knajpę na Czerniakowskiej, wcale zacną knajpę, z wielkim zielonym szyldem a na nim wymalowanym jaskrawo srogim ptakiem. Pod spodem napis głosi — „Pod czerwonym kogutem — pierwszoklaśna restauracja — grandzie — wstęp wzbroniony”. Napis ten układał, za „dwa kielonki”, jakiś znany w Warszawie literat.
Balas ze swemi kamratami wcale się nie kuma, do swego „zakładu” rzadko wpuszcza, a pod żadnym pozorem, im nie kredytuje — co wzbudza mocne pomruki niezadowolenia.
Obok niego, za bufetem, zasiadła pani Lucka, coraz otylsza i coraz stateczniejsza. Żyją przykładnie... choć na wiosnę i jesienią, dochodzi między niemi do zajść gwałtownych — bo ze starych nałogów — pozostało Balasowi zamiłowanie wielkie do końskiego sportu, zamiłowanie równie miłe, co niebezpiecznie a kończące się zwykłym powrotem z wyścigów, bez grosza w kieszeni.
— Wyścigowiec! — mawia o nim, z przekąsem, pani Lucka.
Wyznaję, często odwiedzam Balasa, choć po tych odwiedzinach, nogi nieco odmawiają mi posłuszeństwa i chwiejnie powracam do domu. Bo Balas ma już taką naturę, że dla znajomych „tronku” nie skąpi, ani nie wypuści trzeźwym. Również czasami zagląda tam i Den.
O Welskim wyraża się Wawrzon protekcjonalnie, o jego małżonce z zachwytem — ślub bowiem ich już się odbył — i sobie to, zdaje się, przypisuje zasługę... że były pupil „wyrobił się na ludzie”... O Bilukiewiczu słuch zaginął.
Nie żałuję chwil, straconych „Pod czerwonym kogutem”. Przy butelce, kiedy języki się rozwiązują opowiada gospodarz wiele, wiele ciekawych historji... Opowiedział mi i dalsze dzieje Mańki — inaczej Mary Lora — „artystki“ filmowej...
Są one bardzo dziwne i może z kolei, wedle jego słów, i ja je opiszę...


KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.