Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchaj no! Długo masz jeszcze zamiar tak wędrować? Gdzie my się znajdujemy obecnie?
— A na Placu Prezesa! — odparł ten spokojnie — coś tu, bracie, nigdy nie bywał?
— Nie — rzekł Welski, który słyszał tylko, iż Plac Prezesa jest ulubionem miejscem nożowych rozpraw różnej łobuzerji — A pocoś ty mnie tu zaprowadził?
— Ot, tak sobie!
Stał teraz naprzeciw Welskiego, spozierając na towarzysza nieco ironicznie.
— Wawrzon coś knuje — pomyślał — ale co? Może za chwilę zechce mi żebra pomacać majchrem? Licho go wie... ale... cóż to znowu?
Powietrze rozdarł ostry krzyk, krzyk człowieka wołającego o pomoc, człowieka, który się znalazł w wielkiem niebezpieczeństwie.
— Słyszysz?
— A co nimam słyszeć! — odparł Balas spokojnie.
Welski wpił się oczami w panujące na pustkowiu ciemności, lecz nic dojrzeć bliżej nie był w stanie. Wydawało mu się tylko, że o kilkadziesiąt kroków przed niemi, snują się, niby cienie, jakieś postacie. W tejże chwili krzyk powtórzył się, lecz cichszy, zamierający, zduszony.
— Wawrzon! Tam mordują człowieka! Pędźmy na pomoc!

— Zara — przytrzymał go żelazną ręką — nie tak ostro! Nie sadź nosa w nie swój jenteres!

167